Był "pierwszym na liście do piachu". Alkohol, narkotyki i przemiana. Polak został mistrzem świata

Mateusz Król
Kilkanaście lat życia w nałogu, igranie ze śmiercią i nagły zwrot. 32 lata temu Jerzy Górski definitywnie rozprawił się z czarną przeszłością i został mistrzem świata w podwójnym Ironmanie. Dziś nie rozpamiętuje dawnych czasów, ale pomaga innym, by przezwyciężali swoje ograniczenia. - Nie żyję tym światem, który był kiedyś we mnie. Mam swój świat, ja go właściwie tworzę od kilkudziesięciu lat - mówi w rozmowie ze Sport.pl Górski.

Jerzy Górski urodził się w Legnicy, która pod II wojnie światowej zwana była Małą Moskwą ze względu na dużą koncentrację w mieście jednostek wojskowych i struktur dowódczych ZSRR. Miasto podzielone było na dwa obozy. Rosjanie mieli dostęp do wszystkiego, a pozostali mieszkańcy głównie walczyli z biedą. W takich okolicznościach dorastał przyszły mistrz triatlonu. Kiedy dorastał, w jego mieście nie było większego problemu z dostępem do używek. Górski nie ukrywał nigdy, że w końcu wpadł w nałóg.

Zobacz wideo Kiełbasińska: Trzeba nauczyć się odkładać złe rzeczy na bok

 "Zamiast po imieniu, coraz częściej wołali na mnie Pierwszy Na Liście Do Piachu"

Górski przez 14 lat nadużywał alkoholu, ćpał i trafił za kratki. O tym wszystkim opowiedział Łukaszowi Grassowi, kiedy ten tworzył biografię triatlonisty. W książce "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą", na podstawie której powstał kinowy hit "Najlepszy", czytamy o drodze sportowca od otarcia się o śmierć do wielkiej przemiany i niewiarygodnego sukcesu. "Ważyłem niespełna pięćdziesiąt kilogramów, a z zapadłymi policzkami i wystającymi kośćmi twarzy musiałem wyglądać jak więzień obozu koncentracyjnego. Moje ciało szpeciły grube szramy - blizny na brzuchu i przedramionach od cięć nożem i żyletką. (...) Moi kumple od narkotyków, zamiast po imieniu, coraz częściej wołali na mnie Pierwszy Na Liście Do Piachu. Z początku przyjmowałem tę ksywę z dumą, ale kiedy zrozumiałem, że śmierć czyha na mnie za rogiem, obleciał mnie strach" - opowiadał w biografii.

Jurek, jak często nazywają go przyjaciele, w końcu zrozumiał, w jak trudnej znalazł się sytuacji. Udał się do Monaru. Po pewnym czasie pokonał nałóg. Pomógł w tym między innymi sport. Zamarzył sobie start w podwójnym Ironmanie. Cel zrealizował z nawiązką. 3 września 1990 roku Jerzy Górski, po latach balansowania na krawędzi, igrania ze śmiercią, został mistrzem świata w Huntsville. Dystans 7,6 km pływania, 360 km jazdy na rowerze i 84 km biegu pokonał w czasie 24 godzin, 47 minut i 46 sekund.

Dziś Górski niechętnie wraca do czasów swojej czarnej przeszłości, ale dzieli się swoimi przemyśleniami na ten temat z osobami uzależnionymi i często odwiedza więzienia. Organizuje zawody sportowe dla osadzonych i wciąż żyje sportem. - Za moich czasów nie wolno było biegać w więzieniach, tylko się pompowało mięśnie, bo to jest takie proste. A teraz biega się niezależnie od pogody. I świetnie, bo to jakby wzmacnia te osoby. To jest taka wolność w zamknięciu. Tak to nazwałem, bo przez tę godzinę jesteś wolny, bo to jest twoje - mówi Sport.pl Górski.

Mateusz Król: Sporo mówiło się ostatnio o naszych Ironmanach. Jak pan reagował na ten szum wokół Roberta Karasia czy Adriana Kostery? Dla człowieka, który uprawiał ten sport, musiało to mieć podwójne znaczenie. 

Jerzy Górski: To jest potężny dystans, do którego trzeba być naprawdę mentalnie przygotowanym, oprócz tego, że fizycznie. I rzeczywiście na zewnątrz robi to potężne wrażenie. Te dystanse mogą powodować to, że ludzie nie dowierzają i wpadają w różne emocje, i zachwyt. Ci zawodnicy, którzy tam pojechali i walczyli, zupełnie inaczej myślą. Oni mają ten cel i on ich prowadzi do tego, żeby to zrobić. Oni tym żyją i tylko to mają w głowie. To jest też dowód na to, że jeżeli my się zaprogramujemy na coś, to jesteśmy w stanie to zrobić. Chociażby ta pani, która ma 60 lat [Nadine Zacharias] i też zrobiła dziesięciokrotny triatlon. Ona się nie ścigała z czasem, tylko po prostu podjęła decyzję, że startuje, a dopiero od 5 lat uprawia aktywność ruchową w różnych formach. Wystartowała i ukończyła. I tak to się dzieje w każdym segmencie naszego życia, że jeżeli my czymś żyjemy i wszystko jest temu podporządkowane, to my to zrealizujemy. Chyba że coś się stanie. Organizm odmówi posłuszeństwa, czy jakiś wypadek się wydarzy, czy cokolwiek innego. Na to nie mamy jednak wpływu. 

3 września przypada rocznica pana złota w dwukrotnym Ironmanie. Pamięta pan to wszystko? Co pan widzi, jak przychodzi do pana głowy pierwsza myśl o tym starcie?

Zamykam oczy i pamiętam. Widzę siebie. Wiedziałem, że będę tam startował i na jakim dystansie. Wcześniej miałem możliwość wystartowania na 100 mil i to było takie psychiczne przygotowanie do tej większej sprawy. Kiedy skończyłem niecałe trzy miesiące wcześniej ten bieg podczas Western States Endurance Run, to po prostu przyjechałem na tego podwójnego Ironmana spokojny. Wiedziałem, co mam robić i to realizowałem od początku do końca. Jest taki fragment na filmie dokumentalnym o mnie, kiedy wszyscy są w wodzie, a ja spokojnie wycieram sobie ręce piachem, bo miałem je trochę naoliwione. Pojechałem swoje, pobiegłem swoje. Pierwszy maraton przebiegłem i wyszedłem na prowadzenie. Drugi biegłem metodą 6-8 minut biegu, dwie minuty marszu. 10 kilometrów przed metą, pomimo tego, że miałem kontuzję, to wyrobiłem prawie godzinę przewagi nad drugim zawodnikiem. Widziałem, że tu się już nic nie może stać, bo drugi za mną był w takim samym stanie jak ja, czyli nie mógł nagle przyspieszyć. Musiałby wręcz potrójnie szybciej biec. A tu nie było z czego, bo to już ponad doba w nogach. I tak to się stało, że wygrałem. 

A jakie są różnice między dziś, a wtedy? Da się to porównać?

Ja miałem trochę inną trasę. Tam była taka sytuacja, że jeździliśmy po 40 i kilka kilometrów. Dosyć ciężka była trasa i podjazdy. Bieganie trwało 10 kilometrów. Dziś rozgrywane są te wszystkie długie dystanse na bardzo małych pętlach, bo trudno jest zorganizować trasę od punktu A do B, czyli start i meta gdzieś kilkaset kilometrów dalej. Dlatego wygląda to inaczej. Nawet nie chciałbym przyrównywać tego, jaka jest różnica. Jest pod każdym względem różnica sprzętu, możliwości obsługi zawodnika, organizacyjna. Ale jedna rzecz się nie zmienia. Zawodnik ciągle ma to samo w głowie. Musi przetrwać i to jego cel.

Adrian Kostera podczas swojego Ironmana biegł teraz w klapkach. Pan miał podobną sytuację, bo musiał pan zrobić sobie dziury w butach?

Tak, ale to było w biegu 100-milowym. Buty miałem niby dobre, bo biegałem w nich na długich dystansach w normalnych warunkach. A tutaj wystartowaliśmy, jakby z wysokości Śnieżki [1603 m n.p.m.] na wysokość prawie 2700 m n.p.m. Biegliśmy raz pod górę, a raz na dół. Tam było kilkanaście kilometrów przewyższenia i były odcinki, kiedy po 12-14 kilometrów się zbiegało. Wyszło tak, że moje palce przesuwały się do przodu i żeby sobie po prostu pomóc, wyciąłem sobie szpicę w tych butach. Tak naprawdę to zrobiłem sobie jeszcze większe halo, bo wtedy powodowało to wszystko jeszcze większy ból. Ale ten przypadek, jak i przypadek Adriana Kostery, mówi o tym, że człowiek jest zaprogramowany na coś, to zrobi wszystko, żeby tego dokonać. Głowa prowadzi wtedy człowieka na metę. W przypadku tych wszystkich triatlonistów każdy z nich ma swoją metę. Najważniejsze jest jednak to, jaka prowadzi do niej droga.

Myśli pan, że gdyby nie to pana pierwsze życie, to nie udałoby się takiego sukcesu odnieść?

Nie wiem, kim bym był. Nie zastanawiałem się nad tym. Jestem w tym miejscu, w którym jestem i mówię, że jestem triatlonem, chociaż nie uprawiam go już tak jak kiedyś. W ogóle triatlon istnieje w moim życiu, ale jako coś, co jest we mnie, w mojej głowie. Bo zawsze przewrotnie mówię, że ja minimum trzy rzeczy naraz robię. Jadę na rowerze i równocześnie organizuję coś, więc ciągle coś mam na głowie. Widocznie miałem jakieś predyspozycje do tego sportu. Mówili mi, że to trochę z genów i ciężkiej pracy, ale też tego, że jak Jurek bardzo chciał coś zrobić, to robił. Ostatnio byłem na spotkaniu w zakładzie karnym w Rawiczu i jeden ze skazanych pytał: "Skąd jest w panu ta energia?". Ja nie umiałem mu dokładnie wytłumaczyć. Po prostu to jest we mnie i ja to robię. Mnie się chce robić to, co robię. Czyli jestem organizatorem, jest menedżerem, robię swoje animal flow. Wykonuję różne rzeczy, chodzę na basen, pływam bez wysiłku. Uprawiam aktywności, które nie nadwyrężają mojego serca. Mam z nim różne problemy. W tej chwili mogę robić wszystko w życiu, tylko powoli. I tak się umówiłem ze swoimi doktorami i to robię.

W filmie o panu ("Najlepszy") jest taka scena, w której doktor mówi przed Ironmenem, żeby dać Jurkowi spokój, bo organizm jest na wykończeniu. A pan pamięta takie obawy przed tymi startami pierwszymi, że po tym, jak organizm przeszedł te trudne lata, może coś się panu po prostu stać?

Zawsze są emocje. Dzisiaj wyjeżdżam do Poznania i wezmę udział w sztafecie, którą organizuje Ironman Polska. Tam będzie między innymi takie wydarzenie 51,5 km, to można powiedzieć dystans olimpijski. I zawsze jakieś tam emocje są w człowieku. Obawy? Raczej miałem w sobie to, że ciągle chciałem się ścigać. Kto był przede mną, to był moim przeciwnikiem, a więc chciałem go zawsze pokonać. Nieważne, na którym miejscu byłem. Zawsze to, co było przede mną, to było moim przeciwnikiem i mnie napędzało. Tak we mnie jest. Oczywiście książka jest biografią napisaną w formie powieści pierwszej osoby liczby pojedynczej. Czyli tak jakbym ja to opowiadał. Film gra obrazami, a więc musieli tak zagrać, żeby wywołać emocje. Więc to nie film był dokładnym odwzorowaniem mojej historii. Aktorzy i produkcja musieli stworzyć takie obrazy, żeby pokazać to całe moje życie, ale niekoniecznie chronologicznie. I wtedy zrozumiałem, że film się rządzi swoimi prawami, że aktorzy to są osoby, które muszą się nauczyć udawać innych, a więc muszą mieć energię, doświadczenie, żeby zagrać kogoś, kim się nie jest, a żeby tak to zagrać, aby widz był razem z nim. To jest wielka sztuka.

Autor książki wyciągnął rzeczy, które nie do końca pan pamiętał w tamtym momencie.

Łukasz Grass cztery lata to pisał i zbierał materiały. On docierał do pewnych ludzi i mówił o nich i ich wspomnieniach, a ja dopiero to sobie przypominałem. Faktycznie tak było, bo po prostu ja nie żyję tym światem, który był kiedyś we mnie. Mam swój świat, ja go właściwie tworzę od kilkudziesięciu lat. A to chciałem się uczyć, a to założyłem klub sportowy, firmę i chodzę teraz na studia. Nie odtwarzam sobie tamtego świata, nawet nie chcę. Nawet tego nie pamiętam. Do niczego mi nie jest potrzebny. Nie rozważam, co by było, gdyby było. Dzisiaj mam co robić. A to wyjeżdżam na zawody do Poznania, a to zaraz pójdę sobie tysiąc metrów przepłynąć na basenie, bo od wielu lat takiego dystansu nie popłynąłem, więc się sprawdzę. To są takie fajne rzeczy, które mnie otaczają. Teraz skończyliśmy projekt „Startuję po zdrowie. Mamo, tato, chcę być zdrowy", a już mam następne. Zupełnie czym innym żyję. To nie jest tak, że ja nie mam świadomości, że tamto było, ale nie chcę tym żyć.

A co pan studiuje?

Nie spełniałem do końca wymogów, ale przyjęli 67-letniego "leśnego dziadka" Jurka, jako honorowego studenta. Tak można powiedzieć. To Wyższa Szkoła Sportowa we Wrocławiu. Jeżdżę na wykłady, zbieram informacje i się uczę. Sprawdzam książki z tym, co mam w głowie, bo to wszystko, co mówią na tych wykładach, to ja znam, bo też jestem mistrzem zarządzania sportem, jestem menadżerem sportowym. Ale cały czas się uczę, od kilkudziesięciu lat. Po prostu napisali: „lifelong learning", czyli że nie ma granicy do nauki. Pomyślałem wtedy: „cholera, jeżeli oni wyszli z takim hasłem, to przecież ja to zrobię". 

Spotyka się pan jednak z ludźmi z więzienia. I tak się zastanawiam, bo z jednej strony mówi pan, że nie żyje przeszłością, ale chyba pan trochę opowiada tym ludziom o tym, co się działo i jak to było, żeby widzieli, że można wyjść z różnych problemów?

Oni znają moją historię, a nawet więcej wiedzą, bo oni żyją tym. Ja tym nie żyję. Mam tylko taką satysfakcję, że zarządzający więzieniem dają możliwość tym skazanym taki program realizować. I to jest właśnie ta jedna rzecz, którą chciałem podkreślić. To jest resocjalizacja. Ten program to jest ich program. Nie państwowy, nie jakiegoś psychologa, po prostu oni sami decydują, że na tak zwanym spacerze, na który mają godzinę, nikt nie może im zabraniać biegać. Chyba że coś tam się dzieje. Teraz zrobiło się tak, że od 50 do 100 osób biega w więzieniu na spacerniaku. Tak było chociażby w Rawiczu. Zaprosili mnie, ja zorganizowałem im prawdziwe zawody, takie jak robię tutaj w Głogowie czy gdzieś w innych miastach. To było coś na podobieństwo Maratonu Poznań czy Wrocław. Są pomiary elektronicznie, biegają 100 okrążeń po 210 metrów na spacerniaku. Biegają też czasami na boisku, które ma 150 metrów. I to przez 24 godziny. W dziesięć osób robią taką sztafetę. 397 i pół kilometra, i to jest najlepszy wynik. Dla ludzi, którzy są już na wolności, organizujemy festiwal w Rawiczu i bieg 24-godzinny. To jest taki ewenement, że ci, którzy biegali odbywając karę, żyją teraz na zewnątrz i wielu z nich nadal biega. I to jest moim zdaniem największa wartość, jaka może być, bo oni sami zadecydowali. Nikt ich nie zmuszał, a nie mogą żyć bez tego. Sami sobie są trenerami. Jest duże prawdopodobieństwo, że jak wyjdą, to nawet jeśli dzień, dwa pójdą i zrobią to, czego nie mogli za kratkami, to w pewnym momencie mają już w głowie, że oni w więzieniu biegali i fizjologia tak zadziała, że wezmą buty i zaczną biegać.

Oni mają coś, czego za pana czasów nie było? To znaczy, dzisiaj nikt na nich nie patrzy jak na szaleńców, że człowiek w więzieniu po przejściach nagle mówi, że chce biegać.

Tak, zdecydowanie. Za moich czasów nie wolno było biegać w więzieniach, tylko się pompowało mięśnie, bo to jest takie proste. A teraz biega się niezależnie od pogody. I świetnie, bo to jakby wzmacnia te osoby. To jest taka wolność w zamknięciu. Tak to nazwałem, bo przez tę godzinę jesteś wolny, bo to jest twoje. Ty myślisz o tym, jak tu pobiec, jak to zrobić. I to jest taka resocjalizacja wewnętrzna, oprócz tego, że tam są różne inne programy i nie jest to przeciwko temu. Mówię o tym, że widzę, jak ci ludzie po iluś latach postępują, zmieniają się i później, jak wychodzą na wolność, to do mnie dzwonią, opowiadają o różnych rzeczach i swoich startach. A nie ma co ukrywać, że wysiłek jest dla nas lekarstwem. Czy to jest bieganie, czy cokolwiek innego, daje nam możliwość startu po zdrowie. To, co mówiłem o moim projekcie: „Mamo, tato, chcę być zdrowy". Tu nie chodzi o to, że wszyscy mają być zawodowcami i uprawiać triatlon, pokonywać Ironmana czy inne rzeczy. Znajdź coś swojego, co będzie cię prowadziło przez życie. Ta droga jest fantastyczna i to jest z punktu widzenia tej aktywności ruchowej, nieprzekraczającej granic, naprawdę świetny sposób na życie. To ona jest najlepszym lekarstwem dla nas. Ludzie często nie decydują się na to. Nie wierzą, pytają: "po co i na co to komu?". Na szczęście jest coraz większa świadomość. Chociażby to, co się dzieje u nas w Głogowie. Przychodzi po 500-700 osób i my serwujemy proste aktywności dla dzieci i młodzieży. Ale przy okazji dzieci prosimy, żeby wciągnęli rodziców i jednoczymy rodziny. Babcia po kilkudziesięciu latach zagrała w klasę z wnuczkiem albo się zabawiała w światło i refleks, przez te nasze ćwiczenia. Nie ma żadnej granicy dla nauki czy ruchu.

Pan kiedyś mówił, że chociażby było wokół tych ludzi zamkniętych w więzieniu wielu specjalistów, to jeśli nie podejmą sami decyzji, że chcą z czegoś złego wyjść, to tak naprawdę nic im nie pomoże. Nadal tak jest, czy coś się zmieniło?

To nawet nie chodzi tylko o więzienie. Wystarczy, że jesteśmy zamknięci w sobie. Jest kilka rzeczy, które zawsze działają na nas, a życie jest konsekwencją naszych wyborów. Cokolwiek byśmy nie wybrali, to są konsekwencje i inspiracje, bo człowiek się inspiruje kimś, czyimś obrazem. Chce być podobny, chce to zrobić tak samo, a więc chce czegoś się nauczyć, chce czegoś dokonać w pracy. Trzeba jednak chcieć. Jeżeli takie coś jest w nas, to bardzo dobrze, bo my coś zrobimy ze sobą. Bo wszystko, co robimy w życiu, robimy dla siebie. My ciągle chcemy być szczęśliwi. Ale oczywiście to, co powiedziałem, jest proste, ale też i trudne, bo trzeba spróbować zrobić ten pierwszy krok, jakkolwiek to brzmi: zrobić coś. Jak już się zrobi ten pierwszy krok, to później będzie następny i następny. One są trudne na początku, ale dalej już leci. Ja mówię tak obrazowo. To nie musi być bieganie, a każda czynność. Biorę i robię. I zaczyna się ten proces. Tego nie powinno się robić w momencie np. choroby, ale tak najczęściej się dzieje. Dochodzimy do ściany i się bronimy. Kiedy nas dotknie choroba, to zaczynamy szukać wyjścia. Najprościej jest pójść do lekarza i on za nas decyduje o pewnych rzeczach. Też mam coś takiego w sobie, że jeżeli mam problem, to natychmiast szukam, co ja mogę z nim zrobić. To jest moja słabość. Nieraz długo to trwa, aż przychodzi coś takiego, że idzie się już na wojnę.

I pan poszedł swego czasu na tę wojnę.

Tak, poszedłem.

Wybrał pan wtedy Monar. Dlaczego akurat to stowarzyszenie?

Mówili, że tam jest wolność. Kotański mówił o tym, że jak przyjdziesz do mnie, to nie będziesz potraktowany tak, jak na przykład w jakimś szpitalu psychiatrycznym. Tam nie ma lekarzy w białych kitlach, tam nikt się nie pyta: „To jak się pan dziś czuje?" albo „Tu siostro damy mu jakąś tableteczkę, żeby się lepiej poczuł". Tam jest praca, tam jest nauka. Wszyscy się razem leczymy, każdy dla każdego był lekarzem i nie było żadnych pasów, nie było innych rzeczy. W każdej chwili można było wyjść. To twoja decyzja. I to była ta wolność, która mnie pociągała. Chciałem jednak powiedzieć, że nie chciałbym więcej mówić o tych starych dziejach. To już przeszłość. Nie żyję tym. Jestem kilkadziesiąt lat po tym wszystkim. Jestem Jurek Górski, który ma jakieś wspomnienia, ale żyje tu i teraz.

A skoro mowa o teraźniejszości, to jedzie pan do Poznania na zawody, żeby startować? 

Powtarzam to cały czas, że jestem triatlonem. Kocham to. To, że nie uprawiam, to nie znaczy, że przestałem to kochać. Są różne powody, dla których nie mogę tego robić. Jednak cały czas jestem aktywny. Pływam, uprawiam fitness i jakieś aktywności fizyczne. Jestem zapraszany na różne wydarzenia w kraju przez firmy i oglądam te poczynania. Ostatnio mówię jednak: „Wolałbym być po tamtej stronie, niż tutaj się przyglądać". No i gdzieś tam pomysł się pojawił. Powiedziałem, żebyśmy zrobili sztafetę. Przyznałem, że mi najłatwiej będzie popłynąć. Odpłynę od wszystkich kilka, kilkanaście metrów. Ne będę się bił w tej wodzie. Wyznaczę swój tor i popłynę po swojemu. Wiem, że sobie poradzę. Ja nie mam z tym problemu, ale dla siebie będę miał informację, jak to ze mną jest. Wiem, ile mniej więcej czasu mi to zajmie. I kolejna fajna przygoda mnie czeka.

Kilka lat temu mówił pan, że nie może już tak ostro uprawiać sportu, bo zdrowie nie pozwala. Coś się poprawiło?

Od prawie 10 lat mam problemy z sercem. Miałem 27 kardiowersji, 5 ablacji. Robili mi na sercu różne rzeczy. No i się udało. Ponad dwa lata temu miałem ostatni raz operację w Lubinie. Pomógł mi doktor Karol Turkiewicz. Świetnie mnie prowadzi i długo walczyliśmy. Zdarzały się takie sytuacje, że w domu siedziałem czy leżałem, bo nie byłem w stanie nic zrobić. Ciężko mi było wejść po schodach. Wtedy ratowali mnie kardiowersją albo szukali innego sposobu. Ja to sobie nazwałem tak, że chcieli zamknąć ten obwód elektryczny. Cztery razy się to nie udało, ale ostatnia ablacja już wyszła. I mogę robić wszystko, tylko nie mogę przekraczać pewnych granic. Zaplanowałem sobie zatem, że jak coś robię i widzę, że jest tętno powyżej 120, to hamuje. Albo przechodzę do spaceru, albo się zatrzymuje, żeby się tylko nie nadwyrężać. Nie ma takiej potrzeby. Ja nie muszę nikomu nic udowadniać. Jak popłynę, to z boku i znajdę swój tor. Nie będę tam się gdzieś między nogami napierdzielał.

Sport cały czas z panem jest, bo ciągle słychać, że jest pan przy jakiejś imprezie. Wspiera pan lokalne biegi, organizuje swoje imprezy, jeździ pan po kraju. Wciąż pana pamiętają i zapraszają.

Tak. Ja też mam firmę, która profesjonalnie zabezpiecza, wynajmuje sprzęt. Jestem też konsultantem, doradcą, bo z zawodu jestem mistrzem zarządzania sportem. Gdzieś tam konsultujemy pewne rzeczy, a ja im pomagam, czy podpowiadam pewne rozwiązania. Czy mówię, że można zastosować jakiś tam sprzęt, który ja mam. Staramy się robić takie imprezy, żeby mogli przychodzić też amatorzy. Często nie robimy jakichś szalonych rzeczy, aczkolwiek Cross Straceńców [jedna z flagowych imprez Jurka Górskiego w Głogowie] jest trochę wymagający, ale większość osób traktuje to na luzie i to jest fajne. Przyjeżdżają ludzie z Monaru, więzienia, ale są też lekarze, prawnicy i zawodowcy. Nie ma ograniczeń w tym biegu. Są dystanse 7, 14, 21 km. Jest też cykl imprez Mały straceniec, który prowadzi do tej imprezy dzieci, młodzież i osoby z różnymi niepełnosprawnościami. I to jest takie fajne, że my stwarzamy warunki 

Pan często mówi, że to wszystko ma pokazywać, że wszystko właściwie w życiu da się zrobić. 

To prawda. My mówimy: spróbuj to zrobić, to od ciebie zależy. I tak mówimy dzisiaj o różnych przypadkach, że gdzieś się zadziało w głowach tych ludzi, że oni zrobili ten pierwszy krok. Tak ta 60-letnia kobieta, czy tam Adrian Kostera, co był trzeci, czy Robert Karaś, albo inni. Jak wejdziemy w ich historię, to coś się zadziało w ich życiu i oni chcieli to zmienić. Każdy ma wspaniałą historię. Ten rzucił palenie, tamten jakieś inne miał demony. Jurek miał swoje problemy, mówił o sobie. Nieraz jesteśmy w coś uwikłani. I teraz trzeba znaleźć taką przeciwwagę, żeby mieć coś, co przerodzi się w pasję tak jak u mnie. Niektórzy pytają, gdzie ja pracuję. Odpowiadam, że nie pracuję. Dziwią się wtedy. Mówię wówczas, że wstaje o piątej rano, idę na basen, później niby nie idę do pracy, ale ciągle w niej jestem. Cały czas coś się dzieje w moim życiu, ciągle mam przed sobą jakiś cel, który mnie prowadzi. I to jest fajne.

To jest pana życiowa misja?

Nie wiem, czy to jest misja. Może dla niektórych tak jest, ale ja to po prostu na pytanie: "Dlaczego Jurek to robi?", odpowiadam: „Bo ma taką wewnętrzną potrzebę".

Czyli tak naprawdę to wszystko dla siebie, a inni korzystać mogą przy okazji?

Tak. Ja głośno to mówię, że my jesteśmy egoistami, wszyscy. Tylko nieraz opowiadamy różne szumne rzeczy. Dlaczego to robisz? Bo ja tego potrzebuję. Ale mogę też się dzielić z innymi osobami. Kiedy ja mówię o czymś, że mogę i podpowiadam, czy komuś pomagam, czy cokolwiek innego robię, to właśnie robię z tej mojej wewnętrznej potrzeby, bo coś przeżyłem, mam swoje możliwości, wiem, jak to zrobić. A więc daje siebie innym. Ale absolutnie najpierw jest to, że wychodzi to z mojej wewnętrznej potrzeby.

Nie jest pan zmęczony?

Momentami jestem, nie chce mi się. To nie jest tak, że ja wszystko robię perfekcyjnie. Ale większość rzeczy robię, bo ja to lubię, bo to ja sam sobie wymyśliłem. To ja sobie stawiam te cele. Nikt tego za mnie nie robi. Mam też odpowiedzialność, mam ludzi w pracy, czy w różnych miejscach. A więc różne czynniki wpływają na mnie. Powiem w ten sposób. Nie będziemy najlepsi we wszystkim, co nas otacza. Ale bądźmy jak najlepsi w tym, co czujemy. I dobrzy dla ludzi. I to wszystko. Wtedy poradzimy sobie w życiu. 

Wydaje mi się, że to piękna puenta.

Tak. Po prostu po ludzku.

Więcej o: