Raport patologa nie pozostawia żadnych wątpliwości. "Doba zmarł śmiercią podróżnika"

Kacper Sosnowski
Jego ostatnia wspinaczka trwała aż 11 godzin. Zmęczenie i niedobór tlenu robiły swoje. Równo rok temu 74-letni Aleksander Doba usiadł pod tabliczką z napisem: "Congratulations. You are now at Uhuru Peak 5895 m". Światowej sławy podróżnik zdobył Kilimandżaro, uśmiechnął się, zasłabł, a potem zmarł. Co roku z "Dachu Afryki" nie wraca kilkanaście osób.

Przed pamiątkowym zdjęciem na szczycie znany podróżnik Aleksander Doba podziękował jeszcze dwóm przewodnikom za pomoc w dotarciu do celu. Poprosił o chwilę odpoczynku. Panowie od pobudki o północy szli przecież przez 11 godzin. A przecież zdobyty wierzchołek Kilimandżaro oznaczał pokonanie dopiero połowy trasy. Trud wspinaczki doskwierał większości uczestników wyprawy, prawie każdy miał jakieś dolegliwości: ból głowy, nudności, ogólne osłabienie.

Zobacz wideo Chcę po raz trzeci przepłynąć Atlantyk! [WYSPORTOWANI] [wideo ze stycznia 2016]

- Jak spotkałem na trasie Dobę, akurat odpoczywał, siedział na kamieniu - relacjonował nam jeden z uczestników tej samej wyprawy, Bogusław Wawrzyniak. - Spytałem, jak się czuje. Odpowiedział, że od rana kiepsko. Zaproponowałem mu żel energetyczny. Poprosił, bym podał mu go do ust. Podałem, nie musiał już zdejmować rękawiczek. Powiedziałem: do zobaczenia na szczycie. Dodałem jednak, żeby szedł tylko tyle, ile może. Odparł, że wejdzie tam, gdzie będzie mógł. "Znając ciebie, to wejdziesz do końca" - rzuciłem, a on się uśmiechnął.

Zmarł śmiercią podróżnika vs. obrzęk płuc i sinica

Podczas drugiego spotkania obu panów na Stella Point na wysokości 5685 metrów, Wawrzyniak schodził już ze szczytu, Doba wciąż się wspinał. 74-letni podróżnik wyglądał lepiej i sprawiał wrażenie szczęśliwego. Cały czas jednak szedł powoli, robił częste przerwy. To w okolicach Stella Point przewodnicy zapytali Dobę, czy aby na pewno ma siłę iść dalej. Polak dał znać, że chce iść do końca.

Na górę dotarł około godz. 11. Po tym, jak usiadł na kamieniu prosząc o odpoczynek, już się nie podniósł. Akcja reanimacyjna nie przyniosła skutku. Jego ciało znoszono ze szczytu w godzinach wieczornych. Wedle relacji organizatorów wyprawy do Tanzanii podróżnik nie zgłaszał wcześniej problemów ze zdrowiem. Miejscowa agencja, która prowadziła wyprawę na Kilimandżaro, robiła codzienne pomiary saturacji krwi, miała też ze sobą butle tlenowe. Jednak nie były one wykorzystane.

"Zmarł śmiercią podróżnika, zdobywając najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro. Spełniając swoje marzenia" - przeczytaliśmy potem na Facebooku Doby. Organizujący wyprawę Klub Solistów poinformował też o "naturalnej przyczynie śmierci". Powołał się na akt zgonu wydany przez Zjednoczoną Republikę Tanzanii.

"New York Times" opisując w swoim artykule pełne przygód życie Doby, przytoczył słowa jego syna, Czesława. Ten miał przekazać, że przyczyną śmierci 74-latka było "uduszenie spowodowane obrzękiem płuc, który powstał na dużej wysokości". Taki obrzęk może prowadzić do niewydolności oddechowej lub zatrzymania akcji serca z powodu niedotlenienia. Podobną wersję zdarzeń przedstawiali dwaj przewodnicy Doby, do których dotarła "Rzeczpospolita".

Według jednego z nich Doba cierpiał na chorobę wysokościową. Według drugiego - śmierć spowodował atak serca. Taką wersję w swoim raporcie miała przyjąć tamtejsza policja. Przewodnicy oznajmili też, że zaproponowali Dobie tlen, ale ten go nie chciał.

Sport.pl dotarł do raportu patologa sporządzonego w Aruszy. Najważniejsze jego punkty to wnioski z zewnętrznych oględzin, bo sekcji zwłok nie było. "Na ciele brak śladów urazów, są oznaki sinicy centralnej i obwodowej". "Sinica to oznaka niedostatecznego wiązanie się tlenu z hemoglobiną. Najbardziej widoczna jest na twarzy, szyi i paznokciach". Badanie przeprowadzono kilkadziesiąt godzin po śmierci podróżnika. Przyczyną sinicy obwodowej są problemy z wymianą gazową w płucach. Sinica centralna to wynik problemów z sercem.

- Ten przedstawiony w raporcie opis ciała, wzmianka o sinicy, to zwyczajowe elementy, które pojawiają się, jeśli mamy do czynienia ze zgonem w wyniku nagłego zatrzymania krążenia - mówi kardiolog prof. dr hab. n. med. Marek Postuła z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego oraz Sportslab.

Misja "wprowadzenia klienta na szczyt"

- Przy zwężeniu tętnic wieńcowych, wysokość, na jakiej jesteśmy stwarza zagrożenie. Jeśli leczymy kogoś z choroby wieńcowej, to robimy wszystko, by jego serce dostało więcej tlenu. Wprowadzamy leki rozszerzające naczynia, zwalniamy czynność serca. Jak serce pracuje wolniej, to zużywa mniej tlenu. To tak jak silnik samochodowy, który przy odpuszczeniu pedału gazu spala mniej benzyny. Przy wchodzeniu pod górę serce bije jednak szybko, co jest skutkiem zwiększonego wysiłku. Tlenu w wyższych partiach gór jest jednak mniej. Te dwa czynniki mogą sprawić, że zwężone tętnice nie dostarczają odpowiedniej ilości krwi i w konsekwencji tlenu do mięśnia serca. To prowadzi do jego zawału i rozległej martwicy. - mówi specjalista.

Niewydolność serca często powoduje też obrzęk płuc, zresztą sinica jest jednym z jego objawów. Przy wyprawach w wysokie góry, nawet takie, gdzie nie trzeba się wspinać, obrzęki płuc i mózgu są jednymi z najczęstszych przyczyn tragedii. To dlatego zawsze zalecane jest stopniowe wchodzenie w wyższe partie i odpowiednia aklimatyzacja.

Po ostatniej wyprawie Doby, na portalach społecznościowych rozgorzały dyskusje na temat organizacji przedsięwzięcia i szybkości zdobywania szczytu.

"Aklimatyzacja tej wyprawy wg programu była skandalicznie za krótka" - napisał na Facebooku Jerzy Kostrzewa, odnosząc się do jednego dnia aklimatyzacji i ataku szczytowego przewidzianego już czwartego dnia. Kostrzewa to przewodnik górski, który też organizuje wejścia na "Dach Afryki". Wyprawy rozkłada na siedem dni, na aklimatyzację przeznacza dwa. Uczestnicy w takiej wersji mają więcej czasu na wypoczynek w dniu poprzedzającym szczytowy atak.

- Każdy będzie się źle czuł, jak będzie musiał wejść na prawie sześciotysięczny szczyt po tak krótkiej aklimatyzacji. To nie ominie młodych, nie mówiąc już o osobach starszych, które aklimatyzują się dłużej - mówił nam Kostrzewa.

Jędrzej Maciata, który od 40 lat pracuje w ratownictwie górskim i jest opiekunem górskich wypraw, zwracał uwagę na jeszcze jedną pułapkę - nie tylko Kilimandżaro. - Lokalni przewodnicy mają zakodowaną w głowie jedną rzecz: chcą wprowadzić klienta na szczyt. To, czy da radę, pozostawiają zwykle ocenie klienta lub lidera wyprawy. To dlatego każda wyprawa w wysokie góry powinna mieć doświadczonego lidera, który będzie miał kontakt z każdym członkiem grupy, będzie w stanie racjonalnie wytłumaczyć mu zagrożenia i ocenić stan uczestników - mówi nam Maciata. On sam kiedyś w górach zatrzymał i sprowadził w dół jednego ze swych podopiecznych. Ten miał problemy na wysokości "zaledwie" 2800 metrów.

Maciata zamieścił też wykres prezentujący profil aklimatyzacji na Kilimandżaro rekomendowany przez Polski Związek Alpinizmu (linia niebieska) i porównał to z trekkingiem, w którym uczestniczył Doba (czerwona).

Profil aklimatyzacji na KilimandżaroProfil aklimatyzacji na Kilimandżaro Facebook Andrzej Maciata

Tysiąc ewakuowanych i kilkanaście zgonów rocznie

Rocznica śmierci Doby to okazja do przypomnienia osiągnięć tego fantastycznego podróżnika. To on rozsławił Polskę, kiedy jako pierwszy człowiek przepłynął kajakiem Atlantyk. Miał wówczas 65 lat. Zresztą w taką podróż ruszył trzykrotnie. Kajakiem opłynął też Morze Bałtyckie, jezioro Bajkał, przepłynął też Polskę po przekątnej - od Przemyśla do Świnoujścia. Przed fascynacją kajakami Doba latał szybowcem i skakał na spadochronie. Uśmiechał się na słowa wybitnego himalaisty Krzysztofa Wielickiego, który mawiał, że "lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż sto lat jak owca".

To dzięki takim ludziom jak Doba rozbudzana jest wyobraźnia. Historie o 84-latce, która weszła na Kilimandżaro, czy hiszpańskim biegaczu górskim, który wbiegł na szczyt w rekordowe 5 godz. i 23 minuty czy sześcioletnim zdobywcy góry (mimo tego, że oficjalnie wpuszczane są na nią dzieci od 10. roku życia) budzą podziw.

Te historie czasem przysłaniają jednak ciemną stronę góry - także zdradliwej i nie zawsze bezpiecznej.

Kilimandżaro - choć na swych turystycznych trasach nie wymaga umiejętności wspinaczkowych, używania czekanów i raków - nie jest szkolną wycieczką do Morskiego Oka. Jeśli posłucha się tych, którzy na Kilimandżaro byli, zawsze opowiedzą o osobach, które wymiotowały, miały zawroty głowy, biegunkę, czy duszności lub krwotok z nosa. Wchodząc na szczyt łatwo się też odwodnić. W migawkach ze szlaku często pojawiają się też zdjęcia osób zwożonych ze szczytu na specjalnych wózkach - tak wygląda pomoc tym, którzy nie mogą iść o własnych siłach.

I jeśli co roku na szczyt Kilimandżaro próbuje dostać się ok. 35 tys. osób (dane sprzed pandemii koronawirusa), to zdobywają go tylko dwie trzecie chętnych. Jak informuje climbing-kilimanjaro.com - ok. tysiąca osób jest też co roku z góry ewakuowanych. Wyprawa na szczyt kończy się tragicznie dla ok. 10 osób rocznie. Liczby te mogą być jednak wyższe, bo nie są wśród nich uwzględniane zgony afrykańskich tragarzy.

Branżowe portale - oprócz odpowiedniego przygotowania się na taką wyprawę i znalezienia doświadczonego organizatora - zalecają też szczegółowe badania organizmu.

- Po czterdziestce polecam testy wysiłkowe u kardiologa, szczególnie u osób intensywnie uprawiających sport - mówi nam dr. Postuła. - Ludzie wydają nawet dziesiątki tysięcy złotych na rower, setki na buty do biegania, a nie wiedzą lub zapominają o najważniejszej sprawie - zbadaniu swego ciała. Uprawianie sportu nie jest promesą nieśmiertelności. Trenować trzeba mądrze. Dzięki lekom lub leczeniu inwazyjnemu zawsze można wrócić do pełnej aktywności fizycznej, czy ją sobie wydłużyć - dodaje nasz rozmówca.

Więcej o: