Andrzej Supron, urodzony w 1952 roku. Wybitny zapaśnik, obecnie prezes Polskiego Związku Zapaśniczego. Jego największe sukcesy to:
Andrzej Supron: Przyczyn jest wiele. Generalnie dawne czasy dla sportów walki były w naszym kraju lepsze. Atlanta to pięć olimpijskich medali, a Moskwa 1980 nawet siedem.
- Oni przez jakiś czas byli sponsorem, ale to się szybko rozleciało.
- Sekretarz generalny Andrzej Wojda rzeczywiście chciał jakiś udział z tych umów na fundację działającą w związku. A zawodnicy nie byli do końca przekonani co do jego intencji, nie mieli pewności, na co by ta prowizja szła. Zaczęły się kłótnie i wszystko się rozpadło. Szkoda. Z tym sponsorem można było zbudować to, co zbudowano w polskich skokach narciarskich, tworząc program szukania i wspierania młodych talentów z Lotosem. Zapasy miały wtedy sukces tysiąclecia. To się naprawdę mogło udać.
- To prawda. Nie trzeba specjalnej infrastruktury, wydatki są nieporównywalnie mniejsze. Niestety, nie wyszło. Skoki po Adamie Małyszu mają Kamila Stocha, Piotra Żyłę, Dawida Kubackiego i jeszcze wielu innych dobrych zawodników. A zapasy nie mają dziś prawie nic. Bardzo żałuję, że współcześnie niewielu ludzi chce zrozumieć, że sport to jest najtańsza forma promocji naszego kraju. Dziś ludzie mówią: za waszych czasów to była patologia, bo wy byliście na lewych etatach. Zgadza się, były lewe, ale to nie znaczy, że my nie pracowaliśmy. I to ciężko. Można to przyrównać do najcięższych zawodów. W zapasach w półtorej godziny traci się trzy kilogramy, a tętno dochodzi do 220 uderzeń na minutę, gdzie przecież człowiek niewytrenowany przy 180 uderzeniach może umrzeć. A sport jest najtańszą promocją kogoś lub czegoś - kraju, idei. Teraz Robert Lewandowski rozsławia Polskę na cały świat. I nas to prawie nic nie kosztuje.
Powiem jeszcze jedno: kiedy do głosu doszła Solidarność, to wcale nas, zapaśników, nie zwolniono z etatów w kopalni. My się spotykaliśmy z załogą, zdobywaliśmy medale, oni byli dumni, że rozsławiamy ich kopalnie. I to na cały świat. Przecież na igrzyskach w Moskwie 1/10 wszystkich polskich medali zdobyły zapasy z GKS-u Katowice. Dzisiaj się żąda ekwiwalentu medialnego, gdy się sponsoruje sportowca. A wtedy oczekiwało się, że będziemy zżyci z ludźmi. I byliśmy. A jak ktoś kończył karierę sportową, to z fikcyjnego etatu mógł przejść na prawdziwy. Nie musiał nagle tracić środków do życia, nie musiał się zapijać. Mało to mieliśmy takich złych przykładów? A nawet samobójstw? A dziś dla zapaśnika po karierze nie ma przyszłości, a nawet nie ma widoków na poważne zajęcie się sportem, na prawdziwą karierę. Bo w każdej kategorii wagowej pieniądze może sobie wywalczyć tylko jeden najlepszy Polak. Numer dwa i numer trzy nie dostaną stypendium. I przez to numery dwa i trzy nie rywalizują, nie budują mistrza. Związek może zorganizować jakiegoś sponsora, ufundować dzięki niemu jakieś stypendia, ale pieniędzy jest za mało, na drugie i trzecie numery naprawdę nie wystarcza, a co mówić o kolejnych. A kiedyś wielu zawodników miało te swoje fikcyjne etaty, dzięki czemu oni mogli się zapasom poświęcić. A dodatkowo jak się wyjechało na zagraniczne zawody i zarobiło się 200 dolarów, to się miało tyle, ile w kraju za rok pracy. Bo ludzie wtedy zarabiali po 20-25 dolarów miesięcznie.
- Nie, aż tyle nie dostawałem. Mówię o zarobku z handlu. Jak się jechało, to się brało ze cztery kryształy, ze dwie butelki alkoholu, jakieś ubrania i się sprzedawało, bo różnica cen między wschodem a zachodem była szalona.
- Kiedyś świętej pamięci Jurek Kulej powiedział mi: "Andrzej, a ja za mistrzostwo Europy dostałem tylko 50 dolarów". Te 100 dolarów to już była absolutnie górna stawka. Ale wypłacona nie od razu. Ludzie często mnie pytali, ile mi płacą za te wszystki medale. Jak słyszeli, że dwie średnie pensje, to myśleli, że sobie żartuję. To były śmieszne stawki. Naprawdę nie było wyjścia i chcąc zarobić, trzeba było te kryształy wozić na wielkie imprezy. Dziś dla czytelnika to pewnie brzmi jak sceny wyjęte z filmu fantastycznego, ale naprawdę było tak, że myśmy na mistrzostwa świata jechali i bajerowaliśmy celników, dawaliśmy autografy, żeby nam pozwolili więcej rzeczy przewieźć. A na miejscu organizatorzy nam dawali takie stoły-lady i normalnie pozwalali w halach sprzedawać towary.
- Ha, ha, ha - akurat tego nie znałem. Ale różne cuda się w tamtych latach działy. Na przykład w Rosji za parę jeansów dostawałem złoto i jeszcze na dokładkę kilka potężnych słoików kawioru. Opowiem panu inną anegdotę. Kiedyś prezes mówi: "Dobrze powalczyliście, to w nagrodę na następne zawody lecimy samolotem. Bo to daleko, do Finlandii". A my na to: "Nie, prezesie, my sobie pociągiem pojedziemy". On twardo: "Nie, nie, zasłużyliście! Lecimy!". Nie daliśmy się: mówiliśmy, że mamy fajną atmosferę, że te dwa dni podróży pociągiem, z grą w karty, to jest coś, co nam tylko pomoże. Nie zdawał sobie sprawy, o co nam naprawdę chodziło. A chodziło o to, że nie było lepszej opcji handlu niż taka, że zawody są w Finlandii i my jedziemy na nie przez Leningrad. Wtedy się wiozło towar do Leningradu, stamtąd do Finlandii, a później z Finlandii do Leningradu i z Leningradu do Warszawy. To była najlepsza opcja, bo na każdym odcinku się zarabiało.
- Szybko sobie wyrobiłem rynek i klientów. W Rosji już na nas czekali. A nawet wcześniej dzwonili, co przywieźć. Dawaliśmy tylko towar, braliśmy pieniądze i towar do Finlandii i dalej ruszaliśmy w drogę. A właśnie w tej Finlandii najchętniej nam dawali lady, żebyśmy handlowali. I przychodzili fińscy kibice, żeby kupić od Polaków jakieś fajne, nietypowe ozdoby - kolorowe kielichy z kryształu, karafki, dzbanki. Naprawdę polska, ręczna robota miała branie. A bywało, że ruscy zawodnicy przychodzili i pytali: "Andrzej, Andrzej, można? U nas samowary!". Ja mówiłem "Da", więc kładli swoje towary na stół, sprzedawali w naszym sklepie i dawali nam prowizje.
- Restauracja była, ale już jej nie ma. Na szczęście, bo w tych czasach kłopoty byłyby wielkie. Na szczęście pozbyłem się jej dużo wcześniej. To bardzo trudny biznes. Trzeba cały czas pilnować, być na miejscu, czasami być kelnerem, kucharzem, każdym kogo brakuje. Najlepiej jest więc się na tym znać. A ani ja się w tym nie specjalizowałem, ani żona. Po prostu padł pomysł, żeby była tematyczna restauracja, przez jakiś czas to nam dobrze działało, ale za dużo spadało na żonę i zrezygnowaliśmy. Z klubem jest tak, że największy oddział przestać działać, bo sprzedano budynek, w którym byliśmy. Ale małą sieć ciągle mam. Poza tym mam swoje programy telewizyjne, pokażę się gdzieś na ekranie, w jakimś show. I ciągle komentuję wrestling. A przede wszystkim mam dwie emerytury - tak zwaną sportową za medal olimpijski i górniczą.
Ta emerytura olimpijska to jest świetna sprawa. Wielu moich starszych kolegów mówi: "Andrzej, dzięki temu mogę teraz godnie żyć". Kiedyś naprawdę mnóstwo byłych mistrzów klepało biedę. Bo różnie ludzie żyją, gdy są na topie. Ja byłem taki, że cokolwiek zarobiłem, to zawsze w coś inwestowałem. A to w ziemię, a to mieszkanie kupiłem, a to coś kupiłem, żeby później sprzedać z zyskiem. Handel jest najłatwiejszy. Mam do tego żyłkę. W ogóle jestem przedsiębiorczy, dzięki czemu żyję niezależnie. Mam taki komfort, że mogę się angażować w swoją pasę. W zapasach przeszedłem wszystkie etapy - byłem zawodnikiem, trenerem, sędzią, teraz jestem prezesem. Jestem kompletny w swojej dziedzinie.
- Powstała taka koncepcja, że medal mi uroczyście zwrócą. Bo zapasy zostały w programie igrzysk. Zanosiło się na to, że podczas igrzysk olimpijskich Rio 2016 odbiorę swoje srebro. Ale na stanowisku szefa MKOl-u Jacquesa Rogge'a zmienił Thomas Bach i sprawa się jakoś rozmyła, a je nie naciskałem. I nie narzekam, że tego medalu nie mam. Gumką nikt mojego osiągnięcia nie wymaże, a medal znajduje się w godnym miejscu - w muzem olimpijskim w Lozannie. Jest tam gablota medali zwróconych. Jest w niej siedem medali. Elitarne grono, ha, ha.
- Znałem, ale już dokładnie nie pamiętam. Wiem, że są tam medale z USA, z Niemiec, Szwecji, Bułgarii, no i z Polski. Dziś się z tego śmieję, bo się dobrze skończyło. Ale ja jestem uczuciowy i trochę łez mnie kosztowało oddanie tego medalu. Jednak powiedziałem jasno: dla mnie ten medal jest dowodem przynależności do rodziny olimpijskiej, a jeśli ktoś zapasów nie chce w rodzinie olimpijskiej, to proszę bardzo, oddaję medal. Na szczęście bardzo fajnie mój gest odebrano. MKOl prosił, żeby szef światowej federacji zapaśniczej zaapelował do zapaśników, żeby nie robili tego, co ja. I później się dowiedziałem, skąd w ogóle wziął się pomysł wyrzucenia z igrzysk zapasów. Przecież to było niedorzeczne, że z programu miałaby wypaść dyscyplina będąca podstawą olimpizmu.
MKOl pogroził zapasom palcem, mimo że bilety na zapasy na igrzyskach się bardzo dobrze sprzedawały, mimo że startowało w nich ponad 100 państw i 30 zdobywało medale. Dyscyplina ogólnoświatowa, ciesząca się zainteresowaniem, a więc o co chodzi? Otóż o to, że zarządzana była przez człowieka, z którym MKOl-owi fatalnie się współpracowało. Podczas wizyty późniejszego prezydenta MKOl-u Bacha u Ireny Szewińskiej miałem możliwość z nim porozmawiać. Wtedy usłyszałem, że nasz prezydent, Raphael Martinetti, nie wypełniał deklaracji, nie stworzył żadnego planu rozwoju zapasów w Afryce, nie stworzył komisji kobiet, a co najgorsze, powiedział, że rezygnuje z telewizji, bo jemu wystarczą social media. A wiadomo, że igrzyska to wielki biznes i jeżeli danej dyscypliny nie ma w telewizji, to ona nie ma sponsorów. W końcu dano mu więc pstryczka w nos. I ingoranta oraz aroganta, który z zapasami miał tyle wspólnego, że był sędzią, we władzach światowych zapasów już od dawna nie ma.
- A niech pan mnie nie dobija! 40 sekund przed końcem walki finałowej byłem mistrzem olimpijskim. I straciłem punkt niesłusznie. Zostałem wypchnięty za matę niedozwoloną akcją. Po finale przyszedł do mnie fiński sędzia i mówi "Supron, sorry!". Prychnąłem wargami i mówię: "Sorry? Too late! Too late!". Sędzia przeprosił, ale Rumun, wiceprezydent światowej federacji zapasów, stał przy macie i przed walką zapowiedział, że on się specjalnie będzie przyglądał. Była presja z góry, żeby wygrał Rumun a nie Polak. Tak wtedy było z niektórymi rywalami. Pamiętam Jugola, którego trzeba było "udusić", żeby z nim wygrać. Przy równej walce nie było szans, sędziowie zawsze byli za nimi. Bo prezydentem światowej federacji był Jugosłowianin Milan Ercegan. Przeżyłem mocno tę finałową porażkę. Gdybym nie zasługiwał na olimpijskie złoto, to naprawdę powiedziałbym: "Dzięki ci Boże, że mi dałeś ten srebrny medal!". Ale ja dosłownie rok wcześniej na mistrzostwach świata zmiotłem Stefana Rusu 12:0. Na igrzyskach w Moskwie byłem aktualnym mistrzem świata, a w drodze do walki o złoto pokonałem aktualnego mistrza olimpijskiego, Surena Nałbandiana ze Związku Radzieckiego. Trudno, krzywdy nie mam. 16 medali to solidny dorobek. Na najwyższym stopniu stałem, "Mazurka Dąbrowskiego" słuchałem. I jak ktoś mówi o mnie wicemistrz olimpijski, to ja pytam: a co z tytułami mistrza świata i mistrza Europy?
- To był mój najlepszy turniej w życiu. Przepiękny czas. Również dzięki spotkaniu z Polonią, bo turniej odbywał się w amerykańskim San Diego. Ludzi byli bardzo dumni, że mogli wysłuchać "Mazurka Dąbrowskiego". A do kieszeniu tyle datków mi włożyli, że chociaż powtarzałem "Dziękuję, ale nie trzeba", to na spotkaniu z nimi dostałem dużo, dużo więcej niż te 100 dolarów od państwa. A profesorem zapasów w Stanach nazwali mnie dziennikarze i rosyjscy trenerzy. Śmieje się, że jeszcze nie skończyłem technikum, a już zostałem najlepszym technikiem w Europie, bo taki tytuł mi przyznano na juniorskich mistrzostwach Europy w roku 1970. A później jeszcze nie skończyłem uczelni, a już zostałem profesorem. Tytułami naukowymi wyprzedzałem swoją edukację, ha, ha!
- Zgadza się. Piękna historia! To było po mistrzostwach Europy juniorów w Szwecji, w Huskvarnie w 1970 roku.
- W swojej dzielnicy bardzo! Tak bardzo, że prom ze Szwecji się spóźnił, przez to pociąg czekał i też miał opóźnienie, więc jak dojechałem do Warszawy, to byłem przekonany, że już nikt na Dworcu Gdańskim nie będzie czekał. Zobaczyłem dużą grupę ludzi, ale uznałem, że jakaś wycieczka gdzieś jedzie. Jednak okazało się, że to koledzy, sąsiedzi, ludzie z dzielnicy. Nieśli mnie całą drogę. Ani razu nie dotknąłem stopą ziemi. Tylko mnie sobie przekazywali jak króla z barków na barki. Jak teraz o tym mówię, to jeszcze czuję się wzruszony. Niewiarygodne, jak ludzie wtedy wierzyli w swojego chłopaka. Byłem gwiazdą dzielnicy i bardzo chciałem zostać gwiazdą całego naszego sportu. Świetny start miałem. Całe dzieciństwo pięknie wspominam. Było prawdziwe, a nie zza szyby. Mieszkałem przy Wiśle, kąpałem się w niej po każdym graniu w piłę z kolegami. Zahartowywałem się w różnych walkach. Rosłem na sportowca.
- Zgadza się, pokazałem, że stary człowiek i może, ha, ha!
- Wtedy dostałem wielkiego kopa medialnego. Ten program TVN-u miał świetną oglądalność. Momentami przewyższał nawet emitowane w tym samym czasie Wiadomości. Format był taki, że startowało 10 facetów, 10 ciach, jak to mówią panie. A na widowni było 100-150 dziewcząt. Samych dziewcząt! Do tego w akademikach mnóstwo dziewczyn siadało, otwierały sobie piwa i oglądały, zastanawiając się, który powinien wygrać, a który wpaść do basenu. Tak się to oglądało, że aż na święta zrobiłem dodatkowy program z udziałem gwiazd. Między innymi Michała Milowicza, Pawła Deląga, Jacka Wszoły, Artura Szulca i Tomasza Stockingera.
- Chciałem! Władek oczywiście powiedział: "Przyjdę" i oczywiście nie przyszedł. Za to z Władka zrobiłem kiedyś mistrza świata w zapasach!
- Tak było! Na przełomie lat 80. i 90. założyłem grupę Supron Stars i z Władkiem miałem największe przeboje. Ten facet to był fenomen. Wspaniały sportowiec, a do tego niezwykle błyskotliwy człowiek. Zawsze umiał zażartować, przygadać. Tylko rzadko pozwalał żartować z siebie. Na szczęście moje żarty tolerował. Do tej ekipy Supron Stars go wziąłem i w gronie różnych kulturystów i osiłków był liderem, mimo że na treningi mi nie przychodził i wrestlera trudno było z niego zrobić. No bo skoro nie ćwiczył tych wszystkich chwytów, rzutów i ułożeń ciała, to zawsze był skopany, siny. Żal mi go było, więc zrobiłem z niego trenera ekipy Sunny Boys, czyli amerykańskich wrestlerów. Jak pojechaliśmy do Związku Radzieckiego, to podpisaliśmy umowę z Moskoncertem i mieliśmy prawdziwy rosyjski balet oraz prawdziwych rosyjskich zapaśników, a do tego Amerykańców z Żoliborza, Niemców z Pragi, Szwedów z Mokotowa, no i Polaków, ha, ha, ha. Sukces mieliśmy niesamowity! W moskiewskim Parku Gorkiego daliśmy trzy występy z taką frekwencją, że prasa pisała, że poza nami tak wielką publikę miała tylko Ałła Pugaczowa. Halę Dynama wypełnialiśmy po brzegi przez kilkanaście dni z rzędu. A w Tbilisi w obiekcie na 8 tysięcy ludzi organizatorzy wcisnęli prawie 16 tysięcy. Publice się podobało, że Ruscy Amerykanów i Niemców bili! Przychodzili na to nasze show też ludzie, którzy pamiętali mnie z zapasów. Machali i wołali: "Andrzej, Andrzej, pozdrawiaju!", a ja odpowiadałem: "A ja pozdrawiaju waszych czempionów!". Przewesoło było! Numery były niesamowite!
- Było groźnie! Pojechaliśmy do Machaczkały i na plakacie reklamującym galę mieliśmy bijące się dziewczyny. W rękawicach i z gołymi piersiami. Taki pomysł na promocję. No i taka wersja wolnej amerykanki bardzo się muzułmanom nie spodobała. Naprawdę chcieli nas powyrzynać. Milicja musiała nas bronić. I musieliśmy jak najszybciej wyjechać. Występu nie było. Ale nie zniechęciło nas to. Umowa podpisana z Rosjanami zapewniła nam występy ich baletnic, a my ze sobą woziliśmy modelki z Polski. Mieliśmy podpisaną umowę z jedną ze szkół. No i te nasze potężne chłopy wychodziły w otoczeniu pięknych kobiet. Tak pięknych, że najpiękniejsza z nich jest dziś moją żoną. Dzięki obecności dziewczyn w programie walk mieliśmy m.in. taki przerywnik, że prezentowaliśmy miss Warszawy. W takim momencie, gdy na scenę zaprosiliśmy czterech najsilniejszych ludzi z publiki. Oczywiście zlatywała się zawsze cała chmara, myśląc, że będzie walka ze mną, bo ja byłem na ringu. A wtedy wychodziła zgrabniutka dziewczyna i zazwyczaj panowie ogromnie wiwatowali. Ale w Gruzji zrobiło się wielkie zaskoczenie, gdyż prowadzący mówił, żeby po kolei brali dziewczynę na plecy i robili przysiady, a wygra ten, który zrobi najwięcej. "Szto? Żopą na plecy?" To im się w głowach nie mieściło, że kobieta miałaby tak na nich siadać. "Paszoł won" - mówili i wychodzili. Chociaż tych czterech zostało i na swoje nieszczęście zobaczyli gołe piersi, bo w programie był taki punkt, że w pewnym momencie dziewczynie spadał stanik. Później ci czterej mieli przechlapane - wyzywano ich, że w czymś takim uczestniczyli. Wesołe czasy. Minione, ale wesołe, szalone.
- Tak, chociaż to długo działało, parę ładnych lat. Pomagałem koledze to stworzyć i prowadzić. On miał resturację i pytał mnie, jak ją wypromować. Znałem zapasy dziewczyn w błocie i oleju ze Stanów. Trzeba było stworzyć taką nieckę, basen mniej więcej trzy metry na trzy. W środku była borowina z olejem i początkowo wpuściliśmy tam dziewczyny, które już w klubie pracowały, tańczyły. Ale jak one do tego weszły, to się baliśmy, że się połamią, tak się niezgrabnie przewracały. Zupełnie na tej ceracie w błocie nie umiały się ruszać. Wziąłem więc zapaśniczki i judoczki, które wiedziały, jak upadać. Panowie przychodzili i bawili się w trenerów tych dziewczyn. A do kolegi przyjeżdżały zagraniczne stacje telewizyjne. Bo u nas była komuna, a ktoś w tej komunie odwalał takie rzeczy.
Pamiętam, jak w ProSieben opowiadałem, że byłem w Stanach i widziałem, jakim powodzeniem się to tam cieszyło, więc i u nas jako mistrz zapasów zaproponowałem właśnie taką formę rozrywki i reklamy. Kiedyś innemu koledze - nie chcę mówić komu, bo to nazwisko publiczne - doradziłem, co ma zrobić, żeby jego dziewczyna miała sukces. Ona otworzyła sklep z odzieżą damską, szczególnie z bielizną. Ale ruchu za dużo w interesie nie było. "Andrzej, co zrobić?". "Jak to, co zrobić? Powiedz, że to pierwszy sex-shop w Polsce". Dziwił się, że jak to sex-shop. Ale mówię mu: bieliznę twoja dziewczyna sprzedaje? Sprzedaje! To o co chodzi? No i on tak napisał, bo to człowiek, który w tamtym czasie był redaktorem. Skończyło się tak, że przyjechała telewizja, tłumy ludzi, a co najważniejsze: wszystko się błyskawicznie sprzedało.
- To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Miałem niespełna 12 lat.
- Tak, nikt nie na mnie nie zwracał uwagi. Może dlatego, że to było w Danii. Starszy kolega złapał mnie za rękę i wciągnął do porno-shopu. Do tej pory pamiętam książkę, która była na wystawie. Jak ją otworzyłem i zobaczyłem ten hard, to myślałem, że spłonę. Ale jak przywiozłem stamtąd zeszyty do kraju, to na długo stałem się najlepszym kumplem na dzielnicy! Dodam jeszcze, że sobie zachowałem jedną pocztówkę z tamtego wyjazdu - to były trójwymiarowe sowy siedzące na drzewach. To było wtedy dla mnie najpiękniejsze! W ogóle to miasteczko w Danii, na tylko siedem tysięcy mieszkańców, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Hala z basenem, cały kompleks sportowy był tam tak piękny, że Warszawa wtedy czegoś takiego nie miała. Sport w tamtych czasach był wielkim oknem na świat.
- Sharon Stone, Micka Jaggera, Shakina Stevensa. Języki to moja pasja i z różnymi ludźmi mogłem sobie swobodnie rozmawiać. Jaggera poznałem dzięki Darkowi Michalczewskiemu. Oni dwaj się poznali na koncercie w Niemczech. Sharon Stone była gwiazdą na jakimś wydarzeniu w Minneapolis i pogadaliśmy dzięki temu, że miała kiedyś chłopaka, który ćwiczył wrestling, więc była zainteresowana, kim jestem. A Kirk Douglas to był bardziej podekscytowany spotkaniem niż ja! Ja go zaczepiłem, głupio mi było, więc od razu zacząłem mówić, że nie chcę mu przeszkadzać, ale jestem z Polski i jestem jego fanem, a on się ożywił. "Wow, Polska! Byłem tam! W Łodzi, w szkole filmowej". Zapytał, skąd tak dobrze znam angielski, a jak powiedziałem, że parę razy byłem w Stanach i że to dla mnie szczęśliwy kraj, bo tam zdobyłem złoty medal mistrzostw świata, to przez grzeczność zapytał w czym. No i jak usłyszał, że wrestling, to wykrzyczał: "Oh my God! Wrestling?! I can't believe! I was a wrestler too!". Zaczął mi opowiadać, że trenował zapasy przez wiele lat, że był już nawet w kadrze olimpijskiej USA. I faktycznie tak było. Czytałem jego autobiografię "Syn śmieciarza". Napisał tam, że karierę sportową porzucił na rzecz filmu, bo dostał pierwszą intratną propozycję aktorską. Mówił, że czasami żałował. A u nas Janek Englert kiedyś mi powiedział, jak mi zazdrości kariery w sporcie. On był kapitanem reprezentacji Polski juniorów w siatkówce. Ale ja mu mówię: "Jasiu, co ty byś z tym swoim wzrostem w siatkówce zrobił? Za to jesteś znanym aktorem!".
Oczywiście znam się też z wieloma sławami polskiego sportu. A przez to, że pokazują mnie w mediach, jestem rozpoznawalny. Jestem wesołym, uśmiechniętym gadułą i jak mówią fachowcy, kamera mnie lubi i mikrofon mnie lubi. Dlatego dziennikarze mnie zapraszają i ludzie kojarzą, kim jestem. Bywam tym często aż zaskoczony. Opowiem anegdotę sprzed kilkunastu lat. Jedziemy pociągiem ze świętej pamięci już niestety Rysiem Szurkowskim. Wychodzę na chwilę z przedziału i spotykam żołnierzy. Zatrzymują mnie: "Panie Andrzeju, podpisze się nam Pan na chustach, co?". Pewnie! Podpisałem się. I mówię: "chłopaki, ale macie wielkie szczęście, bo ze mną jest jeszcze Ryszard Szurkowski". A oni pytają: "A to też zapaśnik?". Tak się zdziwiłem, że aż zapytałem: "No co wy, jaja sobie robicie?".
- Miałem wtedy szczęście w nieszczęściu.
- Już opowiadam. Polecieliśmy na obóz przygotowawczy do igrzysk. Do ośrodka pod Rzymem. Organizator widząc, że przyjechała olimpijska reprezentacja z Polski, mówi: "O, to może ja wam zorganizuję audiencję u Ojca Świętego". Powiedzieliśmy, że fajnie by było, ale nie do końca wierzyliśmy, że to się uda. A tu za trzy dni telefon, że audiencja zorganizowana. "O rany! Idziemy!". Podpisaliśmy się na proporczyku, pojechaliśmy i było tak wspaniale, że o Bożym świecie zapomnieliśmy. Ja ten proporczyk wziąłem, podszedłem do papieża, żeby mu wręczyć i mówię: "Ojcze Święty, nazywam się Andrzej Supron", a on mi przerwał, rękę do przodu wyciągnął i mówi: "Znam, znam". Jezu, nogi mi się ugięły, że taki człowiek zna takiego robaczka jak ja. Ojciec Święty uwielbiał sport, znał nie tylko naszych mistrzów, ale też wielkich zawodników zagranicznych. Tym milej było z nim osobiście porozmawiać i dostać od niego różaniec.
- Tak. I Jan Paweł II wiedział, że tak będzie. Zdziwił się, co my tu robimy i jak powiedzieliśmy, że jesteśmy na obozie przed igrzyskami olimpijskimi, to znacząco zapytał: "A gdzie one będą?". Były w Los Angeles, im mniej czasu do nich zostało, tym więcej kolejnych krajów z bloku komunistycznego się wycofywało, a my codziennie sprawdzaliśmy w gazetach, czy aby Polska nie zrobiła tego samego. No i w końcu, niestety, nasi politycy podjęli taką decyzję.
- Zdecydowanie. Ale mam drugie srebro. Jedno olimpijskie, a drugie z tych dziwnych zawodów zamiast igrzysk [Przyjaźń-84]. W zapasach liczyła się przede wszystkim Europa. W zawodach dla krajów, które zbojkotowały Los Angeles, było ośmiu zapaśników w mojej kategorii wagowej i wszyscy byli medalistami mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Od razu pierwszą walkę miałem z Węgrem, mistrzem olimpijskim. A w Los Angeles mistrzem olimpijskim został Fin, który nigdy ze mną nie wygrał. Zaderka we mnie jest, ale - jak już mówiłem - i tak nie narzekam. Choć gdyby szczęścia i zdrowia było więcej, to medali miałbym jeszcze więcej i byłyby w jeszcze lepszych kolorach.
- Oj tak! To był 1982 rok i 10 dni przed mistrzostwami świata w Katowicach wyskoczył mi bark. Prawej ręki. Roboczej! Lekarz mówi: "Nie ma szans!". A ja: "Jak to nie ma szans? Jestem aktualnym mistrzem Europy, kandydatem do złota, a zawody są u nas w kraju! Muszę wystartować!". On na to twardo, że nawet najmniejsze skręcenie nadgarstka to dwa tygodnie gipsu, a my mamy do zawodów 10 dni. Bark poszedł w gips. Biegałem, ćwiczyłem z tym, lałem wodę do środka, bo było mi tak gorąco, że nie mogłem wytrzymać. Ten prowizoryczny gips w końcu zdjąłem na dzień przed startem. I spróbowałem wózka, czyli technicznej akcji w parterze. Ból był taki, że myślałem, że mi rękę urwało. Trenerem reprezentacji był Stanisław Krzesiński, a że się przyjaźniliśmy, to załamany powiedziałem mu szczerze: "Stasiu, nie dam rady". "Kurde, Andrzej, musisz! Ty więcej zrobisz jedną ręką niż ktokolwiek inny dwiema". Po tej jego odpowiedzi obstrzyknęli mnie jeszcze i wystartowałem. I wkurzony byłem od samego początku, bo w mojej grupie znaleźli się Bułgar, Rosjanin i Amerykanin, a mój najgroźniejszy rywal, Rumun, w drugiej części drabinki nie miał nikogo mocnego.
Męczyłem się bardzo. Co tylko mnie ręka zabolała, to łapałem się za lewą, gdyż gazetom wcześniej powiedziałem, że mam kontuzję lewej ręki, żeby zmylić przeciwników. Jakoś wymęczyłem awans do finału. A w finale z Rusu wykonałem pierwszą akcję i kto mnie zna, to wie, że już bym tego nie puścił. Mimo że walczyłem jedną ręką! Ale później Rumun tak mi niefortunnie skoczył kolanem powyżej stawu skokowego, że miałem wrażenie, jakby mi ktoś upiłował nogę. Puściło mi ścięgno. Przerażony patrzę na Staśka, nogę mi zawinęli, wracam, a Rumun od razu atakuje tę moją nogę. Na to trener nie czeka, rzuca ręcznik, poddaje mnie. Ale uprosiłem: "Stasiu, proszę Cię, daj mi minutę". Mam to na filmie, bo akurat o mnie wtedy kręcili. Nie chciał się zgodzić. Mówi: "No co ty, na jednej nodze i z jedną ręką będziesz walczył?!". Ale w końcu dał mi spróbować. Tylko że Rumun znów zaatakował tam, gdzie ból był największy. I trener znów rzucił ręcznik. Wtedy do mnie dotarło, że to koniec, że nie jestem w stanie ani dziś, ani jutro, ani pojutrze tego pojedynku wygrać. Łzy złości przyszły. Później pojechałem karetką do szpitala. I na podium wróciłem w gipsie. Taki jest sport.
- Był to pies Marii Czubaszek - oczywiście, że wiem. Znaliśmy się i się lubiliśmy z Czubaszek. Opowiedziała mi, że ten pies się dziwnie zachowywał od początku, bo co dawała mu jedzenie, to on nie zjadał, tylko sobie je chomikował. Czyli robił sobie zapasy. No tak jak sobie robił zapasy, to ona wpadła na to, że zna przecież jednego zapaśnika, a więc piesek będzie się nazywał Supron. Gdybym jej nie znał, gdybym nie wiedział, że była jajcarą, to może bym się obraził. Ale chyba też nie. Przecież pies to jest przemiłe stworzenie!