223 346 - tyle licencji zawodniczych w 2021 r. wydał Polski Związek Przeciągania Liny. Liczba kosmiczna, trudna do uwierzenia. Zwłaszcza że stanowi dwustukrotny wzrost w stosunku do poprzedniego roku! Dwu-stu-kro-tny. Ostatnie miesiące sprawiły, że PZPL stał się największym związkiem sportowym w kraju.
PZPL wynikami pochwalił się we wtorek w oficjalnym komunikacie. Wynika z niego, że pod względem wydanych licencji zawodniczych PZPL przeskoczył nawet PZPN. Według komunikatu licencję zawodnika w przeciąganiu liny posiada obecnie 173 895 osób. W 2020 r. GUS szacował, że licencję piłkarską posiada około 121 tysięcy osób.
"To jedna z najstarszych dyscyplin świata, uprawiano ją już w czasach antycznych. Co ciekawe, zawody w przeciąganiu liny odbywały się także na nowożytnych igrzyskach: w latach 1900–1920 rywalizowano na pięciu kolejnych turniejach. Zainaugurowały w 1900 r. w Paryżu. Dzisiaj ta dyscyplina nosi oficjalną nazwę "Tug of War", a w Polsce rozkwit jej popularności przypadł akurat teraz, w czasie pandemii" - czytamy w komunikacie słowa prezesa PZPL Dariusza Bajkowskiego.
Rozkwit popularności tej dyscypliny w Polsce akurat w czasie pandemii nie jest przypadkowy. Nie chodzi o to, że w trakcie lockdownu Polacy wyszli z domów i rozpoczęli rywalizację w przeciąganiu liny. Sprawa ma drugie dno, które związane jest z branżą fitness.
Kluby, siłownie, baseny i aquaparki z powodu pandemii zostały zamknięte 17 października zeszłego roku. Taki stan rzeczy utrzymywał się aż do 29 maja. Branża w trakcie kilku miesięcy straciła ponad 2 mld zł.
W rządowych rozporządzeniach znalazły się jednak zapisy, które pozostawiły lukę, z której kluby sprytnie korzystały. Choć w teorii na siłownię iść nie mogliśmy, to jako zawodowcy mogliśmy przygotowywać się do "wydarzeń sportowych" i brać udział w zajęciach zorganizowanych. To rodziło kuriozalne decyzje, jak na przykład ta podjęta przez Polski Związek Pływacki. Gdy postanowiono, że od 28 grudnia do 17 stycznia z basenów korzystać będą mogli tylko reprezentanci kraju, PZP powołał do kadry wszystkich tych, którzy posiadali jego licencję. Dzięki temu dostęp do pływalni - oraz honorowe powołanie - uzyskało kilka tysięcy osób. Co oczywiste, większość nie była ani zawodowcem, ani tym bardziej materiałem na kadrowicza.
Więcej treści sportowych znajdziesz też na Gazeta.pl
Podobnie było z branżą fitness i przeciąganiem liny. Aby w trakcie lockdownu można było legalnie pójść na siłownię, trzeba było posiadać dowolną licencję zawodniczą związku sportowego w Polsce. A tak się akurat złożyło, że uzyskanie licencji PZPL jest i tanie, i proste. Koszt to ledwie 50 zł, otrzymuje się ją praktycznie od ręki, po wypełnieniu wniosku online na stronie związku. Należy po prostu wypełnić test, który polega na wpisaniu własnych osiągnięć w różnych ćwiczeniach fizycznych.
- Nigdzie nie publikowaliśmy tego testu ani jego wyników. Zależało nam na rzetelności. Każdy, kto trenuje, to wie, ile powtórzeń danego ćwiczenia wykona i udzieli odpowiedniej odpowiedzi. Kosmiczne wyniki nie wchodziły w grę - mówi Sport.pl Dariusz Bajkowski.
Jak prezes PZPL odnosi się do potężnego wzrostu zainteresowania dyscypliną? - Jako związek sportowy nie jesteśmy oderwani od rzeczywistości gospodarczej czy politycznej, ale nie zostaliśmy też powołani po to, by takie rzeczy komentować. Cała sytuacja bardzo nas zaskoczyła, ale jesteśmy też bardzo szczęśliwi. Pokazaliśmy się Polakom, pochwaliliśmy się historią dyscypliny, która sięga czasów antycznych - tłumaczy.
I dodaje: - Sporo jednak wskazuje na to, że kryzys i lockdown nam pomogły. Nie zlecaliśmy żadnych badań na ten temat i wydaje mi się, że nikt w kraju takich badań nie przeprowadził. Socjologicznie byłoby to ciekawe i naprawdę żałuję, że nie mamy dostępu do takich danych. Każdy, kto składał wniosek o przyznanie licencji, musiał zadeklarować aktywny udział w życiu dyscypliny. Z tym co prawda bywało różnie, ale proszę mi wierzyć, że zaobserwowaliśmy zdecydowanie większe zainteresowanie zawodami w całym kraju. W naszym sporcie zaczęło się dziać dużo więcej. Chociaż z pewnością jest wiele prawdy w tym, że nasze licencje pozwalały ludziom na wejście na siłownię, to z drugiej strony dyscyplina naprawdę wiele zyskała.
Bardziej bezpośredni jest prezes Polskiej Federacji Fitness, Tomasz Napiórkowski. - Bardzo chciałbym pozdrowić prezesa PZPL - śmieje się, gdy pytamy, czy słyszał o potężnym wzroście zainteresowania przeciąganiem liny.
I dodaje: - Sprawa jest trochę zabawna, ale cieszę się, że nasza branża miała w tym swój udział. Z jednej strony możemy się śmiać z tego, co się wydarzyło, ale z drugiej trzeba się też cieszyć, że kolejny sport został przedstawiony szerokiej grupie Polaków. Oczywiście poprzednia sytuacja legislacyjna zmusiła nas do pewnych kombinacji, ale nie jest tak, że licencja PZPL była tylko przepustką do wejścia na siłownię. W ciągu ostatnich miesięcy powstało wiele interesujących materiałów na temat przeciągania liny, co z pewnością pomogło w popularyzacji dyscypliny. Mnie, jako przedstawiciela branży fitness, bardzo cieszy, że tyle ludzi zechciało wziąć się za siebie.
Czy pracownicy branży fitness namawiali ludzi do wyrabiania licencji PZPL? - Nie było takiej potrzeby. Nasi użytkownicy często posiadają licencje różnych związków sportowych. Ci, którzy masowo ruszyli po licencje to byli ludzie, którzy i tak uprawiali jakiś sport i siłownia była im po prostu potrzebna. Jeśli ktoś chciał znaleźć sposób, żeby skorzystać z siłowni, to łatwo go znalazł. Jeśli człowiek czegoś bardzo chce, to zawsze mu się uda. Mobilizacja z naszej strony naprawdę nie była potrzebna - przekonuje Napiórkowski.
Sukces przeciągania liny w Polsce można traktować z przymrużeniem oka, jednak faktem jest, że ostatni rok pomógł tej dyscyplinie. Jeśli komuś wydaje się, że przeciąganie liny obecne jest tylko na piknikach czy festynach, to jest w błędzie. Światowa federacja chce walczyć o powrót na igrzyska, mistrzostwa świata w przeciąganiu liny odbywają się regularnie, a polska kadra plasuje się w czołowej dziesiątce w Europie.
Ostatnie miesiące były dla PZPL nie tylko wielkim sukcesem promocyjnym, ale też - a może przede wszystkim - finansowym. Na sprzedaży licencji związek zarobił około 4 mln zł.
- Jako że przeciąganie liny nie występuje na igrzyskach olimpijskich, tylko w imprezie drugiej rangi, czyli World Games, PKOl klasyfikuje nas jako sport nieolimpijski. To z kolei wpływa na bardzo skromne dotacje. Pieniędzy brakowało nam niemal zawsze, nawet na rzeczy najbardziej potrzebne, jak na przykład obsługę biura odpowiadającego za kadrę narodową. Dlatego ten rok spadł nam z nieba. Za zarobione pieniądze wymieniliśmy sprzęt i stare, rozpadające się komputery, na których nie mogliśmy nawet instalować nowego oprogramowania. Unowocześniliśmy też biuro, dokupiliśmy nowoczesny sprzęt treningowy i stroje dla kadry narodowej. Jesteśmy zachwyceni, że wreszcie stanęliśmy na nogi - mówi Bajkowski
I dodaje: - Zarobione pieniądze pozwoliły nam też podróże i starty w zagranicznych turniejach. Dzięki temu poznaliśmy więcej ludzi i mogliśmy zaangażować się w budowanie europejskich struktur naszej dyscypliny. Dzisiaj możemy pochwalić się, że jesteśmy jednym z niewielu członków-założycieli europejskiej federacji przeciągania liny. Będziemy naciskali na to, by nasza dyscyplina wróciła na igrzyska olimpijskie.
- Naszą największą zaletą jest to, że jesteśmy sportem łatwym do wdrożenia. Potrzeba tylko liny i kawałka wolnej przestrzeni. Nie trzeba tu kupować specjalistycznego sprzętu, niepotrzebne są też boiska, hale czy skocznie. W dwie godziny jesteśmy w stanie odpowiednio przeszkolić zawodników, by byli gotowi do bezpiecznej rywalizacji. Przeciąganie liny jest proste, bardzo bliskie natury człowieka. Tu nie ma pola do dyskusji z sędziami, bardzo łatwo ocenić, kto był lepszy. A przecież o to w sporcie chodzi - kończy Bajkowski.