- Ubierałam się w dresy, w kondom i ruszałam. Biegłam i ciągle myślałam, że nie mogę się przewrócić, bo jak padnę, to już nie będę miała siły wstać. I wtedy wezmą mnie za bezdomną. Na tych ulicach Nowego Jorku po których biegałam, leżało dużo bezdomnych - opowiada Monika Michalik, brązowa medalistka olimpijska w zapasach.
W kondom?
- To tzw. dres sauna. Bluza i spodnie z ceraty. W pasie, na rękawach i na nogawkach są gumki. Jak się w tym spociłam, to dobiegałam do kosza i wylewałam z tego wodę. A właściwie pot - wyjaśnia Michalik. - Normalnie ważę 67-68 kg, a wtedy w dwa tygodnie musiałam zejść do 55 kg. Szaleństwo, morderstwo dla organizmu.
Takiego szaleństwa doświadczają na sobie sportowcy z wielu dyscyplin. Nie tylko w sportach walki. Jeden z polskich mistrzów wioślarskiej wagi lekkiej żartował, że po latach kariery i zbijania wagi jego organizm zaczynał wylewać z siebie pot litrami już chwilę po tym, jak poczuł na sobie znajomą grubą bluzę od dresu. - Ważenie codziennie rano i wieczorem, przed treningiem i po treningu - to jest u nas od lat oczywistość. To zostawia piętno na całe życie. Żona, będąc w ciąży, i doskonale wiedząc, że ciało w takim stanie przybiera na wadze, i tak wypraszała mnie z pokoju, kiedy się ważyła. Do tego stopnia jej postrzeganie ważenia się zostało wypaczone - mówił nam niedawno olimpijczyk z gimnastyki sportowej, który nie chciał wystąpić pod nazwiskiem. Jego żona to również olimpijka, w tej samej dyscyplinie sportu.
- Z wagą żyję ponad 20 lat. Bliżej turnieju ważę się po trzy razy dziennie. Pierwszy raz rano, na czczo. Drugi raz po treningu, żeby zobaczyć ile mi zleciało. I trzeci raz przed snem, żeby następnego dnia wiedzieć ile spadło, kiedy spałam. Gdy jestem w domu i mam wolne, to wchodzę na wagę, którą trzymam w łazience. Bez ważenia udaje mi się wytrzymać maksymalnie trzy dni. Dramat był w ciąży. Codziennie tyłam o 200 g i nie mogłam przeboleć, że tak się dzieje. Za pierwszym razem przytyłam aż 25 kg. Trudno mi było na to patrzeć - opowiada Karolina Koszewska, mistrzyni boksu.
- Brak motywacji, trudności w podejmowaniu decyzji, brak koncentracji, trudności z zasypianiem, drażliwość, agresja, gorsze radzeniem sobie ze stresem, a jeśli to wszystko trwa długo, to przedwczesne zakończenie kariery, depresja i niejednokrotnie nawet myśli samobójcze - tak konsekwencje zbyt dużych restrykcji żywieniowych przedstawia nam Magdalena Wieczorek, dietetyk funkcjonalny i sportowy. - Na to wszystko bardziej wrażliwe są kobiety. One fizjologiczne przygotowane są do roli mamy i dlatego cechuje je wyższy poziom tkanki tłuszczowej, który warunkuje odpowiednią gospodarkę hormonalną. Dla sportsmenek zrzucanie wagi bez wprowadzenia odpowiedniej strategii żywieniowej oznacza niedobór w odżywianiu neurotransmiterów. A deficyt neurotransmiterów skutkuje tym wszystkim, co wymieniłam - tłumaczy Wieczorek, członek francuskiego Stowarzyszenia na rzecz Medycyny Zapobiegawczej MediPrevent.
Kilka miesięcy temu brytyjskie gimnastyczki opowiedziały w BBC i "Guardianie", jak wiele wyrzeczeń kosztują sukcesy w tej dyscyplinie. - Byłam przerażona tym, że mogę przybrać na wadze - mówiła Nicole Pavier. 24-latka przez całą karierę była codziennie ważona. W wieku 14 lat rozwinęła się u niej bulimia. Trzy lata później odeszła z gimnastyki. Nie umiała dłużej żyć w wychudzonym ciele. Wciąż ma problemy z odżywianiem. Francesca Fox, która reprezentowała Wielką Brytanię na igrzyskach olimpijskich w Londynie w 2012 roku, wspomina ciągłe uwagi: jesteś gruba, wyglądasz jak hipopotam. Obsesyjnie się ważyła. Nawet po 10 razy dziennie.
To po tych publikacjach zaczęliśmy sprawdzać czy polską gimnastyką też rządzi waga. I jak rządzi. Waga stoi w centrum tego sportu. Bywa, że ma niszczącą siłę. - Musiałam podkradać jedzenie. Chowałyśmy je z koleżankami po kieszeniach. Bo jak nakładałyśmy sobie na talerze, to trener zawsze pilnowała i pytała "A czemu tyle? A czemu z ziemniakami?" Trenerki dyktowały, co kto będzie jadł. Tysiąc kalorii dziennie. Jedna dziewczyna zawsze na kolację dostawała tylko sok i wodę. Ja wtedy nie jadłam chleba. Moja kanapka to była szynka z serem i do tego jakieś warzywo - opowiadała nam była kadrowiczka, Weronika Berniak. - Na obozach jadłyśmy garściami granulowaną herbatę, bo tylko ją pozwalano nam mieć. - Układanie diety? Nikt nigdy nie ułożył mi ani moim koleżankom żadnej diety - dodawała Katarzyna Zbroja.
- "Tyłek zwisa ci po kolana" - taki komentarz usłyszałam, będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej - mówi nam inna była gimnastyczka, która nie chce ujawniać swojego nazwiska. - Padały kąśliwe uwagi i zawsze na kartkach widocznych dla każdego wpisywano: kto ile waży i ile ma nadwagi. Dzisiaj wiem, że nadwagi nie miała żadna z nas. To była nadwaga tylko w uznaniu osób, które nas prowadziły - opowiada. - Przez ciągłe niedożywienie i przez ciężki treningi mój rozwój był zahamowany. Dopiero dwa lata po skończeniu gimnastycznej kariery, w wieku 18 lat, zaczęłam miesiączkować - dodaje. - A konsekwencje lat w gimnastyce ponoszę do dzisiaj. Gdy idę do lekarza i muszę się rozebrać, zawsze się obawiam, co on pomyśli. Czuję się niekomfortowo, czuję wręcz niesmak. Ile ważę? No, 60 kilogramów. A mój wzrost to 175 cm - mówi była gimnastyczka.
Monika Michalik gimnastyczkom współczuje. Ale ona, silna kobieta, która po latach olimpijskich startów wreszcie wyszarpała w Rio medal, też przegrywała czasem z wagą.
- Przez większość kariery startowałam w kategorii do 63 kg. Wtedy przed zawodami musiałam zrzucać maksymalnie 6 kg. To nie było straszne. Ale trzy razy w życiu musiałam zrobić wagę na 55 kg - opowiada. - Raz to zrobiłam w miarę dobrze, ale dwa razy to było zabójstwo organizmu. Wiem, że przez zrzucanie 12-13 kg w ciągu dwóch tygodni straciłam igrzyska w Atenach - mówi brązowa medalistka igrzysk w Rio de Janeiro.
Gdy walczyła o Ateny 2004, była jeszcze niedoświadczona, na początku drogi. - Bardzo krótko przed turniejem kwalifikacyjnym dowiedziałam się, że nie mogę wystąpić w swoim limicie wagowym i muszę startować w niższej kategorii. Przygotowania były straszne. Ile kalorii dziennie przyjmowałam przez dwa tygodnie przed zawodami? Szczerze? Bywało, że zero. Tylko łykałam witaminy i piłam wodę. Szklankę wody na dzień. Nie więcej, bo chciałam się odwodnić - opowiada zapaśniczka. - Ja się wtedy wstydziłam swojego ciała. Nie chciałam go dotykać, na treningi ubierałam się grubo, żeby nie było widać, jaka jestem wychudzona. A kiedy spałam, to jaśka wkładałam w pusty brzuch. Taki był wklęsły, że wtulałam w niego poduszkę, leżąc na boku. Okropnie się czułam i wyglądałam. Po latach się cieszę, że nie wpadłam wtedy w jakąś chorobę. Psychika naprawdę bardzo źle działa, kiedy chce się jeść i pić i tylko o tym się myśli, a trzeba jeszcze bardzo ciężko trenować - opowiada Michalik.
Takie maratony wycieńczania organizmu nasza medalistka olimpijska zafundowała sobie w sumie trzy. - Brakowało mi dietetyka, brakowało wszystkiego. Katowałam się. Nawet w saunie siedziałam w tym kondomie - mówi.
- Kiedy się odwadniamy, to inaczej myślimy, inaczej się ruszamy, inaczej oddychamy, krew nam się robi gęstsza, serce nam szybciej bije. Kiedy się tak skrajnie odchudzałam, to wodę piłam malutkimi łyczkami, delektowałam się nią. No, po czymś takim na pustyni bym wytrzymała i 40 dni. Na sto procent! - mówi Michalik. - W walce eliminacyjnej o igrzyska w Atenach nagle mnie odcięło. Przyszła taka bezsilność, że wiedziałam co chcę zrobić, głowa pracowała, ale mięśnie nie i po prostu stałam wbita w matę, nie mogłam się ruszyć - opowiada. - Na szczęście po takim męczeniu organizmu w późniejszych latach kariery mimo wszystko doszłam do poziomu, który mi pozwolił trzy razy pojechać na igrzyska - dodaje.
Na igrzyska właśnie próbuje się zakwalifikować Koszewska. Pięściarka ma 38 lat. W 2007 roku, jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Łukasik, została mistrzynią świata w boksie zawodowym. Rok później skończyła karierę.
- Wróciłam po dziewięciu latach i urodzeniu dwóch synów. Do boksu olimpijskiego, w którym trzymanie wagi jest trudniejsze - mówi. - Tu ważenie na turnieju jest codziennie, przed każdą walką. A w boksie zawodowym odbywa się dzień wcześniej i po nim jest doba, żeby się wzmocnić - wyjaśnia Koszewska.
- Startuję w kategorii do 69 kg, a kilo-półtora więcej to jest moja normalna waga. Ale to nie znaczy, że nie muszę się pilnować. Jestem szczupła i wysoka, mam 185 cm wzrostu, nie bardzo z czego mam zrzucać. Odczuwam każde pół kilo różnicy - mówi nam zawodniczka.
Najtrudniej było jej, gdy, bojąc się problemów z wagą, wybrała wyższą kategorię i walkę z cięższymi rywalkami. - Po powrocie startowałam w kategorii do 75 kg. Byłam przekonana, że nie zrobię limitu do 69 kg. Ważyłam 70,5 kg, a i tak się bałam, że nie zrzucę. Trener w końcu mnie przekonał, że dam radę, ale przez jakiś czas walczyłam z cięższymi i odczuwałam siłę ich ciosów - mówi.
Koszewska zna też problem wagi z gimnastyki sportowej, trenowała ją kiedyś. - Nie na poziomie kadry, tylko w DKS-ie Targówek. W szatni ciągle się mówiło, że kostium ma dobrze wyglądać, że ma się nie ściągać na pośladki, bo to będzie wyglądało nieestetycznie i dziewczynka zostanie uznana za grubą. Nawet w tym celu używało się kleju, a może lakieru do włosów. W każdym razie kostiumy czymś do pupy przyklejano, żeby się tylko majtki nie wżynały w tyłek - wspomina. Jej kostium leżał jak trzeba. Ale problem był. - W piątej klasie podstawówki miałam 170 cm wzrostu i ważyłam z 55 kg. Koleżanka, z którą trenowałam w parze, ważyła trochę ponad 20 kg i jak ją raz rzuciłam i przez nieuwagę nie złapałam, to złamała rękę w trzech miejscach - opowiada Koszewska. - Gimnastyczki mają najtrudniej. Pamiętam, że tam bycie szczupłym jest najważniejsze, konieczne - dodaje pięściarka.
A kto ma najlepiej? - Faceci - śmieje się Michalik. - Mam brata, który ma kwalifikację do Tokio [chodzi o Tadeusza Michalika]. I widzę jak jest. Facet nie ma spraw kobiecych. Ja się męczę w kondomie: skaczę, biegam jeszcze po treningu i może mi spadną 2 kg, a on w zwykłej koszulce i w bluzie potrenuje i mówi "A zleciało mi 2-3 kg". Faceci mają inne organizmy. I wiadomo, że zrzucanie 10 kg ze 100 kg jest dużo łatwiejsze - wylicza nasza medalistka. - Oczywiście, chudy facet jak ma zrzucić 5 kg, to też zrobi to tylko z wody, bo z mięśni nie - dodaje.
Rację przyznaje jej fachowiec. - W swojej pracy wielokrotnie spotykam się z wcześniejszym zakończeniem kariery przez sportowców z różnych dyscyplin z powodu restrykcji żywieniowych. Zdecydowanie częściej dotyczy to kobiet - mówi Magdalena Wieczorek. Przypomina: fizjologiczne przygotowanie do roli przyszłej mamy oznacza wyższy poziom tkanki tłuszczowej, on warunkuje odpowiednią gospodarkę hormonalną.
Wieczorek przez lata współpracowała m.in. z naszymi kadrami narodowymi w skokach narciarskich i judo. - Bardzo ważne jest, by wprowadzane strategie żywieniowe były skonsultowane z dietetykiem, który biorąc pod uwagę parametry zdrowia zawodnika będzie potrafił uzyskać odpowiednią wagę ciała, nie doprowadzając do niedoborów chociażby w odżywianiu neurotransmiterów. Niestety związki sportowe, a tym bardziej kluby, rzadko zatrudniają dietetyków. Zwykle chodzi o powody finansowe. Wielka szkoda. Trudno jest mi sobie wyobrazić, jak można funkcjonować po tak traumatycznych przeżyciach jak niespodziewane, przedwczesne zakończenia sportowych karier z powodu takich problemów zdrowotnych. Problemów, których można było uniknąć.