Angelika Wątor: I bardzo dobrze. Porozmawiajmy.
Tak, mam wielką nadzieję, że się zakwalifikuję na igrzyska. A kuleję, bo dziewięć miesięcy temu na treningu tak skręciłam kolano, że zerwałam w nim wszystko, co można było zerwać. Trzask był ogromny, wszyscy w hali błyskawicznie zareagowali i martwili się, co mi się stało. A teraz, dziewięć miesięcy później, powiem ci szczerze, że to było najlepsze, co mnie mogło spotkać. Tak, wiem, że to brzmi abstrakcyjnie. Ale paradoks polega na tym, że wreszcie mogłam odpocząć. Bo musiałam. Nie zrobiłam tego po operacji, którą miałam pół roku wcześniej. Bardzo ciężkiej operacji.
Tak, i wróciłam do sportu już tego dnia, kiedy zdjęto mi szwy. Chciałam wszystkim pokazać, że dam radę, chciałam wszystkim odpowiedzieć. Bo ludzie plotkowali. Gadali głupoty, że sama poszłam pod nóż, żeby sobie zrobić nos albo inne głupoty. Bardzo mnie to zabolało - nie chciałam, żeby Wojsko Polskie, Polski Związek Szermierczy, jakikolwiek sponsor i ktokolwiek uznał, że zamiast pracować, zajmuję się takimi rzeczami. Poczułam się zobligowana, żeby się wytłumaczyć, i dlatego krótko po operacji wrzuciłam post na Facebooka. Ze zdjęciem.
Wyszło tak, że ktoś na mnie wymógł, wymusił podzielenie się tym, co wolałabym zachować dla siebie. Dziś jest mi z tym źle. Nie mogłam spokojnie pójść na L4, zniknąć na jakiś czas, powiedzieć o wszystkim tylko tym, którym chciałam, i wrócić, kiedy się poczuję gotowa. Źle mi z tym, że musiałam się wytłumaczyć wszystkim, tak naprawdę obnażyć się przed ludźmi z czegoś, co nie jest fajne. I dziś już nie chcę o tym wszystkim opowiadać.
Tak. Za dużo było szumu. Bardzo mi się nie spodobało, że z mojego postu robiono artykuły w takim tonie, jakbym udzielała na ten temat wywiadów. Sprzedawano to tak, jakbym każdemu dawała oddzielny wywiad, moje wypowiedzi były różnie parafrazowane. Od tamtego czasu jak jakiś dziennikarz do mnie dzwoni, to zawsze pyta o te rzeczy. Długo było tak, że zdawkowo, ale odpowiadałam. Aż stało się to strasznie drażniące. Poczułam, że mam łatkę, a nie chcę łatki, że to dziewczyna, która przeszła taką operację. I nie chcę litości, a zaczynałam ją wyczuwać.
Zasugerowano mi, żebym przedłużyła zwolnienie. Ale nie mogłam, tak mi było spieszno. Niby najpierw robiłam treningi, które nie obciążały klatki piersiowej, ale to były mocne treningi. Za mocne na tamten czas. Dlaczego się tak spieszyłam? Bo to była ucieczka. Bo chciałam zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Rzuciłam się w wir startów. I bardzo szybko zgasłam.
Byłam całkowicie przytłumiona. Przez jakiś czas nie czułam się kobieca i przez jakiś czas nie czułam chęci do walki. Zgasłam. Ta historia z kolanem była mi bardzo potrzebna. Dała mi jeszcze jeden powrót. Już dobry. Dała mi odpocząć na różnych płaszczyznach - od ludzi, od sportu, od wszystkiego. Sport przez lata przykrywał wszystkie problemy. Jak tylko coś trudnego się działo, to sport dawał ucieczkę. Po skręceniu kolana tej ucieczki nie było, bo nie byłam w stanie się normalnie ruszać. To był dla mnie najtrudniejszy czas w życiu. I okazało się, że też najbardziej wartościowy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, ile mam problemów i się nimi zajęłam. Wcześniej przez lata im więcej trudnych rzeczy się u mnie działo, tym cięższy robiłam trening. Bo im cięższy był trening, tym trudniej było myśleć później o problemach. W ogóle myśleć, o czymkolwiek.
Oczywiście. Od zawsze słyszę, że ma boleć, że ma być mocniej, szybciej, więcej.
Dokładnie tak. I że jak wstajesz rano i nic cię nie boli, to nie żyjesz. Mnie powinno się stopować, mówić "Angelika, odpuść". Ja zawsze w treningu lecę do maksymalnego wysiłku jak mucha do lepu. Zagryzam zęby i nie ma, że boli. Teraz dopiero się uczę myślenia, że jak coś boli, to trzeba wolniej. Od jakiegoś czasu dużo się zmienia. Dużo pracuję z moim trenerem klubowym - Tomaszem Dominikiem - mam nowego trenera przygotowania motorycznego - Łukasza Kabelisa-Szostakowskiego, zaczęłam też pracować z psychologiem. Podoba mi się to, co mówi mój nowy trener Łukasz - że im mniej, tym lepiej, że warto ćwiczyć mądrze, że przerzucanie największych ciężarów nie jest najważniejsze. On mnie stopuje, mówi: "Angelika, wystarczy, jesteś już zmęczona". Ale musiał mi to pokazać, bo mówienie to było za mało. Kiedyś na treningu chciał, żebym dwa razy przebiegła po czterysta metrów, a ja nie byłam w stanie. Zniszczyło mnie to, jaką niemoc poczułam. To był czwartek, w piątek miałam zrobić tylko trening szermierczy, a sobotę i niedzielę miałam mieć całkowicie wolne. "Przyjdź do mnie w poniedziałek, wtedy ci coś pokażę" - usłyszałam i się zgodziłam. Okazało się, że w poniedziałek już na rozgrzewce na luzie przebiegłam to, czego w czwartek nie mogłam. Sama dorzuciłam trzeci taki bieg - z przyjemnością. Dotarło do mnie, jaka jest różnica między wypoczętym organizmem a takim, który ciągle jedzie na rezerwie. Staram się już nie doprowadzać do ciągłego bycia na rezerwie, do jazdy na oparach.
Kiedyś było różnie - raz pracowałam z psychologiem, raz nie. A teraz już od roku regularnie pracuję z psychoterapeutką.
Teraz zdobywam dystans. Na początku po operacji kolana myślałam, że wrócę bardzo szybko. Potrzebowałam trzech miesięcy. Ale dziś, po dziewięciu miesiącach, nadal mam w kolanie duże ograniczenia. A jak rozmawiam z ludźmi, którzy przeszli takie same operacje, to słyszę od nich, że do pełnej sprawności dojdę najwcześniej dopiero po czterech-pięciu latach.
Normalnie. Czuję swoje ograniczenia i akceptuję je. Po ciężkich treningach szermierczych nie jestem w stanie wyprostować nogi. Po zawodach to samo - dwa dni temu byłam druga na Pucharze Polski i widzisz, jak po tym chodzę, bo moje kolano dostało w tyłek!
Tak. Zrobiłam, co mogłam. Po trzech miesiącach od operacji wróciłam do szermierki. Przez cały ten czas mieszkałam w Warszawie i przechodziłam rehabilitację pod okiem doktora Krzesimira Sieczycha - specjalisty, który mnie operował. Kosztowało mnie to dużo i fizycznie, i psychicznie, i finansowo. Chociaż muszę podkreślić, że finansowo bardzo mi pomógł Polski Związek Szermierczy.
Myślę, że zyskałam w momencie, w którym przestałam walczyć z systemem.
Nienawidzę niesprawiedliwości. Nie umiem żyć z poczuciem, że ona się dzieje - wyjaśniam to, walczę. Ale w momencie, w którym skręciłam kolano, wiele rzeczy odpuściłam. I zobaczyłam, że dobrze się dzieje.
Po trzech miesiącach od operacji zaczęłam trenować, po siedmiu wystartowałam w pierwszym Pucharze Polski i byłam trzecia. Na Pucharach Świata było gorzej. Niestety, gdy chcę zrobić na nich na maksa jakąś akcję, na przykład ucieczkę do tyłu w obronie, to noga mi się wyłącza. Ostatnio walczyłam w drużynówce, zaczęłam uciekać i nagle poczułam, że nie mam nogi - upadłam. Ale wracam, jest coraz lepiej. Na ostatnim Pucharze Polski byłam druga i czułam, że już mój organizm stać na więcej. Chociaż w finale naprawdę bardzo mocno odczuwałam zmęczone kolano.
Nie, nie, nie! Zawsze gdy z kimś przegrywam, uznaję, że ten ktoś był lepszy ode mnie. Bez znaczenia, czy coś mnie boli, czy jestem w świetnej formie - ktoś mnie pokonał, to znaczy, że był lepszy.
Jestem w gronie najlepszych, to prawda. Ale za chwilę zaczną się kwalifikacje olimpijskie i za wyjazd na pierwszy turniej w ich ramach, do Seulu [Angelika leci już 25 kwietnia], zapłacę w większości z własnej kieszeni.
Wszyscy stawiają na mnie w drużynie. Faktycznie jestem drużynowcem, w drużynie walczę wyjątkowo dobrze. Dyrektor sportowy związku powiedział nawet w jednym z wywiadów, że jestem filarem drużyny i dlatego jeżdżę na zawody drużynowe.
Ale w Seulu będzie indywidualne Grand Prix. I się nie załapałam. Szkoda, bo to drogi wyjazd. Lata temu, kiedy jeszcze byłam gówniarą, za bilet do Seulu płaciłam sobie dwa i pół tysiąca złotych, a teraz będę musiała zapłacić pięć tysięcy. Do tego dojdzie więcej sesji z fizjoterapeutą, gdy już wrócę, bo kolano ucierpi. A przed wyjazdem więcej sesji z trenerem przygotowania motorycznego, żeby kolano wytrzymało.
Całe życie myślałam, że priorytetem jest kwalifikacja drużynowa, ale w ostatnich tygodniach zrozumiałam, że ja sama, indywidualnie, też się liczę. A przecież jeśli będę lepszą szablistką indywidualnie, to drużyna tylko zyska.
Tak, kwalifikacje są bardzo trudne. Awansują cztery najlepsze drużyny z rankingu, a później po jednej najlepszej drużynie z każdego kontynentu. W drużynie są cztery zawodniczki, a indywidualnie kraj może wystawić trzy. Najtrudniejszym turniejem są mistrzostwa Europy. A dobijak z Europy o igrzyska to tragedia. Bo awans zdobywa tylko jeden, najlepszy. Kwalifikacje do igrzysk są naprawdę często cięższe niż same igrzyska.
Kwalifikacje potrwają rok, do maja przyszłego roku. A najważniejsze będą mistrzostwa świata i Europy. Jeśli się je zawali, to później nawet wygrywanie Pucharów Świata może nie pomóc. Za mistrzowskie imprezy jest najwięcej punktów.
Lecę tam, żeby w siebie uwierzyć. Potrzebuję startów. Najbardziej dla siebie, bo cały czas myślę o drużynie i zupełnie przestałam myśleć o sobie. Muszę sobie uświadomić, że ja też jestem świetną szablistką, a nie tylko częścią drużyny.
No właśnie. Czas zająć się również sobą. Gdy chuchałam i dmuchałam na drużynę, zapomniałam o sobie.
Myślę, że wychodzi ze mnie bardziej mama. Nie jestem najstarsza w drużynie, ale chcę się wszystkim zająć. Staram się dbać o dobrą atmosferę, wyjaśniać niedopowiedzenia, często prowadzę też niewygodne rozmowy, które nie wszystkim odpowiadają. Ale tak jak już mówiłam, nie lubię poczucia niesprawiedliwości. Zresztą w każdej dziedzinie życia trudne rozmowy są bardzo ważne. Są fundamentem rozwoju.
Dobrze, że tak mówisz. Niedawno patrzyłam w statystyki z Tokio. W naszym sporcie często się łatwo skreśla zawodników ze względu na wiek i podkreśla się, że ktoś już nie jest młody. Tymczasem w Tokio wszystkie medale zdobyli dla nas ludzie w wieku bliżej 30 lat niż, powiedzmy, 23.
Ha, ha, nie przesadzajmy! Ale bardzo mi się nie podoba mówienie, że sportowiec ma datę ważności.
To dobrze, bo wiek to naprawdę tylko liczba. A świadomość swojego ciała, umiejętności taktyczne, odporność - to wszystko często przychodzi z czasem. Zazwyczaj zawodnik kompletny to zawodnik starszy. Czas nas buduje silniejszymi. Uczy nas pokory, daje odporność na wiele rzeczy. Na wszystko - na hejt, na życie poza sportem, na radzenie sobie w różnych sytuacjach.
To prawda. Iga jest bardzo młoda, a widać, że ma wszystko poukładane. Ona nie boi się mówić i działać. Jest wyjątkowa.
Wiem. Nie chwaląc się, powiem, że ja też kończyłam liceum z dobrą średnią: około 5,5. I myślę sobie, że to czasami w sporcie nie pomaga. Konkretnie to, że się jest perfekcjonistą.
Mnóstwo razy myślałam, że już pora kończyć z szermierką! Ale zaczynałam się zastanawiać nad odejściem, to wpadał jakiś medal i mnie zatrzymywał. Na przykład tak było ze złotem igrzysk europejskich.
Tak.
No właśnie, no właśnie... Już na mistrzostwach Europy do 17 lat pomyślałam, że przestanę trenować. I zdobyłam medal. Jako 20-latka znów się zastanawiałam, czy nie kończyć. I wtedy wpadł nam drużynowy medal mistrzostw świata. A przed igrzyskami europejskimi miałam chwilę zwątpienia, ale poszukałam zmian, zaczęłam pracować z nowym trenerem, dałam sobie czas, żeby zobaczyć, co się stanie, i zdobyłam złoty medal. Szkoda tylko, że później przez ten medal ludzie przez trzy lata bombardowali mnie oczekiwaniami.
Tak. Bardzo ciężko mi się walczyło. A dobiło mnie to, że gdy w wieku 23 lat wywalczyłam brązowy medal mistrzostw Europy, to nie dostałam stypendium z programu Team 100. Do tej pory nie wiem dlaczego.
Tak, zabolało, te pieniądze bardzo by się przydały, bo w szermierce naprawdę nie zarabia się dużo. Tak naprawdę gdyby nie Centralny Wojskowy Zespół Sportowy, to nie mogłabym trenować na dobrym poziomie i już dawno musiałabym zrezygnować ze sportu.
Mimo że niewiele z tego miałam, to latami harowałam na zasadzie wyżej, mocniej, dalej, nieważne, czy akurat skręciłam kostkę, złamałam kciuk, czy dorobiłam się dwóch przepuklin w kręgosłupie. Z biegiem lat coraz większe było zmęczenie, coraz większa frustracja, i w końcu przyszła pandemia. Po niej wygrałyśmy drużynowy Puchar Świata w Budapeszcie i przez moment było super. Ale zaraz przyszło wypalenie, bo wymagano od nas więcej i więcej. Miałyśmy już tylko dalej wygrywać.
Dokładnie tak jest. I po sukcesie szybko pojawiają się pretensje. Po wygraniu Pucharu Świata zaraz słyszałyśmy, że już nie pracujemy. A było odwrotnie - zasuwałyśmy z całych sił. I potrzebowałyśmy, żeby to ktoś zauważył, żeby powiedział, że robimy świetną robotę. Czasami czuję, że każdy myśli, że sportowiec to jest taki ludzik, którego wrzucisz na trening i dodajesz mu jeszcze pięć minut, jeszcze 10 minut, myśląc, że wtedy jego level rośnie. Zapominamy, że sportowcy są normalnymi ludźmi, którzy żyją, czują. Do nas też docierają rzeczy, które są bolesne. Jak trener powie, że jestem głupia, gruba, że się do niczego nie nadaję, to nie umiem przejść obok tego obojętnie. Jestem czyjąś córką, może kiedyś będę matką, to ze mną i z moimi bliskimi zostaje. Uważam, że głowa w szermierce to 70, a może nawet 80 proc. sukcesu. W naszym sporcie megaważny jest automatyzm. Nie mogę mieć zbyt wielu rozpraszaczy, a ludzie potrafią całkowicie zburzyć spokój. Tak było po Baku. Wygrałam złoty medal, a w internecie głosowano, czy jestem ładna, czy może jednak wyglądam jak spocona świnka.
To umniejszało mój wynik. Ludzie nie mówili: "Ej, to ta dziewczyna, która zdobyła złoty medal", tylko: "Ej, to ta dziewczyna, która była taka czerwona". A dlaczego ja byłam czerwona? Bo spaliłam tysiące kalorii, walcząc w gorącej, pełnej kibiców hali ubrana w strój szermierczy. Moja bluza jest zrobiona z materiału, którego nie ma prawa przebić szabla, nawet jak ją złamiesz. Pod tym mam jeszcze plastron i napierśnik, mam też szermiercze spodnie i skarpety, jestem szczelnie zakryta od stóp do głów, z taką maską na głowie, która zmniejsza dopływ tlenu. W tym wszystkim robię mnóstwo interwałów, bo tak wyglądają nasze walki - stajesz, pędzisz, stajesz i znowu pędzisz na maksa. To jest jak kilkadziesiąt sprintów takich po 50 metrów każdy. Ze zmianami kierunków, z wypadami, unikami. I z nieustanym myśleniem, kombinowaniem, analizowaniem. Tego jest ogrom. A wam się z boku wydaje, że to jest takie tam machanie patykami.
Okej, jesteś w mniejszości i ty się nie dziwisz, że jestem purpurowa, gdy po walce ściągam maskę. A ja się dziwię, że nawet jeśli wyglądam niekorzystnie, to komuś to przeszkadza. Przecież ja w takim momencie jestem sportowcem, a nie jakąś modelką na wybiegu. Takie traktowanie sportsmenek jest krzywdzące.
Tak, łatwiej się sprzedaje to, co jest ładne i rozumiem, że tak po prostu jest. Ale to szybko przestaje być miłe. Bardzo szybko po takich komplementach zauważa się, że o facetach piszecie "Utalentowany" albo "Wybitny", że opisując ich sukcesy, skupiacie się tylko na sporcie, na ich umiejętnościach i cechach charakteru. Ładna aparycja czasami pomaga, ale wielokrotnie byłam z góry uznawana za kogoś niekompetentnego, za głupią blondynkę po prostu. Wiele razy na zajęciach było tak, że coś mówiłam, nie byłam słuchana, a mój znajomy siedzący obok to powtarzał i dostawał piątkę i zaliczenie. Mnie wykładowca nie słuchał, bo widział, że jestem blondynką, gówniarą i to jeszcze w sportowym dresie. Stereotyp młodej, głupiej blondynki dokuczał mi tym mocniej, że ja lubię rozweselać ludzi, skracam dystans, wprowadzam luz, żartuję. I dlatego bywam postrzegana jako głupiutka. A bardzo rzadko ktoś pomyśli, że jestem empatyczna, że pomagam ludziom. Ale tego swojego podejścia nie zmienię, bo uważam, że dobrze robię. Natomiast powiem ci szczerze, że wiele rzeczy zrobiłam, żeby trochę zatrzeć swoją kobiecość. W politykę zaangażowałam się między innymi po to, żeby zerwać łatkę ładnej, głupiej sportsmenki.
Tak, cały czas działam. Robię też kalendarze charytatywne, z których dochód przeznaczam na pomoc zwierzętom. To początkowo też było działanie, którym chciałam pokazać, że mam coś więcej niż tylko urodę. Przy okazji serdecznie zachęcam do oddawania 1 proc. podatku dla Fundacji dla Szczeniąt Judyta.
Tak, idzie mi coraz lepiej i coraz łatwiej, bo już ludzie sami się do mnie zgłaszają, że chcą pomóc. To jest super. Cieszę się, że poszłam w te rzeczy pozasportowe. Zwłaszcza że fundacja, z którą teraz współpracuję, naprawdę zawsze chwyta mnie za serce. Pracują tam osoby, które przywracają mi wiarę w ludzi. Dzięki tym inicjatywom poznałam wiele wartościowych i bliskich mi osób; fotografka Ewa Szymańska to moja bliska znajoma, która poznała mnie z moim narzeczonym. Podczas sesji dała nam na ręce Shivę, którą adoptowałam. Poznała mnie także z moją przyjaciółką i makijażystką kalendarza, Gosią Abramowicz. Z większością osób po realizacji projektu utrzymuję kontakt.
W jednym słowie: nieszablonowa.
Teraz.
Na pewno warto się starać takim być. Gdy pomieszkiwałam w Warszawie podczas rehabilitacji kolana, cały czas się spotykałam ze znajomymi z kompletnie różnych światów. I śmieszne było obserwowanie, jak my się zamykamy w swoich grupach. Kiedy miałam problem, to znajomi ze sportu mieli bardzo podobne pomysły, jak go rozwiązać, fizjoterapeuci szli zupełnie inną ścieżką, a aktorzy - jeszcze inną. Każdy jakoś się trzyma swojej drogi, swoich doświadczeń, swojego świata. I to jest naturalne. A ja wiem, że z każdego z tych światów mogę coś wziąć dla siebie, że mogę skorzystać, jeśli jestem otwarta. To daje szeroką perspektywę. Kontuzja kolana dała mi naprawdę dużo pod tym względem - wyszłam ze środowiska sportowego. A ono jest toksyczne.
Tak, za dużo jest u nas rywalizacji i przez to bardzo dużo stresu. Nawet jak uprawiamy sport indywidualny, to jesteśmy w drużynie, w gronie osób, z którymi rywalizujemy, bo mamy taki sam cel, na przykład reprezentowanie Polski w indywidualnych startach, a liczba miejsc jest ograniczona. Ja wiem, że jeżeli dziewczyna, z którą walczę, stanie się lepsza, to i ja będę musiała. Dlatego umiem jej szczerze życzyć jak najlepiej. Chcę ją gonić. I chciałabym, żeby ona goniła mnie, gdy widzi, że jestem lepsza. A nie żeby w niej to powodowało jakieś złe rzeczy.
Dla mnie bardzo ważne jest rozwinięcie skrótu team - razem możemy osiągnąć więcej. To jest kwintesencja drużyny. Ja o tym mówię i widzę, że niektórzy nie rozumieją tej prawdy, że musimy pracować razem i wzajemnie się napędzać, bo wtedy nasza drużyna będzie więcej warta. Ale naprawdę coś w tym jest, że ten, kto na wszystko patrzy prościej, ma w sporcie łatwiej.
Są sportowcy, którym szczególnie się przyglądam, których jestem bardziej ciekawa. I oczywiście mam swoje wnioski.
Uważam, że on jest bardzo świadomy wszystkiego, co się dzieje.
Mocne, wow! Ale właśnie tego się spodziewałam. Szkoda, że większość z nas śmieje się, że jego córka zjadła kostkę sedesową, a nie chce posłuchać, co on ma do powiedzenia i z góry zakłada, że nic poza "he, he, he". Lubię Żyłę. A z osób, które znam i są spoza szermierki, bardzo lubię Justynę Święty-Ersetic. Jest taka stonowana i życiowa. Świetna jest też Oktawia Nowacka.
Też, ale często się widzimy również na zgrupowaniach w Spale. Mamy dużo podobnych przemyśleń. Ostatnio Oktawia wrzuciła na Instagrama podcast zatytułowany "Odpuść Dziewczyno". Jak jej mówiłam, że kontuzja okazała się najwspanialszym czasem w moim życiu, to ona mnie świetnie rozumiała. Fajnie, że mówi jasno: jest duża presja, więc odpuść, zamiast dociskać, dociskać, dociskać!
Stwierdziłam, że czemu mam mieć otwarte drzwi dla tych, którzy nie chcą mnie naprawdę obserwować, tylko chcą podglądać? Jeśli kogoś ubodłoby, że mnie obserwuje, to nie chcę, żeby taki ktoś wiedział, co u mnie. Nawet jeśli prywatnych rzeczy wrzucam mało, bo głównie pokazuję rzeczy z zawodów i treningów. Nie mam potrzeby, żeby wszyscy patrzyli, jak dzielę się swoim życiem. W ogóle to robię porządki. Powyłączałam powiadomienia w telefonie, postów w social mediach też będę dawała mniej, bo złapałam się na tym dziwnym myśleniu, że jak czegoś nie pokażę, to czuję się trochę tak, jakbym tego nie zrobiła, jakby ktoś mnie rozliczał, czy naprawdę ciężko popracowałam. Wolę sobie z kimś inspirującym porozmawiać, niż ciągle wpadać w takie pułapki. O jeszcze à propos takich osób - uwielbiam Madzię Twardochel! "Pieksa" [z domu Piekarska] to człowiek kompletny - ogarnięty, dobry, ciepły. Ona zawsze służy radą, od niej bije aura dobroci, mimo że przydało jej się wiele złego. Jest bardzo mądra, inteligentna, potrafi dać dużo świetnych rad. Teraz ma dziecko, jest też spełniona sportowo, to jest dla mnie top jeden!
Ona miała o wiele cięższą historię od mojej. Pamiętam, jaka była wycieńczona na początku, po chorobie. Jej droga to coś pięknego. I sportowo, i w ludzkim wymiarze.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!