Leszek Blanik ujawnia: Zaczęły się stany lękowe, wyświetlały obrazy. Spadałem

Łukasz Jachimiak
- Zaczęły się stany lękowe. Coraz częściej wyświetlały mi się obrazki, jak upadam na głowę, coraz częściej myślałem, że stanie mi się coś złego - mówi Leszek Blanik. - A teraz śni mi się, że skaczę - dodaje były mistrz olimpijski, świata i Europy w gimnastyce sportowej. Dziś w roli prezesa polskiej gimnastyki pracuje, by odczepić od niej przedrostek "pato". I szczerze przyznaje, że "patogimnastyka" to nazwa zasłużona.

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu. Ujawniają w nich kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią już po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z tego cyklu można znaleźć pod tym linkiem.

Zobacz wideo Będzie ulica imienia Igi Świątek? "Dla nas jest wyjątkową osobą"

Leszek Blanik, urodzony w 1977 roku. Najwybitniejszy polski gimnastyk w historii. Wieloboista, który wyspecjalizował się w skoku. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Pekin 2008
  • brązowy medal igrzysk olimpijskich Sydney 2000
  • złoty medal MŚ 2007
  • srebrny medal MŚ 2005
  • srebrny medal MŚ 2002
  • złoty medal ME 2008
  • srebrny medal ME 1998
  • brązowy medal ME 2004

Łukasz Jachimiak: Napisałem na Sport.pl wiele tekstów o problemach polskiej gimnastyki. O próbach samobójczych, o biciu, o głodzeniu, o poniżaniu, o zmuszaniu kontuzjowanych dzieci do startów w zawodach. Tworząc cykl "Patogimnastyka", dowiedziałem się, że te trudne historie działy się i współcześnie, i w czasach, gdy pan zaczynał karierę. I usłyszałem, że te wszystkie złe rzeczy mógł wytrzymać tylko ktoś taki jak pan, "bo Blanik to harpagan". Ale pewnie nawet pan doszedł do sukcesów dużym kosztem?

Leszek Blanik: Dużym. Tak dużym, że mam dwóch synów i żadnego do gimnastyki nie zachęcałem. A teraz, jako prezes Polskiego Związku Gimnastycznego, obserwuję, co się dzieje i obiecuję, że jeśli tylko zauważę jakieś złe przypadki traktowania zawodników, to będę reagował bardzo rygorystycznie. Koniec z zamiataniem tego pod dywan. I dla dobra ludzi, i dla całej naszej gimnastyki. Nie ukrywam, że to jest temat moich rozmów z ewentualnymi sponsorami. Oni czytali, co się działo i zapewniają, że chcą nas wesprzeć, bo to fajny sport, ale podkreślają, że dyscyplina nie może dążyć do wyniku w taki sposób. Mówią, że gimnastyka kojarzy się z patologiami. A co do harpagana, to miło słyszeć, że ktoś mnie tak nazwał, ale musiało minąć trochę czasu, zanim taki się stałem. W początkach kariery kompletnie się zaciąłem.

Jak to się pan zaciął?

- Kilka razy przez błędy techniczne się poturbowałem i zacząłem się bać. Bardzo. Tak, że z ojcem zdecydowaliśmy się na zmianę trenera. Poszedłem do Alfreda Kucharczyka, trzykrotnego olimpijczyka. I dopiero on mnie wyprowadził z problemów lękowych. Miałem takie momenty, że stawałem do skoku i nie mogłem ruszyć. Stawałem, schodziłem, znowu stawałem i znowu schodziłem. I tak godzinami. Treningi uciekały, a ja nie mogłem nic zrobić. Trener Kucharczyk był cierpliwy. Trzy miesiące ze mną rozmawiał, przekonywał, że dam radę. Dałem dopiero dzięki temu, że zaczęliśmy od zera, od najprostszych elementów, które już umiałem. I dlatego, że robiłem wszystko z jego asekuracją. Po prostu mnie trzymał. Nauczył mnie też pierwszego psychologicznego podejścia. Zaproponował, żebym sobie siadał tyłem do przyrządu, żebym zupełnie na niego nie patrzył i jak najdzie mnie ochota na skok, to żebym wstawał i od razu to robił. Raz i drugi tak mi się udało. Potem znowu się zaciąłem, znów nie mogłem biec, bo się tak bardzo bałem.

Przełamałem to wszystko dzięki cierpliwości trenera. Poprzedniemu wyraźnie zabrakło doświadczenia. Nie umiał wrócić ze mną do podstaw. Nie umiał stracić trochę czasu. Naciskał na mnie, mówił, że jak się boję, to jestem słaby. A wcale słaby nie byłem. Nigdy. Najbardziej w życiu nie lubię przegrywać. Od dziecka mam tak, że nie spocznę, póki czegoś nie osiągnę. Zawsze też byłem mocny fizycznie. Im więcej krwi na treningach się lało, tym bardziej rajcowała mnie gimnastyka.

To na pewno zdrowe?

- Jeśli była krew, to znaczyło, że zrobiłem błąd. Każdy błąd mnie mocno irytował. Mówiłem sobie "o nie, następnym razem się nie pomylę!". I się poprawiałem. Mój chrzestny lubił śpiewać, że "na Blanika nie ma byka". Zawsze miałem to w głowie. Trudno było mnie tak zmęczyć, żeby mi się nie chciało i trudno mnie było czymkolwiek zniechęcić. Bo miałem wielkie pragnienie bycia najlepszym. Jak ojciec czasami dawał mi taką karę, że nie szliśmy na trening, to nie było dla mnie większej tragedii. Wtedy miałem wrażenie, że tracę czas i ktoś inny może się stać lepszy ode mnie. Jak przychodziły wakacje, to inni 15-latkowie wyjeżdżali, a ja ten czas wykorzystywałem, żeby robić po dwa treningi dziennie. Żeby ich przegonić.

Pan zaczął jak na gimnastyka bardzo późno, bo w wieku dziewięciu lat. I w zabawnych okolicznościach.

- Napatrzyłem się w telewizorze na zapaśników, którzy często po wygranych walkach robili salta. Na łóżku zacząłem sprawdzać czy też tak potrafię. Ćwiczyłem aż się nauczyłem. Pewnego dnia zszedłem z góry, ze swojego pokoju, z zamiarem pokazania tego skoku tacie. Ojciec leżał na łóżku i oglądał mecz pięściarski Polska - NRD. Mówię: "tata, zejdź, bo chcę ci pokazać kozibobka". Tak u nas, w gwarze śląskiej, się nazywa przewrót. Tata nie bardzo miał ochotę wstać, ale w końcu rozłożył mi łóżko, zawołał mamę, a jak zrobiłem salto w przód i pięknie wylądowałem, to od razu powiedział, że jutro możemy pójśc do klubu.

Tata w tym klubie działał?

- Nie. Ale w końcu go ratował. Klub był w stanie agonalnym, gdy tata zostawał prezesem. Sala się rozpadała, nie było opału, było wielkie zadłużenie i klub chciano przerobić na magazyny. Tata z innymi rodzicami wyprowadził klub na prostą. Teraz ojciec od dwóch lat jest na emeryturze a klub dalej działa.

Pan tam trenował w najtrudniejszym okresie?

- Jak zimą było w sali 10-11 stopni Celsjusza, to się cieszyliśmy. Tak się zdarzało w słoneczne dni. Normalnie było 7-9 stopni. Trenowało się w dresie, a jak trzeba było zrobić układ na zawody, to na szybko się dres zdejmowało, robiło się, co trzeba i znowu się zakładało kolejne warstwy ubrań. Na szczęście udało się jakoś uniknąć kontuzji na sztywnym, śliskim koniu z łękami. I na szczęście praktycznie nigdy nie chorowałem. Moją jedyną dolegliwością była astma.

Mimo to z zasmogowanego Pekinu przywiózł pan olimpijskie złoto. W pana sporcie chyba nie było takich, którzy twierdzili, że na wziewach jakoś wyjątkowo pan skorzystał?

- Jeśli ktoś tak mówi, to wykazuje się kompletną nieznajomością tematu. Bez względu na dyscyplinę. Leki rozszerzające oskrzela mogą je rozszerzyć tylko do takiego stopnia, jak u osób zdrowych.

Denerwował się pan, gdy Justyna Kowalczyk wojowała o te leki z Marit Bjoergen?

- Najbardziej zabolała nie tylko mnie, ale grupę kilkudziesięciu astmatyków z polskiego sportu, wypowiedź trenera Justyny. Pan Aleksander Wierietielny stwierdził, że astmatycy powinni startować na paraolimpiadzie. Ja nie mam nic do paraolimpiady, tam startują fantastyczni ludzie. Ale jeżeli ja się męczyłem przez x lat, jeśli biegając na treningach dosłownie się dusiłem i nie brałem leków, bo przepisy nie były jasne i bałem się, że ktoś mi zarzuci stosowanie dopingu, to dlaczego miałbym nie móc normalnie funkcjonować, gdy przepisy zaczęły w końcu na to pozwalać? Absurd.

Wróćmy do spartańskich warunków w Radlinie. Gorsze były te warunki czy patologiczni działacze?

- Prawda jest taka, że mój tata wcale nie miał zamiaru się tak bardzo angażować w gimnastykę. Ale uznał, że nie ma wyjścia po tym, co zobaczył na pierwszym wyjeździe na zawody. Całe szczęście, że wtedy ze mną do tej Nysy pojechał.

Co tam się stało?

- Na miejscu okazało się, że grupka dzieci mających startować nie ma zapewnionego ani noclegu, ani jedzenia. A działacze siedzieli w restauracji pijani w sztok. Obecnie są już inne czasy i wszyscy się starają, żeby do takich sytuacji nie dochodziło. Tata nam postawił obiad i dla wszystkich opłacił hotel. A później nigdy nie opuścił żadnych zawodów w Polsce, w których startowałem. Tak sobie postanowił i wytrwał w tym do końca mojej kariery. Ja też tak mam, że jak coś sobie założę, to muszę to zrealizować. Jak coś nie wychodzi, to nie uznaję, że się nie da, tylko zawsze szukam alternatywnych rozwiązań. I zawsze coś wykombinuję.

To dobrze, bo w 2011 roku powiedział pan w "Gazecie Wyborczej" tak: "Wygląda na to, że w 2013 roku na obiektach gdańskiej AWFiS stanie pierwsza profesjonalna hala do gimnastyki. Jeśli do tego dojdzie, zapewniam, że w 2020 roku polski gimnastyk znów stanie na podium olimpijskim". Mamy rok 2022, pan jest szefem polskiej gimnastyki i rozumiem, że szuka pan takich rozwiązań, które dadzą olimpijski medal może nie już w 2024 roku w Paryżu, ale w 2028 roku w Los Angeles?

- Tamta wypowiedź była podyktowana wiarą w moją pracę z młodymi zawodnikami i tym, że w niedługiej perspektywie miała powstać nowa hala w Gdańsku. Dawid Węglarz już wtedy dobrze rokował, a za jakiś czas skakał nawet mój skok.

Bardzo trudnego "Blanika".

- Zgadza się. Niestety, przyszło mnóstwo komplikacji. Opóźniła się budowa hali, a cała polska gimnastyka wpadła w turbulencje przez bardzo złe działanie Polskiego Związku Gimnastycznego. Im bliżej było Tokio, tym gorzej wyglądała sytuacja. Ostatnie dwa lata przed igrzyskami nasza gimnastyka zupełnie się do nich nie przygotowywała, tylko wegetowała.

Przez długi czas polska federacja była zawieszona i nasi gimnastycy nie startowali w międzynarodowych zawodach. Skończyło się dymisją poprzedniej pani prezes.

- Tak, a zanim do tego doszło, pracowałem przez jakiś czas jako trener kadry i nie mogłem normalnie tej pracy wykonywać. Oszczędzano na lekarzach, fizjoterapeutach, psychologach, prawie nie wysyłano nas na zawody zagraniczne, bo jeździliśmy tylko na mistrzostwa świata i Europy, a poza tym jeszcze na zaledwie dwa Puchary Świata w roku z 12-14 rozgrywanych. Między nami a światem robiła się przepaść. Więcej - reprezentantów nawet nie ubezpieczano. Jako trener pierwszej, seniorskiej kadry miałem zawodników, którzy wymagali operacji, a związek przez pół roku się zastanawiał czy jednak nie da się uniknąć operacji. Bo nie było na to pieniędzy. Efekt był taki, że Dawid Węglarz zamiast wykorzystać naprawdę duży potencjał i jechać na igrzyska, żeby w skoku walczyć o medal, skończył karierę i jest dziś trenerem w Akademii Leszka Blanika.

I szkoli u pana kogoś rokującego na Paryż albo na Los Angeles?

- On prowadzi bardzo młodych, początkujących zawodników. To bardziej rekreacja. Natomiast motorem napędowym naszej gimnastyki jest Liliana Lewińska. To 14-latka, która właśnie zdobyła dwa srebra i jeden brąz na ME w gimnastyce artystycznej. Byłem na tych mistrzostwach w Izraelu i wiem, że przy naszej odpowiedniej opiece dziewczyna ma szanse wejść do światowej czołówki. Takich sukcesów w gimnastyce artystycznej nigdy nie mieliśmy. Lilianę prowadzi jej mama, Krystyna, kiedyś olimpijka. Tam jest talent i jest mocna praca. A Liliana ma jeszcze również świetnie się zapowiadającą 12-letnią siostrę.

Czy startujące dziś do poważnych karier dzieci mają lepiej niż miał pan? Wyczytałem, że w 1995 roku, czyli w wieku 18 lat, miał pan stypendium w wysokości 100 złotych na miesiąc. I że wydarzeniem były dla pana wyjazdy do Czech, bo w tamtejszej lidze mógł pan dorobić.

- Do Czech jeździłem nawet nie tyle dorobić, co po prostu startować. Nie miałem gdzie, więc taka okazja była bardzo cenna. A jeszcze Hradczany Praga dały mi od razu na wstępie skóry gimnastyczne i papcie. Za starty klub też zapłacił - no rewelacja!

Trzy lata później, w 1998 roku, był pan już wicemistrzem Europy. I stypendium panu urosło aż do 1200 złotych miesięcznie. Pewnie nie wiedział pan, co z taką kasą robić?

- Ha, ha! Kupiłem pierwszy samochód. Trzydrzwiowego citroena xsarę.

Ile miał lat?

- Nowy był!

Z tego stypendium?!

- Z nagród, które zacząłem zdobywać. W Sankt Petersburgu bardzo niewiele zabrakło mi do złotego medalu mistrzostw Europy, a srebro poprzedziłem sukcesami w Pucharze Świata. W Paryżu, w wypełnionej kibicami hali Bercy, zdobyłem swój pierwszy medal, srebrny. Przegrałem tylko z mistrzem świata. Później wywalczyłem medal w Vancouver. Zaczął się szał. Jako jedyny Europejczyk skakałem wtedy rundak i dwa i pół salta w tył. To był skok wykonywany tylko przez jednego Koreańczyka, nazwany jego nazwiskiem. Zacząłem się czuć jak pełnowartościowy sportowiec. Właściwie już od 15. miejsca na MŚ w Lozannie w 1997 roku. Ono otworzyło mi możliwość startów w Pucharach Świata. A pieniądze poza kupieniem samochodu inwestowałem w siebie - w regularne badania krwi, w kupowanie odżywek, we wszystko, co uznawałem za pomocne w walce ze światową czołówką.

Inwestycje szybko się panu zwróciły. W roku 2000 zdobył pan olimpijski brąz w Sydney. I dostał pan mieszkanie w Gdańsku.

- Tak, byłem pierwszym sportowcem nagrodzonym w taki sposób, że otrzymałem kawalerkę z możliwością późniejszego zamienienia jej na większe mieszkanie. To nie była kawalerka własnościowa, tylko miejska, ale nie musiałem płacić wkładu własnego, nie było żadnych innych opłat. A mieszkanie jest dziedziczne, w tym zamienionym, następnym po kawalerce, mogą zamieszkać moje dzieci. Wtedy, w 2000 roku, jako 23-latek z mieszkaniem, autem i przede wszystkim z olimpijskim medalem czułem się wspaniale.

 

Ale sodówki nie było? Tak wnioskuję, wiedząc o dalszych sukcesach.

- Wtedy mi w głowie nie zaszumiało. Ale później tak.

Kiedy?

- Po Pekinie.

Jak bardzo?

- Było dużo zabawy, mnóstwo imprez. Trochę odrabiałem to, co straciłem jako nastolatek.

Ale celebrytą pan nie został.

- Mogłem. Od razu po Pekinie z "Tańca z gwiazdami" miałem cztery propozycje. Co pół roku się zgłaszali z nadzieją, że mnie skuszą.

Dlaczego nie skusili?

- Wolałem, żeby mnie pamiętano jako mistrza olimpijskiego niż gościa, który sobie tańczy. A znany i tak byłem. Poczułem wielką różnicę między olimpijskim brązem a złotem. Medal w Sydney był dla mnie spełnieniem marzeń, ale dopiero ten z Pekinu stał się medialnym nośnikiem. Zdobyłem olimpijskie złoto i świat stał przede mną otworem. Wtedy moi idole zaczęli mnie traktować tak, jak nawet o tym nie marzyłem. Nawet ludzie filmu, teatru czy kabaretu zwracali się do mnie jak do mistrza. Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo przeżywałem możliwość spotkania Zenona Plecha.

To było więcej niż spotkanie - on pana uczył jeździć na żużlu.

- W dzieciństwie mieliśmy z bratem czarne biurko, które smarowaliśmy kredą, robiliśmy bandy i całymi dniami graliśmy warcabami, udając, że to żużlowcy. W zeszytach prowadziliśmy zapiski z tych naszych mistrzostw świata. Mój brat był Edwardem Jancarzem, ja byłem Zenonem Plechem. Po olimpijskim złocie taki ktoś zobaczył we mnie sportowca z krwi i kości!

Zdołał pana nauczyć dobrej jazdy na żużlowym motocyklu? Licencji żużlowca chyba pan nie zrobił?

- Nie zrobiłem, bo miałem możliwość trenowania tylko raz w miesiącu, a żeby się nauczyć, to trzeba trenować codziennie. Szczerze powiedziawszy, strasznie się bałem. Przez wypadek. Nie wiedziałem, że jak na łuku ściągnę manetkę gazu, to motocykl złapie przyczepność. Wyrwało mnie więc do przodu, a ja nauczony, że się trzymam, nie puściłem maszyny, tylko ją do siebie przyciągnąłem, przez co jeszcze dodałem gazu i wjechałem prosto w dechy. Miałem tak posiniaczone ramiona i klatkę piersiową, że jak się widziałem w lustrze, to myślałem, że wszyscy, którzy gwiżdżą na swoich zawodników, mogliby chociaż raz w życiu wsiąść na motocykl. To jest masakra. Naprawdę!

Jest pan znany jako fan żużla, ale chyba pana największym idolem był jeszcze szybszy od żużlowców Ayrton Senna?

- Imponowała mi jego charyzma. On nie kalkulował, nie był koniunkturalistą. Najlepiej zapamiętałem takie Grand Prix, gdy wszystkich zdublował i dalej pędził aż wypadł z trasy [Monaco 1988]. "Dlaczego, Ayrton?" - pytałem przed telewizorem, wtedy nie rozumiejąc. Później zrozumiałem. On się ścigał ze sobą, chciał być jeszcze lepszy, idealny. To było w nim fascynujące. Kiedy zmarł, to przez trzy dni bez przerwy płakałem.

Na pozór gimnastyka to sport o wiele mniej niebezpieczny niż żużel czy Formuła 1. Ale tak naprawdę wy też macie mnóstwo kontuzji i bardzo ryzykujecie?

- Podczas kariery miałem wielkie kłopoty z kręgosłupem, barkiem, ze stopą, ze stawami, ale też miałem wielkie szczęście, że nic mi się nie stało. Strach był zawsze przed najtrudniejszymi skokami, które trzeba było pokazywać, żeby zasłużyć na medale.

Co pan mówił do siebie przed skokami? Wyglądało to tak, jakby się panu włączał słowotok.

- Nie da się tego zacytować!

Aż tak?

- Naprawdę, ha, ha. Niektórzy myśleli, że ja się wtedy modliłem. Nie, nie. Modliłem się wcześniej, w pokoju. A na sali to już była tylko łacina.

Jest pan mocno wierzący?

- Jestem wierzący, ale w ostatnim czasie mniej praktykuję. Chodzę sobie sam do kościoła. Tak wolę. I wolę tego tematu nie rozwijać.

Pytam o wiarę, bo w pana gabinecie widziałem zdjęcie Jana Pawła II i pamiętam, jak po olimpijskim złocie dziękował pan Bogu, a nawet mówił, że wylądować drugi skok pomogła panu Matka Boska.

 

- Zawsze przed zawodami się modliłem. Może za dużo się napatrzyłem na Rocky'ego, ha, ha. A mówiąc serio, naprawdę bardzo mi to pomagało. Zawsze odmawiałem "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryjo", a potem była jeszcze krótka rozmowa z Górą. Prosiłem Boga, żebym wierzył do końca, Jezusa, żebym mógł wykonać to, co potrafię, co robiłem na treningach, Ducha Świętego prosiłem, żeby mnie oświecił w trudnych momentach, żebym mógł podejmować najlepsze decyzje. A Najświętszą Maryję prosiłem, żeby się zaopiekowała moim zdrowiem.

Rzeźnikiem pan nie był?

- Rzeźnikami nazywaliśmy tych, którzy ryzykowali maksymalnie. Nie mieli żon, dzieci, mieli inną perspektywę. Albo nie mieli wyboru. Jak Koreańczyk z Północy, który jeszcze utrudnił mojego "Blanika". On skakał na rozkaz. W 2007 roku był trzeci na mistrzostwach świata w Stuttgarcie, które ja wygrałem, a w 2016 roku w końcu doszedł do mistrzostwa olimpijskiego. Tam naprawdę było skakanie na rozkaz. Zawodnicy mieli porozwalane nogi, a i tak skakali dalej. Na rozgrzewce człowiek starał się złapać świeżość a oni wchodzili, na sygnał swojego dowódcy robili dwa pełne, konkursowe skoki, chwilę odpoczywali, znów robili po dwa najtrudniejsze skoki i po czymś takim startowali w zawodach. Zdrowotnie byli zniszczeni. Fizycznie i myślę, że psychicznie też. U mnie pod koniec kariery zaczęły się stany lękowe. Coraz częściej wyświetlały mi się obrazki, jak upadam na głowę, coraz częściej myślałem, że coś złego mi się stanie.

Śniły się panu skoki?

- Teraz mi się śni, że skaczę. Wtedy nie. Ale z biegiem lat coraz częściej przed rozpoczęciem rozbiegu przychodził flesz, że ręka mi się ześlizgnie ze stołu. Trzykrotnie spadłem na głowę. Raz na zawodach, w Glasgow, a dwa razy na treningach, w Gdańsku. Jeżeli ze stołu ucieknie ręka, to ciało się otwiera jak scyzoryk. Spadasz na głowę. Nie masz jak się obronić.

Po to smarował pan stół miodem.

- Tak, chciałem, żeby ręce się przyklejały.

Po takich upadkach na głowę traci się przytomność?

- Albo nawet traci się czucie w nogach. Coś takiego mi się na szczęście nie zdarzyło. Ale na przykład Thomas Bouhail, Francuz, który w Pekinie był tuż za mną, kilka lat później przez upadek omal nie stracił nogi. Przed świętami Bożego Narodzenia w 2011 roku tak ją połamał, że lekarze długo walczyli, żeby uniknął amputacji [w półtora miesiąca przeszedł aż 15 operacji]. W Pekinie miał taką samą notę jak ja, przegrał złoto, bo miałem wyższą jedną ze składowych. Marzył o złocie w Londynie, był do tego złota pewniakiem, a musiał skończyć z gimnastyką. Albo przypadek z 2004 roku. Wtedy niemiecki gimnastyk Ronny Ziesmer na kilka tygodni przed igrzyskami w Atenach skończył na wózku inwalidzkim. Później byłem na zawodach, na których zbierano dla niego pieniądze. I to zostaje w głowie. Im człowiek starszy, tym więcej o takich rzeczach myśli. Pragnę podkreślić, że odnoszę się do gimnastyki na zawodowym poziomie. Na nim, jak wiele sportów, gimnastyka niesie ze sobą ryzyko. Natomiast w zakresie rekreacyjnym i powszechnym jest ona fantastyczną dyscypliną dla młodego człowieka. Usprawniającą jak żadna inna.

Pozostając w temacie złych wspomnień - dla pana najgorszym są pewnie Ateny 2004? W Sydney był brąz, w Pekinie złoto, a między tymi sukcesami nie pojechał pan na igrzyska przez pokrętne zasady kwalifikacji.

- Oj, tak. Byłem w życiowej formie, a zamiast być na igrzyskach w Atenach, byłem w Białym Borze na rybach.

Brały chociaż?

- Nawet nie pamiętam. Strasznie bolało, że na igrzyska wpuszczano mnóstwo wieloboistów, kosztem specjalistów od danych konkurencji. Nie dano mi dzikiej karty, chociaż na nią zasługiwałem. Wybrano gimnastyka z Tunezji, któremu daleko było do czołówki. Obraziłem się na gimnastykę i z tamtych igrzysk nie obejrzałem ani jednej transmisji. Wybierałem tylko starty Polaków z innych dyscyplin. Zna pan film "Waleczne serce"?

Jasne, z Melem Gibsonem w roli głównej.

- Mam dwie ulubione sceny. Pierwsza - grany przez Gibsona William Wallace widzi, jak Szkoci zaczynają wątpić, że wygrają z Anglikami i chcą się wycofać. Mówi im, że jak teraz uciekną, to kiedy staną się starzy i będą umierać, pożałują, że nie spróbowali wygrać. Przez brak kwalifikacji na igrzyska w Atenach chciałem kończyć karierę. Miałem taki moment. Ale pomyślałem, że nie mogę zrezygnować, bo jak nie spróbuję wytrwać do Pekinu i zdobyć olimpijskiego złota, to mając 50 czy 60 lat będę bardzo żałował i wtedy już nic z tym nie będę mógł zrobić. A mój drugi ulubiony moment to ten, gdy Wallace przyjeżdża do szkockiej szlachty, widzi, jak się ta szlachta kłóci i mówi im tak: "wy się kłócicie o ochłapy ze stołu Edwarda I Długonogiego, a nie wiecie, że można zaatakować i wziąć więcej". Ja zawsze chciałem atakować najwyższe cele. I to robiłem.

Do wszystkich sukcesów doprowadził pana pochodzący z Ukrainy Andriej Lewit. Ale podobno zaraz po przyjeździe do Polski chciał uciekać.

- Prezes musiał go wziąć na dobrą kolację. Bardzo dobrą i bardzo długą, ha, ha. Trener Lewit przyjechał, zobaczył naszą halę i zwątpił. Miał 29 lat, jego zawodnik dopiero co zdobywał medale wielkich imprez. Nie dziwię się, że chciał wracać do siebie. Nasz gdański ośrodek miał w nazwie "przygotowań olimpijskich", a to była taka sala, że pożal się Boże!

Sala była tak mała, że rozbieg zaczynał pan w korytarzu i pędząc musiał się modlić, żeby się nie zatrzasnęły drzwi.

- Powiedzieliśmy sobie z trenerem, że będziemy zasuwać, nie patrząc na warunki. I tak robiliśmy. Zaczęliśmy w 2006 roku, już w 2007 byłem 15. na mistrzostwach świata, a w 2008 roku miałem medal mistrzostw Europy. W półtora roku wykonaliśmy ogrom pracy. To naprawdę była orka. Szczerze powiedziawszy, przed trenerem Lewitem ja nie wiedziałem, co to jest prawdziwa gimnastyka. U niego nie miałem prawa na treningu usiąść. Pierwsze zajęcia miałem od godziny 7 do 8 z hakiem. Wtedy na czczo biegałem, robiłem siłę nóg, obwody stacyjne i górę. Później było śniadanie, a po nim od 10 do 12.30 następny trening. Popołudnie było na uczelnię, a od 16 do 18.30 znów trening oraz wieczorem obowiązkowo codziennie fizykoterapia, odnowa biologiczna. Wolne były tylko niedziele. Ale dzięki strasznej orce zrobiłem niesamowity postęp.

A tych drzwi nikt nigdy panu nie zatrzasnął?

- Nie, ale codziennie przeszkadzali mi studenci. Stali pod salą, czekając na przerwie na zajęcia, ale wiedziałem, że w każdej chwili ktoś z grupy mógłby mi wpaść pod nogi. Nie patrzyli na to, że trenuję, więc musiałem czekać aż pójdą. Ale w sumie wyszło mi to na dobre. Na tym korytarzu nauczyłem się psychologicznego korytarza. Czy, mówiąc dokładniej, tunelu. Nauczyłem się wchodzić w taki tunel, w którym umiałem się skoncentrować, choćby obok działo się nie wiadomo co. A działo się, bo poza studentami był też profesor, który za ścianą grał na pianinie. To też mnie początkowo wkurzało. Wykonywałem karkołomne skoki w przedziwnych warunkach. Może ktoś inny uznałby, że tak się nie da. Ale ja nienawidzę myślenia i mówienia, że się nie da. Wszystko się da. Postanowiłem sobie, że dam radę i dałem. Później w stresie na największych zawodach umiałem się wyłączyć. To mi się najbardziej przydało w Pekinie. Bo wtedy wszyscy na mnie bardzo liczyli, tam czułem największą presję w życiu.

Pamiętam, że kiedy wylatywaliście na igrzyska do Pekinu, to dla mnie było ważne, że złapałem pana na telefoniczną rozmowę. Wszyscy liczyliśmy, że jako mistrz świata i Europy wygra pan też olimpijskie złoto.

- Mirosław Drzewiecki, ówczesny minister sportu, przyjechał na otwarcie igrzysk i jak tylko mnie spotkał, to pytał, kiedy mam finał. Ja mu mówię, że kwalifikacje mam wtedy i wtedy, a on twardo: "Ale ja cię nie pytam o kwalifikacje, ja pytam, kiedy walczysz o złoto". Jak już to złoto zdobyłem, to przypomniało mi się, jak byłem 13-, może 14-letnim dzieckiem i na obozie w Łodzi siedzieliśmy przy kolacji z trenerem kadry narodowej młodzików, gdy on zapytał, kim chcielibyśmy zostać, jak dorośniemy. Ktoś powiedział, że chciałby być piłkarzem, co mnie zdziwiło, bo przecież trenował gimnastykę. Inny kolega marzył o jeżdżeniu porsche. Słuchałem tego i jak normalnie nie wyrywałem się do mówienia, tak tym razem z serca wypowiedziałem, że chcę być mistrzem olimpijskim. Wszyscy się zaczęli ze mnie śmiać. A ja pewnie i stanowczo powiedziałem: "Tak, ja chcę być mistrzem olimpijskim. A potem to mogę nawet umrzeć!". Gdy stałem na podium i słuchałem "Mazurka Dąbrowskiego", to nagle wróciło do mnie to wspomnienie. I tak mnie wzruszyło, że aż sobie powiedziałem: "O Jezu, to jest naprawdę!".

Więcej o: