• Link został skopiowany

Największy sukces w historii polskiego golfa. "Jedno uderzenie i straciłem 70 tys. euro"

- To był największy sukces w historii polskiego golfa, ale ja kończyłem turniej z ogromnym niedosytem. Jedno uderzenie w końcówce kosztowało mnie 70 tysięcy euro. Dobre uderzenie, ale złym kijem. Gdybym wtedy w RPA nie zagrał do wody... Golf to straszna presja. Trzeba nauczyć się zapominać - mówi najlepszy Polak, Adrian Meronk.
Adrian Meronk
Łukasz Giza

Jest pierwszym Polakiem, który prowadził w turnieju prestiżowego European Tour, pierwszym, który skończył taki turniej na podium, pierwszym w czołowej dwusetce rankingu, pierwszym, który może wystąpić w igrzyskach. Wrocławianin Adrian Meronk ma 27 lat, co w golfie jest jeszcze wiekiem juniorskim, i blisko dwa metry wzrostu, co w golfie raz bywa atutem, raz przeszkodą. Od roku Meronk gra w European Tour, czyli europejskiej pierwszej lidze. Na przełomie listopada i grudnia odniósł życiowy sukces: w turnieju Alfred Dunhill Championship w RPA prowadził przez trzy dni, ostatecznie był drugi razem z trzema innymi zawodnikami.

Zobacz wideo Odszedł z Legii i robi furorę. "Ma decydujący wpływ na grę Śląska". Najlepsi młodzieżowcy w ekstraklasie

Kacper Sosnowski, Paweł Wilkowicz: Oglądał pan serial "Gambit Królowej"?

Adrian Meronk: Tak. Niedawno skończyłem. Aż mi się chciało wziąć do ręki szachy.

Serial o golfie mógłby być wciągający?

Oczywiście. Golf to szachy w plenerze. Niesamowite obciążenie dla umysłu. Rozgrywka trwa po kilka godzin, przerwy między uderzeniami są długie, nie ma odskoczni, a pojawia się podczas tych spacerów między dołkami mnóstwo myśli. Jest ogromna presja i bardzo dużo zmiennych do analizowania. Jest wielu konkurentów. I jeden najgroźniejszy przeciwnik: wiatr. Podczas gry nie wiemy, jak idzie rywalom. Ważne jest to, żeby skupiać się tylko na swoim najbliższym strzale i w ogóle nie kalkulować. A trudno nie kalkulować, jeśli każdym kolejnym uderzeniem można zmarnować przewagę zdobytą na początku. W ostatnim turnieju w RPA prowadziłem przez trzy dni. Wiedziałem, że rywale mnie gonią, że są bardzo mocni. Wiedziałem, że każdy mój strzał może mnie wpędzić w problemy. To jest jak seria rzutów karnych w piłkarskim turnieju. Kiedy piłkarz czeka na swój strzał, gdy podchodzi do piłki na jedenastym metrze, najtrudniejsza jest właśnie gonitwa myśli, psychologiczna rywalizacja z bramkarzem. W turnieju golfowym cały czas, przez kilka godzin dziennie, podchodzisz do jedenastek. To jest straszne napięcie psychiczne. Gdy zaczynał się ostatni dzień turnieju w RPA, marzyłem, żeby już był koniec, osiemnasty dołek. Miałem wrażenie, że ten turniej trwa dużo dłużej niż inne turnieje. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.

Zajął pan ostatecznie w tym turnieju drugie miejsce, to był największy sukces w historii polskiego golfa.

A ja kończyłem turniej z ogromnym niedosytem. Podczas ostatniej rundy przeszkadzała nam pogoda. Ostatni dołek na polu Leopard Creek miał trudną pozycję, mocno wiało, łatwo było o kolejne potknięcie. Wszyscy się trochę gubili. Ale to mnie jedno uderzenie w końcówce kosztowało 70 tysięcy euro. Gdybym wtedy nie zagrał do wody, to pewnie awansowałbym do kończącego sezon turnieju w Dubaju. Gdybym w RPA był na drugim miejscu sam, a nie z trzema kolegami, to premia byłaby wyższa o kilkadziesiąt tysięcy. Cztery dni grania, a wszystko i tak zamyka się w jednym uderzeniu.

Andrzej Person, znawca golfa, trudność tego sportu opisuje tak: "w pierwszych uderzeniach musisz mieć jak najwięcej Szymona Ziółkowskiego, a im bliżej dołka, tym jak najwięcej Reni Mauer". Na początku liczy się siła i koordynacja, a na końcu precyzja, czucie i umiejętność kompletnego wyłączenia emocji.

Kończenie jest trudne dla wszystkich. Każdy musi się tego uczyć, bo to jest nienaturalne: wyłączyć emocje tak wielkie, że mogą rozwalić wszystko. Trzeba nauczyć się je odsuwać na bok i podchodzić do ostatniego uderzenia jak po swoje. Trudno mi się było pogodzić z tym, co się stało w RPA. Ale po czasie zacząłem patrzeć inaczej. To jednak był ogromny sukces. Pracuję dużo z psychologiem nad akceptacją tego, co się zdarzy w grze. Kiedyś miałem z tym gigantyczny problem. Jako junior po nieudanym strzale zamykałem się w sobie. Nie było ze mną kontaktu nawet przez parę dni. Gdybym kiedyś zrobił to, co mi się przytrafiło na ostatnim dołku w RPA, to nie wiem, kiedy bym wrócił do normalności. Ale zrobiłem tu duże postępy: akceptacja porażki była trudna, ale szybka. Nauczyłem się już cieszyć z tego drugiego miejsca. Umiejętność szybkiego zapominania o niepowodzeniu jest jedną z najważniejszych w golfie. Dlatego to jeden z najtrudniejszych sportów na świecie. Wiem, że w przyszłości, jeśli się znajdę w takiej samej sytuacji, będę mógł dobrze wykorzystać to, co się stało na ostatnim dołku w RPA.

A co się dokładnie stało?

Wybrałem zły kij. Strzał był dobry, kij był zły. Mam w torbie 14 kijów. Wiem, którym jak uderzam. Ale muszę to jeszcze przeanalizować pod kątem temperatury powietrza, siły wiatru, rodzaju trawy. Naprawdę, nie przesadzałem z tymi szachami w plenerze. Nie tylko muszę przed każdym ruchem wybrać figurę, ale jeszcze wykonać perfekcyjnie ruch, który tą figurą zaplanowałem.

Ile kosztują kije z tej torby?

Nie wiem, dawno nie kupowałem. Na tym poziomie dostajemy kije zrobione specjalnie dla nas. Jest pięciu czołowych producentów kijów, na każdy turniej przyjeżdżają ich ciężarówki. Turniej się zawsze zaczyna w czwartek. My w poniedziałek, wtorek i środę mamy rundy treningowe, wtedy pracujemy nad sprzętem z ludźmi producenta. Jeśli coś nam nie pasuje, to oni dokręcą, skrócą, zmienią. Na poziomie wyczynowym kije się szybko zużywają, trzeba je wymieniać, bo pojawia się różnica w kontrolowaniu piłki. I ja to wszystko muszę brać pod uwagę. Ale w chwili strzału muszę być już na sto procent pewny, że wybrałem dobrze i że wiem, co chcę zrobić. Bo jeśli zwątpię w jakiś ruch, to ciało mnie przy uderzeniu nie posłucha, tylko zrobi ruch po swojemu. I będzie kłopot.

Jakie metody pomagają?

Od dwóch lat medytuję, to bardzo dużo daje. Podczas turnieju w RPA niemal codziennie byłem w kontakcie z moim trenerem mentalnym z Anglii. Każdy zawodnik ma też swoje rytuały, które mu dają spokój i skupienie. Powtarzamy ten rytuał przed każdym strzałem. A po strzale mamy te kilka minut, żeby dojść do piłki i zrelaksować się. Wtedy staram się pomyśleć o czymś innym niż gra. Z moim caddiem, czyli pomocnikiem, który nosi kije i pomaga mi dobierać taktykę, rozmawiamy wtedy na jakiś temat niezwiązany z grą. Albo, tak jak ostatnio w RPA, podziwiam sobie krajobraz, zwierzęta. Żyrafy i hipopotamy niedaleko pola golfowego to niecodzienny widok, więc było łatwiej zająć myśli. A przy stawach na polu było sporo krokodyli. Miałem kiedyś taką sytuację w turnieju w Georgii, że krokodyl leżał na brzegu stawu, a moja piłka była gdzieś tak 10 metrów od niego. Musiałem zagrać, ale komfortowe to nie było. Przyznam, że trochę się wtedy przy strzale spieszyłem.

Caddie, czyli pomocnik, o którym pan wspomniał, to na tym poziomie golfa jest już towarzysz na lata?

Tak byłoby najlepiej. To jest jak związek, tyle czasu się ze sobą spędza.

To jak się wybiera tego jedynego?

Jak w życiu. Metodą prób i błędów.

Pan się w 2020 związał z nowym caddiem.

Tak, Stuart Beck właśnie się rozstał z innym zawodnikiem, a mój dotychczasowy caddie musiał iść na studia i tak się złożyło, że dałem Stuartowi szansę na jednym turnieju. Spodobało mi się, jak pracuje, cenię jego doświadczenie, umówiliśmy się na dłużej. Z caddiem musisz się rozumieć, dopasować. On musi wiedzieć, kiedy do mnie zagadać, kiedy nie. Musi wiedzieć, co lubię. Caddie wychodzi przed golfistą na pole i robi notatki. Zapisuje, gdzie jak zagrać, gdzie wiatr wieje, w które miejsce lepiej nie zagrywać.

Trochę jak pilot kierowcy rajdowego.

Sprawdza, jak się trawa układa, gdzie będzie rosa, kiedy trawa zacznie rosnąć podczas dnia. Jest mnóstwo czynników. Na półkuli południowej jest inna trawa, na północnej inna. Co tydzień w Południowej Afryce trawa zachowywała się inaczej. Inaczej się trawa układa rano, w południe, wieczorem. Caddie mówi mi swoje przemyślenia, robimy rundę treningową, dyskutujemy o strategii i potem ją realizujemy. On podpowiada mi, jaki kij dobrać.

To kto wybrał kij na ostatnie uderzenie w RPA?

Nie, nie powiem, że to była wina caddiego. Wspólna decyzja. Taktyka jest bardzo ważna, każdy ją układa pod siebie, pod swoje mocne strony. Wiedza caddiego o golfie jest bardzo ważna. On musi być też ciągle na bieżąco z wiatrem. A wiatr czasem wiruje, odbija się od drzewa, zmienia się niewyczuwalnie dla nas. Caddie musi to wychwytywać. Ale nie tylko niuanse golfa się liczą, ważne też, żeby się czuć komfortowo w swoim towarzystwie. Ja np. nie lubię dużo mówić. Odzywam się tylko, gdy czegoś potrzebuję, albo bardzo mam ochotę pogadać. Miałem kilku caddie Anglików. I wszyscy, ale to dokładnie wszyscy, mnie zagadywali. Mówili za dużo. A teraz mam małomównego Szkota. Zagraliśmy już z pięć czy sześć turniejów razem i to działa.

Nowy związek, wielkie nadzieje?

Tak. Wiem, że to zabawnie brzmi. Ale to jedna z tych fascynujących stron golfa. Jest tak wielu graczy, tak wielu caddie, i trzeba dobrać te dwie połówki jak najlepiej. Zmiany w parach są bardzo częste. Zdarza się podbieranie. Ale są też wieloletnie związki. Tiger Woods ze swoim caddiem potrafił wytrwać kilkanaście lat. O dobrego caddiego trzeba dbać.

Jak się mu płaci?

On ma swoją pensję na czas turnieju, do tego dochodzi też bonus za dobry występ, ustalany między zawodnikiem a caddiem. Najlepsi caddie zarabiają znakomicie. Caddie Tigera Woodsa w najlepszych latach, Nowozelandczyk, był najlepiej zarabiającym sportowcem Nowej Zelandii. Niesamowite, prawda? A płace co roku idą w górę.

Da się utrzymać dżentelmeńską atmosferę, gdy wszystko jest już przeliczone na duże pieniądze? W tenisie o to coraz trudniej, a w golfie?

Myślę, że się da. Atmosfera między graczami jest miła. Gdy prowadziłem w turnieju w Afryce, to rywale, nawet ci najwięksi, gratulowali, życzyli powodzenia. Golf uczy uczciwości i pokory. Jeśli ktoś zostanie złapany na oszustwie, to jest skreślony. Od władz Touru dostanie karę zawieszenia, ale będzie skompromitowany, to się poniesie na cały świat. Nie ma żadnej tolerancji dla oszustwa, żadnej wyrozumiałości, że cel uświęca środki, że pieniądze, pokusa. Nie, i już. Wszystko opiera się na zaufaniu do graczy, a nie nadzorze sędziego.

Są też w golfie jak w szachach piękne umysły, zawodnicy na krawędzi szaleństwa? O Amerykaninie Brysonie DeChambeau mówią, że na polu jest w swoim świecie.

Bryson przelicza kąty uderzeń, ciśnienie powietrza, analizuje wszystko. Zawsze chce być niekonwencjonalny. Wszystkie kije sobie przyciął na równą długość. Na wszystko szuka swojego sposobu. Niektórych rzeczy mu zabroniono, bo to już szło za daleko, jak puttowanie bokiem kija. Ale w innych sprawach mógł szukać innej drogi. I to jest piękno golfa, ta różnorodność sposobów i postaci. Każdy może wymyślić swój golfowy styl, uwierzyć w niego i podbić świat. Nie ma jednej reguły. Jest schemat, ale w ramach schematu niemal nieograniczona liczba możliwości. Taki Bubba Watson, Amerykanin ze ścisłej czołówki, w życiu nie miał trenera. Jest genialnym samoukiem. Jego zamach jest przez to zupełnie inny niż wszystkich. A jednak działa.

Pan oblicza ciśnienie powietrza?

Nie. Ja gram bardziej tradycyjnie. Wiatr i temperaturę analizują wszyscy, ale Bryson to robi matematycznymi formułami. On już w szkole był zwariowany na punkcie nauk ścisłych, wyliczał wzory na wszystko. Graliśmy razem w amerykańskim college'u i mogę potwierdzić: trudno z nim porozmawiać o rzeczach normalnych. Jeden z zawodników go spytał, co robi w czasie wolnym. Bryson na to: "Gram w golfa". Ale w czasie wolnym, co robisz? "Gram w golfa".

A pan co robi w czasie wolnym?

Lubię muzykę, dobry film, gram na konsoli.

W golfa?

Nie, w fifę.

Takich odszczepieńców jak DeChambeau jest w golfie więcej?

Aż takich to nie. Bryson jest jedyny w swoim rodzaju. On już zmienił świat golfa, bo podczas koronawirusowego lockdownu przybrał mnóstwo masy mięśniowej. I stara się uderzać jak najdalej. To się też stało nową obsesją w golfie: uderzyć jak najdalej. Ja na szczęście z racji wzrostu akurat z odległością nigdy nie miałem problemów, nie musiałem się na tym skupiać. Ale cały świat golfa o tym ostatnio mówił. Tiger Woods był pierwszym, który wytyczył tę drogę, a teraz Bryson to przeniósł na jeszcze wyższy poziom. Do tego dochodzi nowy sprzęt i możliwości, jakie daje. To, ile jardów się potrafi uderzyć najdłuższym kijem, driverem, staje się powoli wizytówką golfisty. Ja jestem tu powyżej średniej, w czołowej dwudziestce w europejskim tourze. Ale to kwestia warunków fizycznych. Sprzyjają mi przy odległości. Coś za coś: jeśli chodzi o czucie i precyzję, to wzrost nie pomaga. To jak u piłkarzy: krótsze nogi uderzają precyzyjniej.

Mówią o panu, że ma po rodzicach świetne sportowe geny. Ale też, że jest pan raczej pracusiem, a nie talentem. Tylko co to właściwie znaczy: talent do golfa?

Np. Rory McIlroy, który długo był moim golfowym idolem, jest z natury tak rozciągnięty, że może ciało obracać, jak chce, bez wysiłku. To ma ogromne znaczenie. Inni zawodnicy muszą włożyć dużo więcej pracy w rozciąganie. Ale to tylko jeden element. Na pewno na początku ważne są możliwości fizyczne, czucie uderzeń, potem dochodzi do tego wymóg mocnej psychiki. Ja na pewno talentem się w świecie nie wyróżniam. Jest wielu zawodników, którzy nie muszą ćwiczyć tyle, ile ja. Ale np. z obecnym liderem rankingu Dustinem Johnsonem jakoś się mogę identyfikować, bo jest wysoki i jest pracusiem. Obserwując go, wyciągam dla siebie ciekawe wnioski. Tiger Woods też przecież nie był najbardziej utalentowany. Doszedł do sukcesu, pracując ciężej niż inni.

I zmienił całą dyscyplinę, wysłał wszystkich golfistów na siłownie.

Już nie było odwrotu. Zniknęli panowie z brzuszkami, weszli atleci. Wszyscy już ćwiczą po pięć dni w tygodniu na siłowni, podnoszą ciężary. Nie tylko po to, żeby być silnym, ale żeby zapobiegać kontuzjom. Właśnie przerwa między sezonami to jest ten czas, kiedy można budować siłę.

Mówi pan o sobie: perfekcjonista. Tacy bywają w sporcie najgroźniejsi dla samych siebie: wpadają w obsesje, przesady. Zdarzało się?

Tak. Dziś już to bardziej kontroluję. Te historie pogoni za perfekcją, której nie da się osiągnąć - to jest bardzo filmowe. Wiesz, że w golfie nie można kontrolować wszystkiego, że nie da się zagrać idealnej piłki, zagrać idealnej rundy. Ale coś cię pcha, żeby tego szukać, sprawdzać, czy to naprawdę niemożliwe. Kiedyś mi się wydawało, że należy trenować bez przerwy, ile się da. Uderzałem, aż słońce zaszło. Schodziłem z pola ostatni. Po nieudanych rundach jechałem na pole, bez posiłku, i odreagowywałem porażkę treningiem. Szukałem perfekcyjnego strzału. Choć wiedziałem, że go nie ma. Trzeba się nauczyć to akceptować. Trzeba zrozumieć, że czasami trening szkodzi, a nie pomaga. Trzeba dać się przekonać, że odpoczynek to też trening. Czasami najważniejszy. To jest moja zdobycz z ostatnich dwóch lat. Nauczyłem się odpoczywać. Uwierzyłem, że odpuszczanie czasem lepiej mi robi niż podkręcanie obrotów. Że jeśli czegoś nie robię, to nie oznacza od razu, że coś mnie omija. To przychodzi z wiekiem, z pracą z psychologiem, z poznawaniem siebie.

Nie ma perfekcyjnego strzału, ale jest golfowy stan flow? Takie poczucie, że wszystko przychodzi samo, że po uderzeniu można spojrzeć na tor lotu piłki z poczuciem: stworzyłem dzieło sztuki.

Jest taki stan. Tak się czułem przez pierwsze dwa dni w RPA. To było takie poczucie lekkości i pełnej kontroli.

Podczas tego turnieju z dnia na dzień robiło się o panu coraz głośniej. W końcu również w Polsce. A że jest pan już niemal pewien startu w igrzyskach w Tokio, to będzie jeszcze głośniej.

Oglądałem wszystkie igrzyska od dziecka. Teraz gdy również golfiści mogą grać o olimpijskie medale, bardzo chciałbym wypaść dobrze. Turniej w Rio, ten pierwszy po latach, był dziwny, czuło się, że coś tu nie pasuje. Ale w Tokio powinno być inaczej. Japończycy kochają golfa, mają bardzo silną ligę. Może być szaleństwo. Jestem w dobrej pozycji wyjściowej, żeby się zakwalifikować do Tokio. Nie chcę przesądzać, że już się udało, ale jest bardzo blisko. Wiem, że stawką mojego występu tam jest też popularyzacja golfa w Polsce. To dla mnie bardzo ważne, a jest co robić. Nie mamy tradycji. U nas golf urodził się w 1993 roku. To też mój rok urodzenia. Musimy pokazać ludziom, czym jest ten sport. Że można w niego grać również amatorsko, dla zabawy, z całą rodziną. Tak przecież zaczynały się golfowe kariery wielu dzieci sportowców. Rodzice szukali sportowego zajęcia po karierze. Takiego zajęcia do końca życia, bo na tym też polega urok golfa. Mój tata, były siatkarz, tak trafił do tego sportu. Wciągnął mnie, niedługo po mnie wciągnęła się moja mama. Zresztą w koronawirusie wiele osób odkryło golfa, szukając dla siebie nowego pomysłu na aktywność. Ale problemem jest liczba pól. U nas jest 25 pól, a w Czechach około dwustu. Tam jest sto tysięcy grających, a u nas 20 tysięcy. W Czechach pola golfowe w dużej liczbie są publiczne, można na nich grać za darmo. Wiele państw tak ma. W Szkocji przy małym mieście na 100 tysięcy mieszkańców jest 20 pól golfowych. U nas publiczne pole jest jedno, w Gorzowie. Reszta to prywatne biznesy. Nie każdy może sobie pozwolić na grę. Choć golf nie jest droższy niż np. narciarstwo. A narciarzy mamy miliony.

Nie będzie pan w końcu musiał zmienić adresu zameldowania na niepolski, żeby zrobić kolejny krok w karierze?

W przyszłości trzeba się pewnie będzie przenieść na stałe gdzie indziej. Pewnie do USA. Spędziłem tam już podczas studiów cztery lata, które bardzo mnie zmieniły. Tam dojrzałem, nauczyłem się samodzielności. Ostatnio zacząłem często jeździć do Dubaju, tam jest ośrodek treningowy European Tour, gdzie jeżdżą wszyscy gracze z tego cyklu. Tam zacznę przygotowania w pierwszym tygodniu stycznia. Święta spędzam bez golfa, w domu. A potem ruszam w poszukiwaniu treningów i słońca. Zazwyczaj zaczynałem rok w Portugalii. Ale od kiedy wszedłem do pierwszej ligi, mogę korzystać z tego, co jest w Dubaju. Są dobre warunki do treningu, wszystko za darmo, można potrenować z dobrymi rywalami. Sezon się zaczyna w połowie stycznia turniejem w Hongkongu. To będzie mój drugi rok w pierwszej lidze.

W pierwszej lidze, czyli jak nam laikom wytłumaczyć: gdzie właściwie?

Są dwie najwyższe ligi, które idą równolegle, czyli amerykańska i europejska. W golfie jest dużo więcej zawodników niż w tenisie, dlatego odpowiednikiem Top 60 z tenisa byłaby w golfie pierwsza dwusetka rankingu. Każdy z tej dwusetki może wygrać turniej.

Pan tam już był, na 195. miejscu.

Teraz jestem 203. Pukam powoli do tych drzwi. Żeby grać w największych turniejach na świecie, trzeba być w top 100. Jak się jest w setce, to już się dostaje zaproszenia na dwa z czterech majors, czyli turniejów wielkoszlemowych. I otwierają się naprawdę wielkie możliwości. Moja kariera to jest wykorzystywanie szans krok po kroku. Nie za szybko, bez pośpiechu. Miałem jeden rok gorszy, ale zdobyłem doświadczenie, cofnąłem się trochę, żeby nabrać rozpędu. Lubię ten rytm, to mi pasuje i się sprawdza. Jestem bardzo młody jak na golfistę. Moja kariera dopiero się zaczyna. To dopiero mój trzeci rok w zawodowym golfie. Są zawodnicy, którzy grają już 30 lat. Choć przybywa teraz młodych golfistów, to fakt. Pojawiają się zawodnicy, którzy pominęli studia. Viktor Hovland, 23-letni Norweg, zaczynał ze mną rok w Abu Dhabi, a kończy 2020 z dwoma zwycięstwami w PGA Tour. Ale co innego startować do kariery w USA czy w Hiszpanii, gdzie jest mnóstwo pól i trenerów, nawet w Skandynawii, a co innego w Polsce. Ja zacząłem poważne treningi, gdy byłem w liceum. W nowej szkole golfa wszystko dzieje się szybciej. Ale wciąż jest miejsce dla tych ze starej szkoły, jak ja. Czyli na rozpędzanie się i zbieranie doświadczeń do 30-35 lat.

Przybywa też Polaków, którzy próbują pańskiej drogi?

Na uniwersytecie było ze mną kilku Polaków. Ale konkurencja weryfikuje czasami brutalnie. Po przejściu na zawodowstwo nie udało im się przebić nawet do drugiej ligi. Wypadło na mnie, żeby przebijać wszystkie ściany, co ma swoje złe strony, ale też dużo dobrych. Oprócz mnie jest jeszcze Mateusz Gardecki. Studiowaliśmy razem, pracowaliśmy z tym samym trenerem, rok temu graliśmy razem w światowej drugiej lidze. Ja poszedłem do góry, Mateusz na razie został. Ale razem od lat się podciągamy w tym świecie, ja jestem rok starszy, zobaczymy, jak będzie dalej szło Mateuszowi. Oprócz nas jest jeszcze kilku obiecujących zawodników na stypendiach w USA. Jest chłopak z Warszawy, który ma duże możliwości, Alejandro Pedryc, i myślę, że on będzie następny. Ale na razie nie mamy żadnych towarzyszy z Polski na horyzoncie.

To jakie ściany pan chce przebijać w 2021?

Chciałbym się dostać do wielkoszlemowych turniejów. Znalezienie się na koniec roku w TOP 60 europejskiego touru dałoby mi dział w turnieju finałowym. Celem jest też pierwsza setka światowego rankingu. Celem krótkoterminowym, bo kiedyś chciałbym być w Top 10.

A co jest realne w igrzyskach w Tokio?

Walka o medal.

Mocno.

Będzie tylko 60 graczy. Każdy, kto wystąpi, będzie miał szansę na medal, bo na tym poziomie w golfie wszystko jest możliwe. Mam z tyłu głowy tę świadomość, że i mnie stać, by powalczyć o podium.

Więcej o: