Człowiek Sasina idzie va banque. 300 mln zł w tle. "Wykracza poza wszystko"

Wpłacał na kampanie wyborcze PiS-u, przyjaźni się z Jackiem Sasinem, pożyczał mu pieniądze i badało to CBA. Teraz Radosław Piesiewicz zostanie prezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. - Co pan zrobi, gdy któryś z mistrzów polskiego sportu powie, że rządzić przyszedł Nikodem Dyzma? - pytamy.

Od soboty 22 kwietnia Polski Komitet Olimpijski będzie miał nowego prezesa. Po 13 latach na tym stanowisku z kolejnej kadencji zrezygnował Andrzej Kraśnicki. Jest przesądzone, że wybory wygra Radosław Piesiewicz - jego jedynym rywalem jest Kewin Rozum, prezes Polskiego Związku Sumo. 

Zobacz wideo Kibole grożą, przełomowe informacje! Co z wielkim finałem Pucharu Polski?

Piesiewicz to 42-latek, który od 2018 roku rządzi polską koszykówką. A wcześniej przez kilka miesięcy był wiceprezesem Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Skąd się wziął w sporcie? Dlaczego jest kojarzony z Prawem i Sprawiedliwością? Co chce i może zdziałać w nowej roli?

Łukasz Cegliński, Łukasz Jachimiak: Mówi się, że pieniądze to nie wszystko, ale po przeczytaniu i wysłuchaniu pana wywiadów mamy wrażenie, że pan uważa inaczej. Mówi pan tak: "Należy zrobić wszystko, aby budżet PKOl-u zwiększyć o pięć razy", a w innej rozmowie stwierdza, że z 30 milionów rocznie ten budżet trzeba doprowadzić do poziomu 300 milionów. Inny cytat: "Bardzo ważną kwestią są nagrody finansowe dla medalistów igrzysk olimpijskich. Zamierzam podnieść je przynajmniej o sto procent". Kasa, kasa, kasa - to jedyna rzecz, jaką pan obiecuje?

Radosław Piesiewicz: Nie, to nie jest jedyna rzecz, o jakiej mówię, kiedy się spotykam z prezesami sportowych związków. Ale pieniądze są bardzo ważną składową całego polskiego sportu.

Poważnego sportu nie można zbudować bez pieniędzy.

PKOl ma być redystrybutorem środków, które pozyska. Środki niebudżetowe będzie przekazywał na rzecz polskich związków sportowych. Olimpijskich i nieolimpijskich. Te środki są związkom bardzo potrzebne, bo brakuje ich na szkolenie i nawet na to, żeby wysłać kadrę na mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy. Program, o którym dyskutujemy i który pokazuję prezesom wszystkich związków, nie dotyczy tylko i wyłącznie kwestii finansowych, ale też choćby tego, że PKOl będzie walczył o ważne ustawy dla polskiego sportu. To po pierwsze. Po drugie: ważny jest sport młodzieży i ważne są chociażby wszystkie tematy związane z otyłością wśród najmłodszych i aktywizacją sportową młodych ludzi, bo mamy z tym w Polsce duży problem. Ale na realizację tych punktów programu też są potrzebne pieniądze. Bez nich nic nie jesteśmy w stanie zrobić. W koszykówce w momencie mojego przyjścia, związek z ligą miały razem 25 milionów złotych budżetu, a dziś mamy prawie 80 milionów. Pokazaliśmy, że poważny, profesjonalny sport potrzebuje nakładów finansowych. Mówię o tym, jak nasi zawodnicy wyglądają, dokąd jeżdżą, co mają i za co grają. To proste jak dwa dodać dwa - nikt mi nie powie, że bez pieniędzy da się zrobić w sporcie coś poważnego. W tym wypadku moja odpowiedź jest jasna: nie da się. A co do nagród dla olimpijczyków, to nie może być tak, że one są o 100 procent niższe niż kiedyś.

One są raczej od wielu lat niezmienne.

- Pytałem Adama Korola [były minister sportu, wioślarski mistrz olimpijski] i usłyszałem, że w 2008 roku było 250 tysięcy złotych za złoty medal. I jeszcze samochód.

Dziś jest 200 tysięcy - 120 z PKOl-u i 80 z ministerstwa sportu. To według pana aż o 100 procent za mało?

- Mówmy o PKOl-u, nie o ministerstwie. Niech ministerstwo daje swoje nagrody. Ja nie chcę, żeby PKOl był drugim ministerstwem. Nie chcę, żeby w ogóle dotykał środków budżetowych. Mnie najbardziej interesuje pozyskanie środków niebudżetowych. I powiem, że już się do mnie odezwały dwie duże firmy, dla których koszykówka była za mała. Teraz prezesi usłyszeli, że będę szefem PKOl-u i rozmawiamy o współpracy. To są międzynarodowe korporacje, bardzo zainteresowane reklamowaniem się w całym polskim sporcie. Mówią, że to jest dla nich idealne miejsce.

Co do tej pory powstrzymywało ich przed złożeniem oferty sponsoringowej PKOl-owi?

- Myślę, że w PKOl-u nie było osób, które chciałyby z nimi rozmawiać, dać im możliwości pokazania się, zareklamowania się. Ja mam na to pomysł. Chcę scentralizować prawa, które dzisiaj często są uznawane za niesprzedawalne. Niektóre związki po prostu nie wiedzą, jak to można zrobić. A ja uważam, że polski sport jest niedoszacowany. I to bardzo mocno. W koszykówce nie dało się sprzedać praw do transmisji ligi za kilkanaście milionów, dlatego że były sprzedane za zero. Trzeba było budować potencjał ligi. Sprawiłem, że zaczęło się o niej mówić w mediach i sponsorzy zauważyli, że to jest fajny produkt. Nie mówię, że problemem jest sprzedawanie praw w piłce nożnej. W koszykówce już też nie. Duże związki, a zwłaszcza te reprezentujące gry zespołowe, sobie radzą. Ale mniejsze nie wiedzą jak pozyskać środki, jak i komu zaprezentować produkt. Często problemem jest też to, że danego sportu nie ma gdzie pokazać. Dlatego moim pomysłem jest stworzenie internetowej telewizji olimpijskiej. Będzie się nazywała PKOl TV i będzie pokazywała wszystkie sporty, których dziś nie ma w telewizji. Jest ich bardzo dużo, będziemy pokazywać choćby mistrzostwa Polski w tych dyscyplinach oraz inne zawody organizowane w naszym kraju.

Spodziewa się pan, że ludzie będą masowo oglądali na przykład mistrzostwa Polski w pięcioboju nowoczesnym?

- Dziś tego nie wiemy.

Postanowił pan stworzyć telewizję, nie wiedząc czy ludzie będą chcieli ją oglądać?

- Jeżeli nie założymy telewizji, to nie będzie można rozliczyć środków, które będziemy pozyskiwali dla konkretnych związków. Po drugie trzeba pamiętać, że jak przychodziłem do koszykówki, to jej mecze oglądało w telewizji średnio pięć tysięcy widzów, a zbliżamy się do 50 tysięcy. Finały kiedyś oglądało 20 tysięcy, a ostatnio było to niemal 100 tysięcy widzów. Mogę powiedzieć, że trzeba przyzwyczajać ludzi do wszystkich dyscyplin. My tak naprawdę nie wiemy, co mamy. Uważam, że Polacy jako ludzie, którzy interesują się sportem, będą naszą telewizję oglądali. Ona się sprawdzi. Ja sam chętnie bym oglądał na przykład mistrzostwa Polski w podnoszeniu ciężarów. Dlaczego nie? A tego nigdzie nie ma. My to zrobimy i to będzie produkt wysokiej jakości.

Istniejące telewizje tego nie kupują, bo policzyły, że to się nie sprzeda i sponsorzy nie będą zadowoleni. A pan chce zrobić telewizję pokazującą sztangistów czy pięcioboistów z kilkunastu kamer, z reporterami na miejscu?

- Tak, to ma być poważna telewizja. Jestem już po rozmowach z prezesem Solorzem [właściciel Polsatu] i chciałbym, żeby PKOl TV trafiła kiedyś na platformę Polsatu. Taki jest cel. A więc kontent musi być w stu procentach profesjonalny. Ale telewizja to nie koniec. PKOl powinien mieć też własną poważną gazetę.

Gazetę? Nie internetowy portal?

- Mój pomysł jest zupełnie poza sztampą. On wykracza poza wszystko. Proszę uwierzyć, on się spokojnie sprawdzi. My mamy tyle dyscyplin olimpijskich, a mało kto o nich wie, mało kto o nich czyta.

Czyli na początek prezesury zbuduje pan w PKOl-u koncern medialny - telewizja, portal, gazeta, pewnie też radio?

- Radio nie, radio zostawmy. Może to dzisiaj jest dla kogoś śmieszne, może się wydaje nierealne, ale proszę mi wierzyć, to jest bardzo realny i konkretny pomysł.

Prezesie, jesteśmy z mediów i wiemy, że takie mistrzostwa Polski w pięcioboju czy w podnoszeniu ciężarów ani się nie klikają, ani się nie obejrzą.

- Powiem tak: każda dyscyplina ma swojego kibica. Każda! Proszę mi wierzyć. Ostatnio byłem na mistrzostwach Polski w cheerleadingu - nawet sobie panowie nie zdają sprawy, jak dużo ludzi było na trybunach.

Na igrzyskach olimpijskich zawsze świetnie sprzedają się bilety na siatkówkę plażową kobiet. To widowiska, na które chętnie wybierają się mężczyźni i może podobnie bywa z cheerleadingiem?

- Ale oprócz tego, że trybuny były pełne i był wspaniały doping, to wrażenie robiło też to, co ci młodzi startujący ludzie wyczyniali, jak bardzo są sprawni i jak fantastycznie się to oglądało! Takie dyscypliny trzeba pokazywać. I do tego trzeba je pokazywać tak, żeby się to chciało oglądać. Jak w koszykówce, gdzie właśnie w nowym kontrakcie z Polsatem wywalczyliśmy, że wszędzie, na każdym meczu, będzie wóz HD.

Po co panu właściwie ten PKOl?

- (długa cisza) W koszykówce doszliśmy do swego rodzaju sufitu, oczywiście patrząc pod względem organizacyjno-budżetowym. Trzy lata temu zacząłem rozmawiać z prezesami innych związków sportowych. To byli Adam Konopka [prezes Polskiego Związku Szermierczego], Andrzej Supron [prezes Polskiego Związku Zapaśniczego], Henryk Olszewski [szef Polskiego Związku Lekkiej Atletyki], to był też Grzegorz Kotowicz [prezes Polskiego Związku Kajakowego]. Zaczęliśmy myśleć, co można by zrobić dla całego polskiego sportu, w jaki sposób mógłby funkcjonować PKOl. Uznałem, że mógłbym stworzyć coś takiego, co będzie platformą dla wszystkich związków, że PKOl mógłby te związki traktować wyjątkowo, że prezesi będą się z PKOl-em utożsamiali, że już nie będzie tak jak jest dziś, czyli przy sukcesie zasługa PKOl-u, a kiedy nie ma wyników, to odpowiedzialny jest związek. Ja sobie wyobrażam, że PKOl będzie razem z prezesami związków szedł ramię w ramię i wtedy, kiedy będzie dobrze, i gdy będzie źle. Ale żeby tak było, to pomoc PKOl-u dla związków musi być realna, a nie tylko na papierze. Mnie nie zależy na tym, żeby być w PKOl-u dla samego bycia. Ja mam pomysł na to, jak chcę, żeby PKOl wyglądał za cztery lata. Jak przychodziłem do koszykówki, to też wiedziałem, gdzie chcę, żeby ta koszykówka była w perspektywie kolejnych lat.

PKOl jest uważany za luksusowe biuro podróży, które co dwa lata wysyła sportowców na igrzyska.

- Nie ukrywam, że sam tak mówiłem.

Obok PKOl-u są ministerstwo sportu i związki sportowe, które od ministerstwa dostają państwowe pieniądze. Jak jest źle, to faktycznie słyszymy narzekania, że związki źle wykorzystują środki oraz że związki dostają za mało pieniędzy. Czy dobrze rozumiemy, że pan ma taki cel, żeby zdobyć pieniądze na dosypywanie związkom do tego, co daje im ministerstwo?

- Tak, to mój główny cel. Ministerstwo sportu świetnie sobie radzi z rozdzielaniem związkom pieniędzy z budżetu państwa, a u nas trzeba będzie stworzyć program rozdzielania środków od naszych sponsorów na konkretne cele dla związków. Tym się będą zajmowali wiceprezesi. Przyciąganie pieniędzy do PKOl-u i trzymanie ich na kontach nie miałoby sensu. One muszą być inwestowane w cały polski sport. Jeżeli na przykład w naszym surfingu roczny budżet to tylko 250 tysięcy złotych, to po rozmowach z prezesem związku, wiem, że on potrzebuje dodatkowego miliona, żebyśmy mogli powalczyć o kwalifikacje na igrzyska, a w konsekwencji o olimpijskie medale. To są bardzo przyziemne problemy, że prezes związku mówi: "Nie stać mnie, żeby polecieć tu, tu i tu, co oznacza, że z góry skazuję się na brak możliwości walki o igrzyska". My będziemy takie problemy rozwiązywać.

Jedna z osób powiedziała nam, że tekst powtarzany przez delegatów brzmi: "Głosuj na Piesiewicza, bo on przyniesie pieniądze".

- I tak ma być! Panowie, jest bardzo dużo prywatnych firm, które można do polskiego sportu przyciągnąć. Powtarzam, prywatnych firm, nie spółek skarbu państwa, bo niektórzy próbują wmawiać, że PKOl będą finansowały tylko spółki skarbu państwa. Nic bardziej mylnego! Przede mną kolejne spotkania z prywatnymi firmami, które chcą być sponsorami całego polskiego sportu. Tylko trzeba wydobyć ze związków to, co one mogą dać. Jedna dyscyplina będzie mogła zaoferować tylko tyle, że umieści logo sponsora na stronie internetowej czy na papierze firmowym, a inna dyscyplina będzie miała do sprzedania dużo więcej praw marketingowych. Wszystko trzeba będzie rozsądnie wyliczyć, wycenić i sprzedawać. Po prostu. Bo polski sport potrzebuje pieniędzy prywatnych.

Niedawno w TOK FM powiedział pan: "Tak duży kraj jak Polska powinien zdobywać między 25 a 30 medali na igrzyskach olimpijskich". Zgadzamy się, ale uważamy, że tego się nie zrobi tylko pieniędzmi dosypanymi dla tych, którzy już są gotowi walczyć o medale. Musimy mieć lepsze szkolenie od podstaw, a pewnie też podjąć strategiczne decyzje. Inne kraje pokazują, że dobrze mieć swoje specjalizacje i tradycje - na przykład Holendrzy są zawsze w czołówce klasyfikacji medalowej zimowych igrzysk, bo świetnie się ścigają na łyżwach, a Węgrzy błyszczą na letnich igrzyskach przede wszystkim dzięki sportom wodnym.

- Mnie osobiście się podoba model francuski. Tam świetnie sobie radzą sporty drużynowe, ale i indywidualne też sobie świetnie radzą. Wiceprezes francuskiego komitetu olimpijskiego jest szefem francuskiej koszykówki. Rozmawiałem z nim. I co mi powiedział? Przepraszam za szczerość: "Pieniądze! Pieniądze! Pieniądze!". Dodał: "Jak ja mam 100 milionów rocznie w samej koszykówce, to jak ja mam nie zrobić wyniku?". Wiecie, można mówić, że pieniądze nie są najważniejsze, a jednak cały czas wraca się do nich jak do źródła.

Ile pieniędzy za olimpijskie złoto dostaje od swojego komitetu olimpijskiego sportowiec z Francji?

- Nie wiem.

Niemiecki dostaje 20 tysięcy euro. Czyli mniej niż polski.

- Ale pytanie, ile on dostaje po drodze.

Po drodze to na przykład amerykański mistrz olimpijski z lekkoatletyki...

- Ale ile dostają Niemcy? Jak zaczęliśmy o Niemcach, to mówmy o Niemcach. Niemiec co miesiąc dostaje od państwa pensję.

Jeśli pracuje w wojsku lub policji. U nas też jest coraz więcej sportowców-żołnierzy.

- W Niemczech jest tak system skonstruowany, że praktycznie wszyscy są w wojsku lub policji. A u nas to jest kropla w morzu.

U nas sportowców na etatach w wojsku wyraźnie przybywa. Widzimy to przede wszystkim w lekkoatletyce, wiemy, że Adam Małysz chce, żeby podobną drogą poszli skoczkowie.

- To jest cały czas kropla w morzu! I to PKOl powinien robić, a nie każdy związek osobno. To jest nasze zadanie, żeby każdy sportowiec, który tylko będzie chciał, miał wojskowy etat. Dzięki temu nasi sportowcy będą skoncentrowani tylko na swojej dyscyplinie, a Wojsko Polskie nabędzie wysportowanych ludzi, którzy teoretycznie i praktycznie będą mogli bronić naszego kraju. Widzimy, co się dzieje za naszą granicą i słyszymy zapewnienia ministra obrony, że chce, żeby w Polsce było 300 tysięcy zawodowych żołnierzy. Skoro tak, to jesteśmy idealnym kandydatem do tego, żeby stać się idealnym partnerem.

Wróćmy do tego przeskoku ze sportowców niemieckich na amerykańskich. Niedawno, podczas lekkoatletycznych MŚ w Eugene, wiceprezes PZLA, a kiedyś dwukrotny mistrz olimpijski Tomasz Majewski, dowodził nam, że polscy mistrzowie naprawdę nie mają krzywdy. Wskazał choćby taką różnicę, że mistrz olimpijski z USA dostaje od państwa tylko miesiąc szkolenia w roku, a nasi medaliści mają po siedem kilkunastodniowych zgrupowań, w tym po trzy zagraniczne i bywa, że są niezadowoleni, bo chcieliby jechać np. do RPA, a nie do Turcji. Przytaczamy to, bo wydaje nam się, że od razu nie zwiększy pan budżetu PKOl-u dziesięciokrotnie i że może lepiej byłoby nie decydować w pierwszej kolejności o 100-procentowym podniesieniu nagród za olimpijskie medale, tylko raczej wydać dodatkowe środki na takie programy jak Team 100, w których realną pomoc na konkretne rzeczy dostają młodzi sportowcy?

- Team 100 to jest program jednej ze spółek skarbu państwa, z tego co się orientuję [Polskiej Fundacji Narodowej, czyli fundacji utworzonej przez 17 spółek skarbu państwa] i nikt nie chce tego zabierać. Niech spółki prowadzą takie programy, to jest świetne. Ale jeżeli pytają mnie panowie czy warto podnosić nagrody dla medalistów, to odpowiadam, że moim zdaniem warto.

Naszym zdaniem też. Ale jednocześnie uważamy, że to nie jest pierwsza, najpilniejsza potrzeba polskiego sportu.

- Mamy cele długoterminowe i krótkoterminowe. Przed nami jest cel krótkoterminowy - przyszłoroczne igrzyska olimpijskie w Paryżu. Wszyscy się zgodzimy, że chcemy zdobyć tam jak najwięcej medali, prawda?

Czyli wysokimi nagrodami chce pan jeszcze bardziej zmotywować olimpijczyków?

- Oczywiście! Panowie będą pisali, że jest świetnie, jeśli Polacy będą zdobywali medale, a ja będę przeszczęśliwym człowiekiem, bo z kasy PKOl-u ubędzie, ale ten PKOl wreszcie będzie zauważony. I jego rola także. Podniosę nagrody, i to zdecydowanie. Nie może być tak, że siatkarzom obieca się 700 tysięcy złotych do podziału za złoty medal, jak ostatnio. Czym się różni Bartek Kurek od na przykład Mai Włoszczowskiej, która sama musi przejechać wyścig i sama zdobyć złoty krążek, za co dostanie 120 tysięcy? Niczym się Bartek Kurek od Mai nie różni, więc nie może być tak, że on za taki sam medal dostanie tylko 50 czy 60 tysięcy. Przecież oni muszą się tak samo przygotować. Nam nie może mniej zależeć na grach zespołowych. Zrównam nagrody. Będzie tak, że każdy zawodnik, który zdobędzie złoty medal, dostanie - strzelam - 300 tysięcy złotych. Jest to znacząca nagroda?

Pewnie, że jest.

- A to nie koniec. Ja mam trochę szalone pomysły i już rozmawiałem z jednym deweloperem o tym, żeby został sponsorem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, a my nie będziemy chcieli od niego żadnych pieniędzy.

Chce pan dodawać medalistom mieszkania?

- Tylko złotym medalistom. I ryzykiem dewelopera jest czy tych złotych medali będziemy mieli pięć, 10 czy 15. Ale niech ich będzie jak najwięcej, bo wtedy każdy będzie wygrany. Inaczej się walczy, gdy się ma obiecane takie nagrody. Z koszykarzami właśnie tak zrobiłem - poza pieniędzmi dałem także różne bonusy. I takich pomysłów mam bardzo dużo. Bo na koniec ci sportowcy muszą być docenieni za to, że poświęcają całe swoje życia i walczą o sukces na igrzyskach olimpijskich. Myślę też o tych sportowcach, którzy już skończyli karierę. Mamy wspólny pomysł z Mieczysławem Nowickim, aby stworzyć własny Dom Olimpijczyka, bo trzeba zadbać także o naszych sportowych seniorów, którym nie starcza od pierwszego do pierwszego. Programów, które chcemy zrobić, jest bardzo dużo.

Wiemy, wiemy - na wszystkie trzeba pieniędzy. To ile ich w końcu będzie w budżecie za pana prezesury? Pięć razy więcej niż teraz czy aż dziesięć razy więcej?

- Docelowo będzie 300 milionów. A teraz jest 29 milionów.

Docelowo czyli kiedy?

- W ciągu czterech lat.

I to jest realne? Czy to jeden z tych szalonych pomysłów, o których pan powiedział, że je miewa?

- Jak mówiłem, że w koszykówce dojdziemy do 100 milionów, to wydawało się to nierealne, a dziś jest to na wyciągnięcie ręki. Wszystko jest możliwe. Trzeba pamiętać, że cały polski sport jest niedoszacowany. On nie jest wyceniony. Nawet piłka nożna, siatkówka czy piłka ręczna, które są dużymi dyscyplinami, też nie są do końca wycenione i sprzedane.

A na ile pan wycenia siebie? Będzie pan zarabiał jako prezes PKOl-u czy może będzie pan pełnił funkcję społecznie tak, jak to przez lata robił Andrzej Kraśnicki?

- Ja nie wiem, jaka jest dziś tak naprawdę sytuacja finansowa PKOl-u. W koszykówce na początku nie zarabiałem żadnych pieniędzy i dzisiaj to też nie jest dla mnie najważniejsze. Najważniejsze jest zapewnienie finansów dla związków, dla zawodników, dla pracowników. Ale oczywiście docelowo chciałbym zarabiać pieniądze.

Czyli na dziś pan nie wie czy PKOl stać na pańską pensję?

- Ja nie wiem, w jakiej kondycji finansowej jest PKOl. Mam takie powiedzenie, że z chorej krowy się nie doi. To jest nieeleganckie.

Pan podejrzewa, że ta krowa jest chora czy wie pan, że jest chora, ale czuje, że nieelegancko byłoby to już teraz ogłosić?

- Nie jestem w zarządzie PKOl-u, więc nie wiem czy ta krowa jest chora, czy zdrowa. Ale 29 milionów to mały budżet.

To są pieniądze tylko od spółek skarbu państwa. Głównymi sponsorami PKOl-u są Orlen i Totalizator Sportowy.

- Tak.

Istniałaby groźba, że Orlen i Totalizator Sportowy przestaną być sponsorami PKOl-u, gdyby pan nie został prezesem?

- Nie, choć uczciwie patrząc, to pytanie jest do nich.

O panu wszyscy mówią "człowiek Jacka Sasina". A przecież minister aktywów państwowych rządzi spółkami skarbu państwa. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że polityczne wsparcie, jakie pan ma, jest tak duże, że unieważnia brak doświadczenia w sporcie. Jeden z rozmówców powiedział nam, że "Radek piłkę zobaczył pierwszy raz w momencie, w którym z polecenia politycznego został wiceprezesem Polskiego Związku Piłki Siatkowej".

- Grałem w piłkę nożną przez 12 lat. Grałem też w koszykówkę. Poza tym nie każdy sportowiec będzie dobrym menedżerem i nie każdy dobry menedżer będzie dobrym sportowcem. To po pierwsze. A po drugie - myślę, że przez pięć lat mojej pracy zrobiłem dla koszykówki tyle dobrego, że nawet moi najzagorzalsi przeciwnicy nie mogą mi tego odebrać. To widać. To jest moja wizytówka. Ja wcale nie przychodzę do PKOl-u jako polityk, bo ja nie mam legitymacji partyjnej. Żadnej. Totalnie żadnej. A to, że się z kimś przyjaźnię? Tak, znam się i się przyjaźnię z panem Sasinem. Ale znam też pana Schetynę związanego z PO. I czy to jest coś złego? Myślę, że sport powinien łączyć a nie dzielić. On jest ponad podziałami politycznymi. Jeśli potrafiłem namówić do wspólnych działań pana prezydenta [Lublina] Krzysztofa Żuka i pana marszałka [województwa lubelskiego] Jarosława Stawiarskiego, czyli ludzi z dwóch różnych politycznych światów, to wiem, co mówię. Właśnie tak to powinno wyglądać - nie dzielmy, tylko łączmy. Ja przekonałem do poparcia mnie Adama Korola, Grzegorza Kotowicza, Leszka Blanika, Otylię Jędrzejczak, i świetnie się z nimi dogaduję i będę z nimi tworzył PKOl. To wcale nie jest tak, że PiS przejmuje PKOl. Nic bardziej mylnego!

Dobrze słyszeć o takiej współpracy, ale kiedy mówi pan "nie mam legitymacji partyjnej", to przypominamy, że w 2014 i 2015 roku wpłacał pan pieniądze na kampanię wyborczą PiS-u.

- Jakby panowie pogrzebali, to pewnie by się okazało, że w 2010 roku wpłacałem na PO.

"Pewnie by się okazało" czy naprawdę pan wpłacał?

- Niech panowie pogrzebią, ja tylko podpowiadam.

Pytany o wysokość wpłat na kampanię PiS-u odpowiedział pan kiedyś dziennikarzom, że nie pamięta, ile wypłaca z bankomatu.

- Nie pamiętam. Szczerze? Wpłacałem na kampanię, ale chyba to jest dozwolone? Robiłem to z własnych, uczciwie zarobionych pieniędzy.

Nie podważamy tego. Tylko tłumaczymy, skąd te - jak pan mówi niesłuszne - skojarzenia ludzi, że Piesiewicz to PiS. Wie pan, że kiedy się wpisuje pańskie nazwisko w wyszukiwarkę Google, to jednym z pierwszych podpowiadanych wyświetleń jest "Radosław Piesiewicz PiS"?

- Tak, ale to przez "Newsweeka". "Newsweek" opisał mnie kiedyś na zlecenie jednej z osób, a ja tego nie prostowałem, bo można o człowieku różne rzeczy napisać. Ja się nie wstydzę, że zaczynałem od sprzedawania hot-dogów.

A nie sałaty w bródnowskim PGR-ze?

- Nie, robiłem hot-dogi, pracowałem w piekarni, w której zaczynałem o drugiej rano od pieczenia pieczywa, a później je sprzedawałem. Ja się tego nie wstydzę, każdy gdzieś zaczynał. A jeśli komuś to przeszkadza, to jest jego problem. Ja jeździłem na wieś samochodem, zwoziłem pomidory i czereśnie i je sprzedawałem. I jestem z tego cholernie dumny, i wiem, że dzięki swojej ciężkiej pracy jestem tu, gdzie jestem.

Dlaczego nie prostował pan tego, co napisał "Newsweek"?

- Walczenie z gazetą w tamtym czasie było ostatnią rzeczą, która mi chodziła po głowie. To było dla mnie mocne życiowe doświadczenie. Mam żonę i trójkę dzieci, byłem po mocnych przejściach, bo na zlecenie polityczne CBA weszło do mojego domu.

Nadal na stronie "Newsweeka" można przeczytać o pożyczce, którą pan dał, a która być może była łapówką. Przykleiły się do pana różne rzeczy, których pan nie poodklejał.

- Czy jakby to była łapówka, to czy do urzędu skarbowego byłaby złożona umowa pożyczki? Czy ktoś się zastanowił nad tym, że CBA nie miało mi co zarzucić? Człowiek, któremu pożyczałem te pieniądze, złożył do urzędu skarbowego umowę.

Tym człowiekiem był Jacek Sasin.

- Tak, oczywiście. A zwrot pożyczki został mi przelany na konto. Wszystko odbyło się zgodnie z literą prawa. To był rok 2010 czy 2011 i wtedy w życiu bym nie pomyślał, że pan Jacek Sasin będzie teraz tu, gdzie jest. Ja się po prostu z tym człowiekiem przyjaźniłem. Czy do panów nigdy nie zadzwonił żaden znajomy i nie poprosił "pożycz mi tysiąc czy dwa"? Mnie nagrali, bo było zlecenie nie tyle na mnie, co na Jacka. On zadzwonił, że mu zabrakło pieniędzy na schody i poprosił, żebym mu pożyczył osiem tysięcy złotych. Pojechałem, wypłaciłem te pieniądze i mu pożyczyłem, a przy tym zastrzegłem: "Stary, zadzwoniłeś, rozmawialiśmy o tym przez telefon, więc będę brutalny" i dałem mu umowę pożyczki. Powiedziałem: "Podpisz to i idź do urzędu skarbowego". To nie była żadna łapówka. Za co? Za przyjaźń? Na Boga!

Na czyje zlecenie według pana był napisany tamten tekst? Jakich pan miał albo nadal ma wrogów?

- Oni dzisiaj są przyjaciółmi. To jest najgorsze.

Rozumiemy, że tych przyjaciół trzeba wziąć w cudzysłów, ale w takim razie chcemy dopytać, jak pan z nimi potrafi współpracować? Pan im wybaczył? W rozmowie z TOK FM powoływał się pan na Jana Pawła II, mówiąc, że każdemu trzeba wybaczać.

- Z tyłu głowy wiem, kto to zrobił. Spotykam się z tą osobą, ale zawsze wiem, że może mi zostać włożony nóż w plecy. Po raz kolejny. Ale spotykam się z tą osobą.

Słyszeliśmy, że trochę nieprzyjaciół ma pan w polskiej siatkówce. Podobno w 2016 roku dostał się pan do Polskiego Związku Piłki Siatkowej w wyniku szantażu. Podobno powiedziano działaczom, że albo przyjmą pana, człowieka związanego z Orlenem, albo Orlen, główny sponsor, przestanie wspierać siatkówkę.

- Przede wszystkim z Orlenem mnie nic nie łączyło. Ja wiem, jak to się stało, że się znalazłem w siatkówce.

Proszę opowiadać.

- Pan Strzylak mnie polecił.

Ówczesny właściciel innego sponsora związku, biura turystycznego Alfa Star?

- Zgadza się. Na początku zostałem zatrudniony w lidze, a później zostałem wprowadzony do zarządu PZPS-u. A że pan Ryszard Czarnecki bardzo chciał być na moim miejscu, to stało się to, co się stało. I wszystko w temacie. Ewentualnie jeśli mnie panowie zapytają czy pan Czarnecki będzie w prezydium albo w zarządzie PKOl-u, to odpowiem: nie.

Jak to się stało, że przyszedł pan do siatkówki jako człowiek znikąd i błyskawicznie dostał stanowisko wiceprezesa?

- Wcale nie tak błyskawicznie. Jakiś czas pracowałem w lidze, oni się przyglądali temu, jak pracuję i sami mi zaproponowali, żebym wszedł do zarządu.

Ile pan popracował w lidze, zanim trafił do zarządu?

- Proszę wybaczyć, ale nie pamiętam.

Ale to był bardziej rok niż miesiąc?

- Powiedzmy, że bardziej trzy miesiące niż tydzień.

W zarządzie był pan tylko cztery miesiące.

- Pięć, od października do marca. Cztery miesiące to byłem wiceprezesem.

To prawda, że wobec problemów zdrowotnych prezesa Jacka Kasprzyka, który chorował na raka, pan chciał zająć jego miejsce?

- W tamtym czasie pan prezes miał swoje problemy zdrowotne, ale to nigdy nie był mój cel.

Słyszeliśmy taką opinię, że "Radek to człowiek, który idzie do celu po trupach i wtedy chciał wykorzystać chorobę Jacka".

- Wiem, że wielu tak mówiło. Dlatego przyjaciół w siatkówce nie mam. Ale jednak nie wszyscy tak mówili.

W firmie Alfa Star miał pan jakieś udziały i jakieś jej akcje?

- Tak, wprowadzałem tę firmę na giełdę.

Pan Sasin podobno tuż przed bankructwem tej firmy sprzedał 50 tysięcy jej akcji, a pan Strzylak udziały za 15 mln euro. Pan też sprzedawał?

- Ja też sprzedawałem akcje i miałem umówioną transakcję na połowę września, a Alfa Star upadło na koniec sierpnia. Firma została sprzedana Egipcjaninowi, który - jak się później okazało - miał 51 proc. udziałów w światowym Tui.

Czyli w konkurencji.

- Resztę trzeba sobie dopowiedzieć. Byłem akcjonariuszem i na nieszczęście straciłem pieniądze.

Dużo?

- Straciłem i na tym zakończmy.

Czy pan jest człowiekiem majętnym czy raczej człowiekiem na dorobku, który docelowo chciałby mieć dobrą pensję w PKOl-u albo 1 proc. od wszystkich kontraktów, co proponowano ustępującemu prezesowi Kraśnickiego, ale z czego po powstałym zamieszaniu on ostatecznie zrezygnował?

- To jest moja prywatna sprawa. Ale nie narzekam, radzę sobie. A pracuję od 18. roku życia.

Zgadzamy się, że to sprawa prywatna. Ale wielu czytelników pewnie chciałoby przeczytać, że idąc do PKOl-u nie robi pan skoku na kasę tylko po to, żeby spróbować zrobić coś dobrego dla polskiego sportu.

- Proszę mi wierzyć, że sobie radzę. I nie narzekam.

A jak duże ma pan ego? Obawiamy się, że ono może być kłopotem, patrząc na wojenki, jakie toczy pan z Marcinem Gortatem czy z byłym kapitanem kadry koszykarzy Adamem Waczyńskim. Dlaczego jako szef koszykówki nie potrafił pan wznieść się ponad spory i skończyć z praniem brudów na forum publicznym?

- A kto prał? To jest dobre pytanie.

Wy wszyscy. Nikt się nie cofnął.

- Proszę mi wierzyć, że z mojej strony nic złego nie było skierowane ani do Marcina Gortata, ani do Adama Waczyńskiego. Ale jeżeli ktoś mi mówi, że może zwolnić trenera, to moja odpowiedź jest jedna: trenera może zwolnić wyłącznie zarząd Polskiego Związku Koszykówki. Kropka. A resztę niech sobie każdy dopowie sam.

Reszta to między innymi działania takie jak wymazywanie kapitana kadry z plakatu zapraszającego na mecz reprezentacji.

- Nic takiego nie miało miejsca.

Pamiętamy też inną rzecz, która nie powinna mieć miejsca - wytykanie kapitanowi, że spóźnił się o trzy dni ze złożeniem wniosku o nagrodę od sponsora i w związku z tym odmówienie mu tej nagrody.

- Nikomu nic nie wytykałem. Po prostu, Adam Waczyński od początku nie chciał składać żadnego wniosku i buntował resztę drużyny przeciwko ich podpisywaniu. Gdy został sam "na placu boju" nagle zapragnął wypłaty nagrody.

A może wahał się czy przyjąć nagrodę, bo wprowadziliście dziwne warunki [pisano, że koszykarze przyjmując premie za ósme miejsce na MŚ musieli podpisać "zakaz propagowania postaw i ideologii sprzecznych z art. 18 Konstytucji RP, stanowiącym, iż małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej"].

- Powtórzę, cytowanych przez panów zapisów nie kwestionował nikt z zawodników poza Adamem Waczyńskim. Zresztą ten temat jest zamknięty. Adam, tak jak inni, otrzymał swoją nagrodę. Wszystko mam w mailach. I mam też wszystkie sms-y, które Waczyński wysyłał.

Czyli pan się jednak cofnął albo co najmniej nie poszedł w tych sporach dalej?

- Nie poszedłem.

Ciekawe, bo "Polityka" napisała ostatnio o panu m.in. tak: "Zapalczywy, porywczy, wszędzie go pełno. (...) Funkcjonuje według dewizy: będzie tak, jak postanowiłem, a jeśli się komuś nie podoba, to wyp... ć!". Też słyszeliśmy takie opinie.

- Kompletna bzdura. Pracuję codziennie po 12-14 godzin. Wymagam - przede wszystkim - bardzo dużo od siebie, ale również od innych pracowników. Z tej racji nie wszystkim to się podoba i dlatego te osoby już ze mną nie pracują. Zgoda - mam sprecyzowane poglądy, ale podkreślę - ci co chcą pracować, zawsze mają ze mną dobre relacje, a tym co pracowali po dwie godziny dziennie za dobrą pensję już dawno podziękowałem.

"Polityka" napisała także, że w PZKosz stworzył pan system zależności klubów i działaczy od sponsoringu spółek skarbu państwa. "Opłaca mu się on [ten system] osobiście, a lada chwila może powielić ten model w PKOl. W o wiele większej skali". Co pan na to?

- Proszę mi wierzyć, że rewelacje tych mediów wywołują w środowisku koszykarskim pusty śmiech. Autor nie za bardzo ma pojęcie o czym pisze. W 90 proc. procentach kluby i okręgowe związki są finansowane przez jednostki samorządu terytorialnego. Jaki PZKosz ma na to wpływ - żaden! Oczywiście, każdy polski związek sportowy zabiega o dobre relacje z włodarzami miast i gmin, aby wspierać swoją dyscyplinę i my również to robimy. Jest nas 11 członków zarządu, pochodzących z różnych miast w Polsce i staramy się aktywnie działać w terenie, aby władze samorządowe przeznaczały jak najwięcej środków finansowych na koszykówkę. Jednak, gdy przychodziłem do koszykówki - Anwil już był we Włocławku, PGE w Zgorzelcu, Polski Cukier w Toruniu i w Lublinie, wiele spółek Orlenu i Enei finansowało lokalne przedsięwzięcia koszykarskie. To siła koszykówki i prezesi klubów przyciągnęli te firmy do koszykówki, a nie ja. Dziennikarz nawet nie zadał sobie trudu, aby sprawdzić elementarne fakty w tej kwestii.

Nie chciał pan powiedzieć, ile chciałby zarabiać w PKOl-u, ale ponoć w koszykówce - związku i lidze - dostaje pan 70 tys. złotych miesięcznie, nie licząc prowizji od umów sponsorskich. Rozumiemy, że w PKOl-u poniżej tego pan nie zejdzie?

- Dziękuje za to pytanie, bo w ostatnim okresie wiele nieprawdziwych informacji w tym temacie się pojawiło. Otóż, chciałbym jasno podkreślić, że nie pobieram prowizji od umów sponsorskich ani w PZKosz, ani w PLK. Jeśli chodzi o możliwe zarobki w PKOl - co do zasady i docelowo - chciałbym pobierać wynagrodzenie za swoją pracę. Uważam, że system, gdzie prezesi związków sportowych swoją pracę pełnią społecznie jest patologiczny i niezrozumiały - tchnie, krótko mówiąc, PRL-em. Za pracę należy się płaca, a za dobrą pracę należy się godziwa płaca. Brak transparentności prowadzi tylko i wyłącznie do patologii. A co do kwot - zobaczymy, jaki budżet uda nam się zbudować w PKOl, ale na pewno tę kwestię będę konsultował z zarządem.

Teraz chcemy zapytać o Gortata. Za pana kadencji były sukcesy reprezentacji, w górę poszła koszykówka 3x3 i pieniądze w budżecie, wyżej w hierarchii są też kadry młodzieżowe, ale pana porażką jest to, że polska koszykówka straciła Gortata w roli ambasadora. On mógłby dodać naszej koszykówce blasku, on jest rozpoznawalny, ludzie wiedzą, czego dokonał, bo nawet jeśli już od kilku lat nie gra, to jest kojarzony z NBA. A zatem: czy z perspektywy czasu nie żałuje pan, że w którymś momencie nie zrezygnował z zaogniania sytuacji? Może mógł pan wyciągnąć rękę na zgodę i ściągnąć Gortata do współpracy?

- Po pierwsze: teza zawarta w waszym pytaniu o tym, że Gortat jest wartością dodaną do polskiej koszykówki, jest dyskutowalna. Nikt z ludzi funkcjonujących w koszykówce, włącznie ze mną, nigdy nie odbierał Marcinowi Gortatowi zasług z osiągnięć w NBA. Dodatkowo on prowadzi od lat swoją fundację, której nota bene drużyny biorą udział w rozgrywkach PZKosz. Natomiast problemem jest to, że wielokrotnie pan Gortat w sposób bardzo nieelegancki i niezgodny z rzeczywistością wyrażał się na temat działań PZKosz bądź ludzi ciężko pracujących w terenie na rzecz koszykówki. A jego tweety w sprawie osiągnięć polskiej kadry w ostatnich latach - biorąc pod uwagę to, że nigdy kadra narodowa z nim nie osiągnęła żadnych sukcesów - są po prostu nie na miejscu. Po drugie - pomimo całej tej atmosfery z nim związanej na początku swej prezesury wyciągnąłem do niego rękę.

Kiedy?

- Przed MŚ w 2019 roku. Zaprosiłem go na kolację, pojechałem i zdziwiłem się, że spotkanie nie jest w cztery oczy, że są z nim jeszcze dwie osoby. Ale nie przeszkadzało mi to. Zaproponowałem mu, żeby pożegnał się z kadrą, wracając do niej na mistrzostwa świata. Powiedział, że nie, definitywnie. Stwierdziłem: "Okej, to porozmawiajmy, jak możemy współpracować". A następnego dnia ukazał się artykuł, że ja go błagałem na kolanach, żeby wrócił do kadry. Albo ktoś traktuje kogoś poważnie i wtedy zasługuje na powagę, albo ktoś chce, żeby koszykówka była na samym dnie i kibicuje temu. A na to mojej zgody, jako szefa federacji, nie może być. Dla mnie ta kadra, która teraz gra, jest najważniejsza. Jeżeli ktoś próbuje zdeprecjonować sukcesy, bo te sukcesy reprezentacja Polski osiągnęła nie za jego czasów, to ja o tych próbach deprecjonowania głośno mówię. I ja się przed tym nigdy nie cofnę, ja zawsze będę stał za swoimi zawodnikami. Oni to wiedzą. Czy gdyby Adam Waczyński miał rację, to żaden zawodnik by za nim nie stanął? Czy ta cisza nie była znamienna dla wszystkich? Nikt go nie poparł, bo jego żądania były absurdalne. Mateusz Ponitka, A.J. Slaughter, Łukasz Koszarek - oni wszyscy są dla mnie ważniejsi niż Gortat.

W drużynie na pewno, bo rozdział Gortata jako koszykarza jest już zamknięty. Ale w społecznym odbiorze koszykówki on jest wciąż ważny.

- To wasza teza, z którą wielu sympatyków koszykówki niekoniecznie się zgadza. Dziś za oceanem mamy już inną gwiazdę - Jeremiego Sochana. I myślę, że to niektórych już boli.

Kogo to boli?

- Marcina Gortata. No nie czytacie jego komentarzy? Nie czytaliście choćby wtedy, gdy Jeremi był wybierany w drafcie?

Czytamy, obserwujemy i widzimy, że przed chwilą Gortat i Sochan współpracowali w ramach polskiej nocy w NBA.

- Współpracowali czy raczej Jeremi po prostu tam był...

Uważa pan, ze Gortat mógł w jakikolwiek sposób zmusić Sochana do udziału w wydarzeniu?

- A co, miał nie wyjść do polskich kibiców?

Ale co w tym wszystkim widzi pan złego? To jest świetna inicjatywa i świetnie, że z Polakami w Stanach spotkali się dwaj najbardziej rozpoznawalni polscy koszykarze ostatnich latach.

- Ale nikt nie mówi, że to jest zła inicjatywa. Tylko ja jako PZKosz mam dziś Jeremiego Sochana, gracza NBA, który trafia do młodych i który rozumie pozytywny przekaz. Pojechałem do niego z pozytywnym przekazem co chcemy zrobić i z pomysłem, jak może budować swoją rozpoznawalność tu, w Polsce. Myślę, że i mama Jeremiego, i jego ojczym, i agenci, i sam Jeremi wyszli ze spotkania bardzo zadowoleni.

Trochę z nieba ten Jeremi spadł polskiej koszykówce, prawda?

- Z nieba?

Jeszcze ze dwa lata temu nikt z nas by nie pomyślał, że on będzie robił takie rzeczy.

- Ja chyba tak myślałem. Gdyby nie ja, to on by nie grał w kadrze. To ja poprosiłem trenera Mike'a Taylora, żeby powołał Sochana i żeby Sochan zadebiutował. Więcej - PZKosz widział talent Sochana co najmniej od siedmiu lat. To dlatego Jeremi każdego lata przygotowywał się z młodzieżowymi kadrami i chętnie w nich grał!

Chcielibyśmy mieć jasność co do jednego - nie będzie pan kazał Sochanowi wybierać: albo pan i polska koszykówka, albo Gortat?

- Nie no, po co? Rozdzielmy to. Mnie zależy na jednej rzeczy - żeby Jeremi grał dla reprezentacji Polski. Nikt nikomu nie każe niczego wybierać. Ale jeżeli ktoś mnie pyta: Mateusz Ponitka czy Marcin Gortat, to mówię: Ponitka. Proste.

A co z tym pańskim ego? Wyobraźmy sobie, że po wygranych przez pana wyborach któryś z mistrzów polskiego sportu powie, że pana nie zna i że rządzić PKOl-em przyszedł Nikodem Dyzma. Zagotuje się pan? Będzie pan odpowiadał?

- A po co odpowiadać? Odpowiadać można pracą. I ta praca takich ludzi później denerwuje. I oni krytykują, bo już nie mają wyboru, bo znaleźli się w ślepym zaułku. Pracą zawsze człowiek się obroni. Opinia publiczna widząc jak wyglądał związek kiedyś i jak wygląda teraz, powie, że została dokonana duża zmiana. I to wystarczy, nic więcej nie potrzeba.

Prezesem PKOl-u zostanie pan 22 kwietnia, a już 21 czerwca w Krakowie zaczną się Igrzyska Europejskie. Naszym zdaniem marnujemy miliard złotych, bo to nie jest impreza prestiżowa i nam potrzebna. A pan co powie?

- Bez komentarza.

Czyli pan by się o te igrzyska nie ubiegał, gdyby rządził pan PKOl-em wtedy, kiedy PKOl uznał, że po Azerbejdżanie i Białorusi gospodarzem tej dziwnej imprezy może zostać Polska?

- Naprawdę nie chcę tego komentować. Igrzyska Europejskie się odbędą.

Ale koszykarskie imprezy chce pan organizować. Będziemy mieli Eurobasket, będziemy mieli młodzieżowe MŚ 3x3.

- A to dlatego, że jesteśmy gotowi walczyć tam o medale. Wcześniej w życiu bym nie zrobił żadnej ważnej imprezy w Polsce. Bo po co? Żeby kibice gwizdali? Teraz nasze drużyny mają szanse na medale i teraz ma to sens. Zapytają mnie panowie czy chciałbym zrobić w Polsce igrzyska olimpijskie? Tak. Ale wiecie kiedy? Jak będę miał świadomość, że będziemy mieli realne szanse zdobycia 35 medali. Nie wcześniej. Wcześniej musimy zainwestować pieniądze w polski sport.

Na koniec pomówmy jeszcze o powrocie do sportu Rosjan i Białorusinów. Pan powtarza w wywiadach, że sobie tego nie wyobraża, ale to się właśnie dzieje i chyba niewiele możemy zrobić?

- Wbrew pozorom sporo możemy zrobić. Musimy pojechać do komitetów olimpijskich Francji i USA. Dlaczego?

Bo Francja to gospodarz najbliższych igrzysk, a USA to największa potęga. Ale co moglibyśmy ugrać dzięki takim wizytom?

- Jeżeli Francuzi postanowią, że nie wpuszczą na swoje terytorium sportowców z Rosji i Białorusi, to MKOl może ich nawet dopuścić, a oni nie dostaną wiz i nie wjadą. Proste. A drugi kierunek to Stany Zjednoczone, bo jeżeli Stany poważnie by podeszły do tematu bojkotu igrzysk, to wtedy MKOl nie dopuści Rosjan.

Kiedyś USA igrzyska zbojktowały i te igrzyska mimo to się odbyły.

- Myślę, że tu więcej państw by je zbojkotowało, że kolejne kraje poszłyby za Stanami. Trzeba wszystko robić, żebyśmy nie dopuścili Rosji i Białorusi do startu w igrzyskach.

Czyli pierwsze podróże zagraniczne w roli szefa PKOl-u ma pan zaplanowane?

- Chyba tak, bo już rozmawiałem z wiceprezesem francuskiego komitetu. Będziemy dyskutować, będziemy bardzo dobrze przygotowani i wyłożymy swoje racje, mając na uwadze to, że z drugiej strony też będą padały argumenty. Trzeba liczyć na to, że uda nam się przekonać Francuzów, żeby nie wpuścili Rosjan i Białorusinów. To będzie najważniejsza wizyta. Po niej będzie wiadomo, w którą stronę to skręca.

Chcielibyśmy, żeby to się udało, ale nie wierzymy, że Francuzi mogliby się tak postawić MKOl-owi.

- Dlaczego MKOl-owi? Przecież oni tylko nie wpuściliby grupy sportowców na swoje terytorium.

Ale rekomendacja od Thomasa Bacha i całego MKOl-u będzie taka, że pod pewnymi warunkami ci sportowcy mają zostać wpuszczeni.

- Ale kto sprawdzi czy te warunki są spełnione? Kto sprawdzi czy dwa miesiące wcześniej dana osoba nie walczyła na wojnie i nie zabijała ludzi w Ukrainie? To jest szaleństwo, taka osoba może się w ostatniej chwili wycofać z wojska i pojechać na igrzyska.

W Rosji nie jest tak łatwo wyjść z wojska.

- W Rosji nie jest łatwo?!

Słyszymy i czytamy, że każda chęć rezygnacji z etatu w wojsku przez rosyjskiego sportowca jest poczytywana za zdradę. I że grożą za to surowe kary.

- Jesteśmy bardzo ciekawi, jak to będzie sprawdzane w zawodach przed igrzyskami. I na pewno trzeba wszystko zrobić, żeby to dyplomatycznie rozwiązać.

Czy słyszał pan, że sportowcy z całego świata pytani o zdanie przez MKOl bardziej niż wojną martwią się tym czy Rosjanie i Białorusini w czasie zakazu startów w międzynarodowych zawodach nie skorzystali z sytuacji i się nie dopingowali?

- To jest najgorsze, że u nas o wojnie w Ukrainie cały czas się pamięta, ale im dalej, tym mniej ludzi o niej mówi.

Maja Włoszczowska opowiadała na Sport.pl, że sportowcy z Afryki zupełnie tej wojny nie widzą i nie rozumieją, dlaczego przywróceni Rosjanie i Białorusini mają startować bez swoich flag i hymnów.

- Tak, słyszałem to. Tam mówią, że cały czas mają swoje wojny. Wojna? Jaka wojna? O co wam chodzi?

Wygląda na to, że jedynym mocnym przekazem do podkreślania zostaje ten, że trudno domagać się praw dla sportowców z Rosji i Białorusi, skoro w tej wojnie zostało zabitych już ponad 200 sportowców z Ukrainy?

- Tak, trzeba to podkreślać.

Na koniec - zostając prezesem PKOl-u pozostanie pan też na stanowisku szefa polskiej koszykówki?

- Tak, odejdę z ligi, ale związek poprowadzę do końca mojej drugiej kadencji.

Czy za chwilę do ligi wejdzie Orlen?

- Czas pokaże.

A w wyborach na szefa PKOl-u w końcu będzie pan miał kontrkandydata?

- Tak, jest nim pan Kewin Rozum, z sumo.

Mieczysław Nowicki zrezygnował, skoro mówił pan o waszych wspólnych planach budowy Domu Olimpijczyka?

- Wiem, że go namawiali do startu, ale po naszych rozmowach wspiera moją kandydaturę. Bez niego, bez tych wszystkich prezesów związków, których przekonałem do siebie i którzy będą głosować na mnie, prezesem PKOl-u pewnie dalej byłby Andrzej Kraśnicki. On zrozumiał, że nie ma szans, a stało się to wówczas gdy poparcia dla mnie zaczęły spływać ze związków dotychczas go popierających

Z piłki ręcznej [Kraśnicki przez lata był szefem polskiej piłki ręcznej] też?

- Bez przesady, nie idźmy aż tak szeroko! Ale teraz, kiedy Andrzej Kraśnicki nie będzie startował, piłka ręczna także mnie poparła.

Dziesięć lat temu nie było pana w sporcie, teraz zapewne zostanie pan prezesem PKOl-u, a co chciałby pan robić za 10 lat? Może będzie pan chciał zostać ministrem sportu?

- To nie jest moim marzeniem.

A co jest?

- (cisza)

Spróbujemy zgadnąć: najpierw chciałby pan doprowadzić do tego, że prezes PKOl-u jest ważniejszy od ministra sportu.

- Na pewno chcę, żeby PKOl był tak pomocny dla wszystkich związków sportowych, żeby one nareszcie mogły powiedzieć, że PKOl-em rządzi odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

No to co jest tym pana największym marzeniem?

- (cisza)

Miejsce w sportowych strukturach międzynarodowych?

- To nigdy nie było moje marzenie. Gdyby było, to już bym był w światowej koszykówce. I to wysoko.

To gdzie chciałby pan być za 10 lat?

- Nie mogę powiedzieć, bo się nie spełni.

A może chciałby pan być gdzieś wysoko, ale nie w sporcie?

- Zgadza się, nie w sporcie.

Czy od "prezydent PKOl-u" chciałby pan odczepić "PKOl-u"?

- (chwila ciszy i uśmiech) Różne rzeczy w życiu się zdarzają.

Więcej o: