Donald Trump, kandydat na prezydenta USA, rywal Kamali Harris, to zapalony golfista. Uprawiając ulubioną grę, trzyma się ważnej zasady: jak najmniej ruchu! To dlatego na polu golfowym porusza się wyłącznie elektrycznym autem. Dziennikarze "Washington Post" Michael Kranish i Marv Fisher w książce "Uncovering Trump" jego wstręt do ruchu opisywali tak: "Po studiach Trump zrezygnował z ćwiczeń. Zaczął uważać czas spędzony na sporcie za stracony. Dla niego organizm ludzki jest jak akumulator o ograniczonej pojemności, który rozładowuje się jedynie podczas aktywności fizycznej". W dawnym wywiadzie dla "New York Times" Trump precyzował: "Wszyscy moi przyjaciele, którzy cały czas ćwiczą, będą teraz mieli endoprotezoplastykę stawu kolanowego lub biodrowego. To katastrofa". Dla Trumpa najlepszym treningiem są wystąpienia publiczne.
Być może Trump wyznaje zasadę, że bycie w kontrze i wygłaszanie poglądów, które nie są spójne z racjonalizmem czy wiedzą powszechną, dadzą mu obecnie więcej niż ćwiczenia. Kiedyś ze sportem był bardziej zaprzyjaźniony. W młodości uchodził za wyróżniającego się zawodnika futbolu amerykańskiego i baseballu. - Wspaniały sportowiec, po prostu najlepszy z nas wszystkich – wspominał jego kolega z klasy, Ted Levine. - Był miotaczem i rzucał piłkę z prędkością około 130 km/h, a ja byłem łapaczem, który musiał te piłki łapać. Po każdym treningu moje ręce były w siniakach. Czy mógłby zostać sportowcem? Jestem pewien, że tak. Właściwie wszystko robił dobrze – komplementował kolega w książce poświęconej prezydentowi.
Jednak dla dwudziestokilkuletniego Trumpa to biznes stawał się atrakcyjniejszy niż sport. No chyba, że chodziło o biznes w sporcie lub promocję swoich marek czy siebie. To dlatego Trump czasem wszczynał spory i awantury. Tak było, gdy zajmował się budowaniem drogich mieszkań na Manhattanie. Sport miał wzmocnić jego pozycję sprawnego biznesmena i wizjonera. Chciał kupić klub NFL.
Szło to jednak opornie. W 1981 roku próbował nabyć Baltimore Colts za 50 milionów dolarów, wykorzystując patową sytuację klubu. Właściciel Colts Bob Irsay był w sporze z władzami miasta o finansowanie nowego stadionu i groził przeniesieniem drużyny. Odrzucił jednak ofertę Trumpa i przeniósł klub do Indianapolis. Trzy lata później Trump ponownie próbował wejść do NFL, tym razem oferując 50 milionów dolarów za Dallas Cowboys. Ówczesny właściciel Cowboys Clint Murchison zorganizował aukcję, a oferta Trumpa została przebita przez potentata naftowego Harveya Brighta. Trump w swoim stylu, gdy coś poszło nie po jego myśli, nazwał Brighta "głupcem", który nigdy nie odzyska zainwestowanej kwoty. Bright pięć lat później sprzedał Cowboys za 140 milionów dolarów, teraz klub warty jest miliardy.
Trump nie dawał za wygraną. Choć nie udało mu się zostać właścicielem klubu w NFL, uknuł intrygę. W 1984 roku kupił New Jersey Generals, drużynę z USFL, ligi założonej jako konkurencja dla NFL. Trump miał ambitne plany przeniesienia Generals do Nowego Jorku i budowy nowego stadionu na Manhattanie. Kupił kilka gwiazd z NFL, dał im wygórowane kontrakty i tak zachwiał stabilnością całej ligi, że niektóre kluby zbankrutowały. Po kilku latach zaproponował reszcie stawki, aby sezon rozgrywkowy, który nie kolidował z NFL, przełożyć na jesień i zimę, wtedy kiedy grała bardziej prestiżowa liga. Przekonał do tego większość, ale ten ruch sprawił, że NFL zaczęła robić USFL problemy, a Trump - który tylko na to czekał - pozwał ją za naruszenie prawa antymonopolowego, licząc na łatwą wygraną i zgarnięcie 1,7 miliarda dolarów.
Sąd stwierdził, że przepisy antymonopolowe zostały naruszone, ale całą akcję odczytał jako zaplanowaną prowokację mającą na celu wymuszenie połączenia NFL z USFL. Zamiast 1,7 miliarda dolarów USFL otrzymała symboliczne odszkodowanie - 3 dolary. Liga USFL upadła, a upokorzony Trump do tej pory nie szczędzi NFL złośliwości.
Choć Trump, jak sam przyznał, na rowerze jeździł ostatnio jako ośmiolatek, to pod koniec lat 80. zainwestował w wyścig kolarski w USA. Pomysł wyszedł od amerykańskich dziennikarzy, którzy nad Sekwaną z zachwytem komentowali Tour de France. Kolarstwo w USA jakoś specjalnie popularne nie było, ale Trump wszedł w projekt jako główny sponsor. Zgodził się nawet na nazwę wyścigu "Tour de Trump", choć z początku bał się reakcji mediów na tą megalomanię.
Wyścig, który naprawdę nazwano "Tour de Trump", był robiony z rozmachem. Pulą nagród mocno przebijał hiszpańską Vueltę, więc kolarze chętnie się na nim pojawiali. Już w pierwszym wyścigu wzięło udział osiem profesjonalnych i 11 amatorskich zespołów, ze znaną na świecie amerykańską gwiazdą kolarstwa Gregiem LeMondem na czele. I gdy Tour de France kończył się na Polach Elizejskich, nieopodal Wieży Eiffla, tak zwieńczenie Tour de Trump następowało w Atlantic City na placu przed jednym z kasyn Trumpa. Tu jego megalomania ewidentnie łączyła się z biznesem i PR-em.
Mimo dobrego odbioru w mediach wyścig nie stał się wielkim wydarzeniem sportowym w Stanach Zjednoczonych, choć z uwagą śledzony był w stacjach telewizyjnych w Europie. Po dwóch latach wykładania kasy na dwa kółka, Trump szybko jednak stracił zainteresowanie projektem i również z powodu recesji i kiepskiej kondycji kilku swych firm, sprzedał interes. Udziały w nim kupił jego kolega, biznesmen John DuPont. Wyścig został przemianowany na "Tour DuPont" i odbywał się do 1996 roku. Wtedy DuPont trafił za kratki, za morderstwo.
W drugiej połowie lat 80. Trump wziął się też za boks. Trudno powiedzieć czy się nim pasjonował, ale na pewno chciał przyciągnąć ludzi do swych biznesów w Atlantic City. Uważał, że walki najlepszych pięściarzy przyczynią się do wzrostu obrotów w jego kasynach i hotelach. W tym miał rację i trochę szczęścia, bo na jego radarze pojawił się 18-letni wówczas Mike Tyson. Tyson współpracował wtedy z promotorem Billym Caytonem, ale Trump przekonał go do Dona Kinga, swego przyjaciela, dodając, że z nim zarobi, a jego dotychczasowy menedżer oszukuje.
W 1988 roku Trump zorganizował dla Tysona walkę z niepokonanym mistrzem wagi ciężkiej, Michaelem Spinksem. Było to wielkie wydarzenie, które przyciągnęło do Atlantic City tłumy celebrytów, w tym Muhammada Alego, Bruce'a Willisa, Sylvestra Stallone’a i Madonnę. Tyson wygrał i dobrze zarobił. Trump też zgarnął na tej walce około 14 milionów dolarów i stał się doradcą finansowym pięściarza. Głośno mówił, że wynagrodzenie z tej współpracy przeznaczy na cele charytatywne, m.in walkę z AIDS.
Pomagał też w procesie sądowym z poprzednim menedżerem Tysona i organizacji jego kolejnych walk, w tym bitwy z Busterem Douglasem, w której Tyson stracił tytuł, na co wpływ mogło mieć jego luźne prowadzenie się. Trump nie odwrócił się od Tysona, nawet gdy ten trafił do więzienia za gwałt na 18-letniej uczestniczce wyborów Miss USA w 1992 roku. Wynajął mu prawników i próbował wywalczyć mu możliwość trenowania i pojedynków w więzieniu. Niektórzy jednak zaznaczają, że mamienie Tysona wielkimi pieniędzmi, czy też wręcz przekupywanie go luksusem i zachęcanie do życia ponad stan, skończyło się dla pięściarza źle. Na początku XXI wieku ogłosił bankructwo z informacją, że ma 34 mln dolarów długu. Już wcześniej zdiagnozowano u niego stany depresyjne, był też uzależniony od alkoholu i narkotyków. Być może Tyson był typem, który niezależnie od otoczenia i tak wykazywałby skłonności do destrukcji, jednak on sam za swą sytuację finansową obwiniał Dona Kinga. Z Trumpem pozostawał w dobrych relacjach, popierając go przy wyborach prezydenckich. Ich stosunki nie popsuły też chwilowe oskarżenia czynione przez Tysona do biznesmena o romans z ówczesną żoną pięściarza.
W bokserskim świecie Trump zaszedł za to za skórę Evanderowi Holyfieldowi i George'owi Foremanowi. Najpierw wygrał przetarg na ich walkę, oferując obu stronom 11,5 miliona dolarów, ale na niedługo przed wydarzeniem wycofał się z umowy, tłumacząc to "klauzulą wojenną" i odnosząc do trwającej wojny w Zatoce Perskiej. - Chłopaki, wiem, że mieliśmy umowę i wiem, że obiecałem wam pieniądze, ale ich nie dostaniecie - przekazał promotorom zawodników. Dodał, że mogą bawić się w procesy sądowe. Ostatecznie bohaterowie planowanej walki zgodzili się, by zmienić kontrakt. Stracili na tym 2,5 mln dolarów. Tłumaczenia Trumpa o ginących amerykańskich żołnierzach, nietakcie gali i spadkach obrotów kasyn, gdzie przewidziano walkę, najbardziej doskwierały mu w części finansowej. Jego biznesy rzeczywiście przeżywały kłopoty.
Niesmak po Trumpie trwa też w Szkocji, może nawet i do dziś. Milioner był jedną z osób, która ponad dekadę temu miała ratować pogrążony w kryzysie Glasgow Rangers. Gdy ujawniono realną skalę długów klubu, Trump z wielkich zapowiedzi inwestycji się wycofał. Po zrobieniu szumu czmychnął tak jak wszyscy potencjalni zbawcy klubu. Gorzej zakończyła się jego historia z polem golfowym, które miało powstać na północnym-wschodzie Szkocji. Trump miał tam plan budowy "najlepszego na świecie" ośrodka golfowego z luksusowym hotelem i willami na sprzedaż. Aby uzyskać pozwolenie na budowę, Trump musiał przekonać radę hrabstwa Aberdeenshire.
Projekt budził kontrowersje, ponieważ działka znajdowała się na granicy obszaru przyrodniczego z wydmami, rzadkimi roślinami i zwierzętami. Trump lobbowanie zaczął w swoim stylu - urzędnikom obiecywał miejsca pracy i inwestycje w lokalną gospodarkę. Ekologów zapewniał, że przyroda skorzysta na budowie pola golfowego, podkreślając swoje zaangażowanie w ochronę środowiska. Mieszkańców uspokajał, obiecując im udział w radzie nadzorczej. Szerszej opinii publicznej przedstawiał się jako Szkot, podkreślając swoje szkockie korzenie ze strony matki. Ostatecznie Trump uzyskał wszystkie niezbędne pozwolenia na budowę i swymi obietnicami już dalej się nie martwił.
W wyniku budowy zniszczono 15 proc. obszaru chronionego, wyrównując wydmy buldożerami. Liczba utworzonych miejsc pracy zamiast obiecywanych 6 tysięcy, wynosi... 81 pracowników. Rada nadzorcza z udziałem mieszkańców została rozwiązana po roku od otwarcia pola. Luksusowy hotel nigdy tam nie powstał, podobnie jak apartamenty wakacyjne i wille golfowe. Całość inwestycji zamiast miliarda dolarów, zamknęła się w kwocie 50 mln.
Trump International Golf Links został jednym z 18 ośrodków golfowych na całym świecie należących lub zarządzanych przez Trumpa. Te znajdujące się w Ameryce są oczkiem w głowie biznesmena. Amerykańska telewizja NBC News wyliczyła, że podczas pierwszych 400 dni minionej prezydentury Trumpa, ten aż 133 dni spędził w swoich luksusowych rezydencjach, głównie w klubach golfowych. Administracja nie sprecyzowała co w tym czasie głowa państwa robiła.
Warto przypomnieć, że podczas kampanii wyborczej Trump obiecywał, że rzadko będzie ruszał się z Waszyngtonu, gdyż w Białym Domu czeka na niego ogrom pracy.