Ostatnia wyprawa Aleksandra Doby. Co wydarzyło się na Kilimandżaro?

- Może warto się było zastanowić, dlaczego Aleksander Doba, człowiek bardzo żwawy, idzie na szczyt tak wolno? - mówi Sport.pl Jędrzej Maciata, ratownik górski, który z Kilimandżaro wrócił dwa tygodnie temu. - Przewodnicy pytali Olka, czy nie chciałby zawrócić. Powiedział, że idzie do końca - tłumaczy nam Bogusław Wawrzyniak, uczestnik wyprawy, podczas której zmarł Aleksander Doba.

Latał szybowcem, skakał na spadochronie, trzy razy przepłynął kajakiem ocean. Teraz wymarzył sobie Kilimandżaro. 5895 metrów dla 74-latka. Nawet jeśli ten 74-latek nazywa się Aleksander Doba, jest to duże wyzwanie. On w wysokie góry wcześniej nie wchodził, najwyżej był na Gerlachu (2655). "Dach Afryki" zdobył 22 lutego po godzinie 11, jako ostatni z 35-osobowej polskiej wyprawy. Przed pamiątkowym zdjęciem na szczycie podziękował dwóm przewodnikom za pomoc w dotarciu do celu i poprosił o chwilę odpoczynku. Z kamienia, na którym usiadł pod tabliczką “Congratulations. You are now at Uhuru Peak 5895 m” już się nie podniósł. Uśmiechnął się, zasłabł, a potem zmarł.

- Czy można było tego uniknąć? - zastanawia się Jerzy Kostrzewa, który organizuje wycieczki na Kilimandżaro. Nie on jeden.

"Apelujemy o uszanowanie prawa najbliższych Aleksandra Doby do żałoby i powstrzymanie się od rozpowszechniania nieprawdziwych i krzywdzących informacji – prosi Klub Solistów - organizator wyprawy na Kilimandżaro. "Śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych" - dodaje biuro podróży, powołując się na akt zgonu Doby wydany przez Zjednoczoną Republikę Tanzanii.  

Zobacz wideo

"Niemal każdy miał jakieś problemy"

Wyprawa, w której szedł Doba, liczyła 35 uczestników. Wraz z nimi, według informacji przekazanych przez organizatora, szło ponad 100 osób z obsługi (16 przewodników, 84 tragarzy oraz 4 kucharzy). Wyprawa przekroczyła bramy Parku Narodowego Kilimandżaro 18 lutego. W kolejnych dniach osiągnęła obóz Machame (ok. 3 tys. m) i kemping Shira (3800 m). Trzeciego dnia nastąpiło wejście aklimatyzacyjne oraz zejście do obozu na 3900 metrów. Czwarty dzień to Barafu, na wysokości 4650 metrów i wieczorny, niedługi odpoczynek przed najtrudniejszą częścią wyprawy.  

Po północy podzielona na trzy grupy ekipa z Polski przystąpiła do ataku szczytowego. Trzy grupy wychodziły w różnym czasie, ale tak podzielone, by wszyscy na szczyt dotarli w podobnym momencie i nikt nie musiał zbyt długo czekać z rozpoczęciem schodzenia.  

- Ustaliliśmy wieczorem, że pierwsza grupa pójdzie o 00:30, druga o 1:45, ja z kolegą mieliśmy wyjść o 3.00. To była moja propozycja, wynikająca z doświadczenia z innych wypraw - mówi nam Bogusław Wawrzyniak, na co dzień nauczyciel WF-u, miłośnik ekstremalnych podróży, który ma na koncie m.in. Mont Blanc, Aconcague, Elbrus czy trekking wokół Mount Everestu. W pierwszej grupie, w której miał iść Doba, było około 15 osób, podobnie jak w drugiej ekipie.   

Samopoczucie uczestników? Jak relacjonuje Wawrzyniak, prawie każdy miał jakieś kłopoty związane z wysokością. Młodsi i wysportowani też. W wyprawie uczestniczyły osoby, które nie miały wysokogórskich doświadczeń, co na Kilimandżaro zdarza się często.   

- Niektórzy brali Diuramid (lek stosowany m.in. przy chorobie wysokogórskiej - przyp. red.), mój kolega, który w zeszłym roku zrobił Ironmana, wymiotował przez kilka dni, mocno bolała go głowa, ale to normalne. Pamiętam swoją pierwszą wyprawę w wyższe góry, też doświadczyłem problemów z wysokością - wspomina. 

"Najpierw czuł się kiepsko, potem miał więcej energii" 

Tempo wchodzenia uczestników było różne. Wawrzyniak mijał Dobę jako jeden z ostatnich.  

- Minąłem go na wysokości ok. 5100 metrów. Ten początek ataku szczytowego był najtrudniejszy. W nocy po kamienistych ścieżkach szło się wolniej, padał lekki śnieg, choć nie było wiatru. Pogoda ogólnie nam sprzyjała - relacjonuje.                         

Gdy Wawrzyniak mijał Dobę, ten nie był już z grupą, z którą wyszedł. Wyprawa się trochę rozciągnęła, ale każdy, kto szedł w podgrupach lub – tak jak Doba - już poza grupą, miał swojego przewodnika. Wawrzyniak rozmawiał z każdym, kogo wyprzedzał.  

- Tych przewodników było wielu, Olek miał przy sobie dwóch. Jak go spotkałem, akurat odpoczywał, siedział na kamieniu. Spytałem, jak się czuje. Odpowiedział, że od rana kiepsko. Zaproponowałem mu żel energetyczny. Poprosił, bym podał mu go do ust. Podałem, nie musiał już zdejmować rękawiczek. Powiedziałem: do zobaczenia na szczycie. Dodałem jednak, żeby szedł tylko tyle ile może. Wiedziałem z naszych wcześniejszych rozmów, że nie ma wielkiego ciśnienia, aby za wszelką cenę wejść. Odparł, że wejdzie tam, gdzie będzie mógł. "Znając ciebie, to wejdziesz do końca" - rzuciłem, a on się uśmiechnął.  

Wawrzyniak dotarł na szczyt ok. 7.30, potem nieco z niego zszedł i jeszcze raz wszedł z kolejną dochodzącą tam grupą. Kiedy ruszył w drogę powrotną, spotkał Dobę na ostatnim ważnym punkcie przed szczytem. Była godzina 9:37. 

 - Spotkałem go na Stella Point na 5685 m. Był wtedy uśmiechnięty, miał o wiele więcej energii niż przy poprzednim spotkaniu. Jak mnie zobaczył, rzucił z uśmiechem: "Hakuna matata, Afryka dzika". Poczęstowałem go chyba jeszcze kawałkiem czekolady. Miałem nawet przez chwilę myśl, by wejść z nim na szczyt jeszcze raz, ale stwierdziłem, że nie będę mu zawracał głowy. Widziałem, że wchodził sobie powoli, małymi krokami i był uśmiechnięty - opisuje nasz rozmówca.    

Według relacji organizatorów i uczestników Doba osiągnął wierzchołek po niemal 11 godzinach, czyli około 11.00. Czy to nie za późno na spokojne zejście? 

- Ja do bazy schodziłem 1 godzinę i 20 minut. Jeśli Olek schodziłby 5 godzin, to i tak do 16 by się wyrobił. Ciemno robiło się tam dopiero przed 19 - opisuje nam Wawrzyniak. 

Za krótka aklimatyzacja? "Potrzebna jest dyskusja, zwrócenie uwagi na problem"

We wpisie na Facebooku kilka swoich przemyśleń dotyczących zdobywania Kilimandżaro wyraził Jerzy Kostrzewa. To przewodnik górski, który ma swoją firmę i też organizuje wejścia na "Dach Afryki". "Aklimatyzacja tej wyprawy wg programu była skandalicznie za krótka" - napisał, odnosząc się do ataku szczytowego w nocy z czwartego na piąty dzień wyprawy, po jednym dniu aklimatyzacji. On swoje wyprawy rozkłada na 7 dni, na aklimatyzację przeznacza dwa. Uczestnicy w takiej wersji mają też więcej czasu na wypoczynek w dniu poprzedzającym szczytowy atak.  

- Każdy będzie się źle czuł, jak będzie musiał wejść na prawie 6-tysięczny szczyt po tak krótkiej aklimatyzacji. To nie ominie młodych, nie mówiąc już o osobach starszych, które aklimatyzują się dłużej. Na Facebooku napisałem to, co napisałem, takie odniosłem wrażenie, kiedy docierały do mnie fakty z tej wyprawy. Wynika to też z mojej długoletniej pracy w górach w roli przewodnika. Wiem, że potrzebna jest dyskusja na ten temat i zwrócenie uwagi na problem. Chęć bezwzględnego zysku organizatora nie może być kosztem bezpieczeństwa uczestników - mówi nam pytany o sprawę.  

Każdy dzień w parku narodowym to dodatkowe koszty. Pozwolenia oraz opłaty dla przewodników, tragarzy i kucharzy wynoszą wtedy kolejne ponad 100 dolarów. Jest kilka polskich agencji, które podbój Kilimandżaro oferują w trybie 7-dniowym. Ale też całkiem sporo, które plan układają na 6 dni i mają niższe ceny.  

"Trasa Machame rekomendowana jest przez lokalnych przewodników pod kątem sprawniejszej aklimatyzacji uczestników wyprawy. Dodatkowo, w celu lepszej aklimatyzacji podczas trekkingu oraz dostosowania tempa do możliwości uczestników, wyprawa zwykle naturalnie dzieli się na mniejsze podgrupy" - czytamy w odpowiedzi Klubu Soliści na wątpliwości dotyczące czasu aklimatyzacji.

"Długość trekkingu oferowanego przez Klub i realizowanego przez lokalną agencję odpowiada innym ofertom dostępnym również na polskim rynku turystycznym" - podkreśla organizator, sygnalizując, że szybsza forma zdobycia Kilimandżaro jest coraz popularniejsza. Szef Solistów Łukasz Nowak mówi nam, że lokalna agencja, która wprowadzała Polaków, sprawdziła się już podczas kilku poprzednich wypraw. Jej nazwy nie pamięta, ale wie, że przewodnik, który szedł z Dobą, niejaki Baba, miał na swym koncie ponad 400 wejść na Kilimandżaro. Widać go zresztą na wspólnym zdjęciu, które na Stella Point wykonał Wawrzyniak (drugim mężczyzną, stojącym najdalej, jest Geoffrey, szef miejscowej wyprawy, który razem z Babą towarzyszył Dobie do końca). Wawrzyniak podpytywał na miejscu o osoby, które będą ich prowadzić na szczyt. Usłyszał: dobrzy, doświadczeni. Nazwy agencji jednak też nie pamięta.  

"Miejscowi mają zakodowane: wprowadzić klienta na szczyt"

Z polskiej strony w roli opiekunów, czy też jak nazywa ich się na takich wyprawach - liderów, były na Kilimandżaro dwie osoby. Klub Solistów w oświadczeniu podkreśla: "za realizację części turystycznej wyprawy, której uczestnikiem był Aleksander Doba, odpowiadają polscy liderzy. Natomiast od momentu przekroczenia bram parku narodowego wyprawę prowadzi licencjonowana agencja lokalna".

- Na takie stawianie sprawy nie ma mojej zgody - mówi Sport.pl Jędrzej Maciata, dodając, że to rodzaj spychologii. Maciata od 40 lat pracuje w ratownictwie górskim, a jest też opiekunem i uczestnikiem górskich wypraw. Z Kilimandżaro wrócił dwa tygodnie temu, jako uczestnik. Wchodził w grupie ośmiu osób z polskim liderem. 

- Miejscowi przewodnicy to na pewno są fachowcy, znają góry, rozumieją problem wysokości, wiedzą jak ważne jest stopniowe wchodzenie na wysokie partie. Często krzyczą zresztą "pole pole" (wolniej, wolniej – przyp. red), ale mają też zakodowaną w głowie jedną rzecz. Chcą wprowadzić klienta na szczyt. To, czy da radę, pozostawiają zwykle ocenie klienta lub lidera wyprawy. To dlatego każda wyprawa w wysokie góry powinna mieć doświadczonego lidera, który będzie miał kontakt z każdym członkiem grupy, będzie w stanie racjonalnie wytłumaczyć mu zagrożenia i ocenić stan uczestników - mówi nam Maciata, który kiedyś na szkoleniach sam zareagował i sprowadził w dół jednego ze swych podopiecznych, który miał problemy na wysokości "zaledwie" 2800 metrów.   

Sam doskonale zna bardzo podstępny - jak mówi - mechanizm choroby wysokościowej, dla wielu groźny już kiedy organizm funkcjonuje ponad 8 godzin w niesprzyjających warunkach, w strefie uboższej w tlen.  

- Wiem, kim był Doba, widziałem go kilka razy i wiem, jaki był żwawy. Może warto się było zastanowić, dlaczego on tak wolno idzie? Jak długo był i będzie narażony na przebywanie na dużej wysokości. Czy nie ma objawów choroby wysokościowej? - punktuje. 

Powiedział, że idzie do końca 

Według relacji Wawrzyniaka, Geoffrey i Baba po dotarciu z Dobą ok. 9.30 na Stella Point (5685 m) pytali go, czy na pewno chce iść dalej. Tłumaczyli, że szczyt już właściwie jest tutaj i można zawracać. Komunikacja odbywała się między nimi po angielsku. Nie był to język, który Doba znał bardzo dobrze, ale 74-latek potrafił się w nim porozumiewać. Po angielsku powiedział, że idzie do końca. Tego, co działo się później, dowiadujemy się z relacji polskiego organizatora i Wawrzyniaka, który potem pytał Geoffrey’a i Baby, co stało się na szczycie. Tu wersje są podobne. “Doszedł, poprosił o odpoczynek, usiadł pod tabliczką, uśmiechnął się i wyglądało jakby zasnął”. Stracił przytomność, rozpoczęła się akcja reanimacyjna. Ale wsparcie, które przyszło z dołu, pomogło już jedynie w znoszeniu ciała. Ta operacja trwała około 8 godzin. Jakie było zabezpieczenie medyczne wyprawy?   

"Lokalna agencja dysponowała zestawami pierwszej pomocy, butlami tlenowymi, rozbudowaną apteczką z lekami na chorobę wysokościową i wszystkimi niezbędnymi przy takich wyprawach środkami. Zabezpieczenia były dostępne podczas całej wyprawy, w tym podczas ataku szczytowego" - twierdzą organizatorzy w oświadczeniu.

"Chcielibyśmy podkreślić, że podczas całej wyprawy, w tym wejścia na szczyt, Aleksander Doba nie zgłaszał i nie wykazywał żadnych objawów, które mogłyby wskazywać na problemy zdrowotne. Aleksander był bacznie obserwowany przez przewodników oraz przechodził rutynowe kontrole, podczas których mierzone miał tętno, natlenienie krwi, a także był pytany o samopoczucie" - dodają. 

- Podczas wspinaczki rzeczywiście widziałem 5 czy 6 niesionych butli z tlenem - przyznaje nam Wawrzyniak. - Mieliśmy mierzoną saturację tlenu we krwi. Wyniki każdego dnia były zapisywane na indywidualnej karcie. Obsługa całej wyprawy była dobra. Wyżywienie znakomite. Nawet tam na tej dużej wysokości dostawaliśmy, świeże soki, owoce, sałatki z awokado - mówi. Dodaje jednak, że przed wyjazdem nie musiał wypełniać ankiety zdrowotnej. Wymagane było tylko szczepienie.  

Według naszych informacji sprowadzenie ciała Doby do Polski ma jeszcze potrwać. Na razie ciało Doby przetransportowano z Moshi do Dar es Salaam, administracyjnej stolicy Tanzanii. Trwa proces uzyskiwania zgód na dalszy transport do Polski.  

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.