Tydzień z... to cykl na Sport.pl, w którym codziennie przez siedem dni publikujemy artykuły dotykające wspólnego tematu. Od 1 do 7 czerwca piszemy o przenikaniu się polityki i sportu.
”Poranek, jak każdy inny w Monachium. Mieście, w którym tradycja i nowoczesność żyją w symbiozie. Tego lata odbędą się tu igrzyska olimpijskie. Dla wielu turystów Monachium to niemiecki raj. Jesteśmy pewni, że zgodzisz się z nami i Ty!” - tak brzmiał jeden ze spotów promujących według wielu najbardziej upolitycznione igrzyska w historii. Miały być pocztówką z nowych, oczyszczonych po wojennych szkodach i winach Niemiec. Zorganizowano je, żeby świat zapomniał o 1936 roku i Berlinie. Propagandowej fieście, która stała się symbolem kultu III Rzeszy i swoistym wstępem do wydarzeń z czasów II wojny światowej. Ale już fakt, że rozgrywano je na byłym lotnisku wojskowym Oberwiesenfeld, na którym Adolf Hitler w 1938 roku zawarł układ monachijski z premierem Wielkiej Brytanii Nevillem Chamberlainem, dyktatorem Włoch Benito Mussolinim i premierem Francji Edouardem Daladierem, stawiał je w niezbyt pozytywnym świetle.
Władze PRL długo zastanawiały się, czy puścić 288 polskich sportowców do Monachium w 1972 roku. Z jednej strony widziały ogromny potencjał sportowy, z drugiej doskonale rozumiały okoliczności polityczne. Ostatecznie do zgody przekonało je zdanie ZSRR. ”Państwo radzieckie zawsze popiera siły społeczne i ruchy, których działalność przyczynia się do umocnienia wzajemnego zrozumienia i pokoju między narodami. Tej szlachetnej idei powinny także służyć igrzyska olimpijskie” - mówił cytowany w książce ”20 olimpiad ery nowożytnej” Grzegorza Młodzikowskiego z 1973 roku premier, Aleksiej Kosygin. I tak ciężarowiec Waldemar Baszanowski wyprowadził polską reprezentację na stadion olimpijski podczas ceremonii otwarcia.
W ciągu trwającego prawie półtorej godziny przemarszu zawodników po raz pierwszy na letnich igrzyskach pojawiły się osobne reprezentacje NRD i RFN. Zabrakło natomiast przedstawicieli RPA i Rodezji (obecnie to część Zimbabwe - przyp.red.), których organizatorzy wykluczyli z igrzysk ze względu na stosowaną w ich państwach ”politykę dyskryminacji i rasizmu”. Walkę o ich udział w imprezie przegrał patron igrzysk Avery Brundage. Na trybunach usiadła za to autorka propagandowego filmu o igrzyskach w Berlinie, Leni Riefenstahl. Młodzikowski nazywa ją ”faworytą Hitlera” Była gościem honorowym ceremonii, siedząc niedaleko sekretarza generalnego ONZ, Kurta Waldheima i załogi misji Apollo 11.
Powtarzano słowa o ”radosnym i spokojnym święcie sportu”, chociaż godzinę po inauguracji imprezy w samym centrum Monachium odbyła się demonstracja przeciwko amerykańskim nalotom na Wietnam. Nikt nie wspominał też o wojnie domowej w Irlandii Północnej czy konflikcie w Indochinach. A już na pewno nie prezydent RFN, Gustaw Heinemann, który kazał w wiosce olimpijskiej wybudować 500-metrową przestrzeń zwaną ”pierścieniem pokoju”. Miał symbolicznie strzec olimpijczyków.
Polityk odnosił się do tradycji starożytnych igrzysk, tłumacząc, że te monachijskie także powinny przerywać działania wojenne. Jednocześnie płacił ponad 150 milionów marek, żeby wydarzenie ubezpieczało blisko 22 tysiące żołnierzy. Oficerowie policji spotykali się z przedstawicielami najgroźniejszych i najbardziej radykalnych organizacji, grożąc im wydaleniem z kraju w przypadku jakichkolwiek prowokacji. Organizatorzy nie przyznali też ani jednej akredytacji Radiu Wolna Europa. W mowach Heinemann musiał unikać łączenia igrzysk z politycznymi interesami RFN.
Polakom to wydarzenie kojarzy się głównie z jednym z największych sukcesów piłkarzy - złotym medalu po wygranym finale z Węgrami. A to była jedna z pięciu najlepszych edycji igrzysk w historii startów polskich sportowców. Zdobyli wówczas 21 medali. Zawarło się wśród nich jeszcze sześć złotych historii, a niektóre z nich zupełnie zapomniane. Do Monachium przyjechało wówczas dwudziestu polskich szermierzy i szermierek. Floreciści przystępowali do rywalizacji jako wicemistrzowie świata sprzed roku z Wiednia. Walczyli tam takim samym składem, w jakim startowali w Bawarii. Witold Woyda, jadąc tu, miał już dwa olimpijskie drużynowe medale sprzed dwóch i czterech lat - brązowy z Meksyku i srebrny z Tokio. Marek Dąbrowski był indywidualnym wicemistrzem świata sprzed roku, a Jerzy Kaczmarek, Lech Koziejowski i Arkadiusz Godel mistrzami świata juniorów odpowiednio z 1968, 1969 i 1972 roku. - Mieliśmy bardzo silny skład, myśleliśmy o medalu - przyznaje w rozmowie ze Sport.pl Koziejowski. I zaraz dodaje, że każdy miał świadomość tego, jak trudne będzie to zadanie.
Pierwszą szansą medalową była rywalizacja indywidualna. W niej wzięli udział Koziejowski, Woyda i Dąbrowski. Pierwsze dwie rundy przeszli wszyscy, łącznie przegrywając tylko pięć na trzydzieści walk. Najwcześniej odpadł Koziejowski, który po znakomitym ćwierćfinale, w którym okazał się najlepszy w swojej grupie B i wygrał aż cztery pojedynki, zupełnie nie mógł się odnaleźć. W półfinale zwyciężył tylko raz i był najgorszym zawodnikiem tej fazy. - Może gdyby ćwierćfinał i półfinał rozgrywano tego samego dnia, byłoby lepiej. Zgubiłem formę i straciłem swoją szansę - wskazuje nam po latach.
Niewiele brakowało, a los Koziejowskiego podzieliłby Woyda. - W finale igrzysk znalazł się trochę dzięki mnie - mówi Marek Dąbrowski. - W fazie ćwierćfinału Francuz Daniel Revenu miał ostatnią swoją walkę z którymś z Kubańczyków. Gdyby ją przegrał, ja bym odpadł. On z nim po bardzo trudnej walce wygrał i wszedł do półfinału. W tej części turnieju był on, ja, Witold Woyda i trzech innych zawodników. Pierwszą walkę przegrałem z Woydą 4:5, po czym następne wygrywałem, a on przegrywał wszystkie. Potem walczyłem z Revenu. Byłem mu coś winny za poprzednią rundę, a nie zależało mi na tej walce, bo już znalazłem się w finale. Ale gdybym przegrał, wszedłby Revenu i odpadł Woyda. Cały czas miałem świadomość, że Witek jest moim kolegą, ale też ewentualnym rywalem w walce o medal. Teoretycznie wolałem Revenu, z którym zawsze wygrywałem. Francuz prowadził 4:2. Miałem nad sobą ogromny znak zapytania, a w głowie wciąż słowa: ”Jak to potraktować?”. Zrobiło się 4:3, a potem 4:4. I wygrałem. Dzięki temu Witek znalazł się w finale, a Revenu, który pomógł mi w ćwierćfinale, odpadł. Przeze mnie, mimo że nie musiałem go pokonać - wskazuje.
W finale historia potoczyła się tak, że pierwszą walkę Polacy stoczyli przeciwko sobie. - Przegrałem z nim 0:5. Nie wygrałem potem ani jednej walki, wszystko ze mnie wyparowało - zdradza Dąbrowski. A co z Woydą? - Pofrunął po złoto. W fazie finałowej dostał siedem trafień, naprawdę mało jak na pięć walk - wskazuje. Najwięcej zadał mu ich Jeno Kamuti z Węgier, który ostatecznie przegrał 3:5 i musiał się zadowolić srebrem. - Woyda wygrał dzięki niespożytym siłom, sprawności fizycznej i żywotności. Był wspaniały - oceniał cytowany w publikacji podsumowującej wydawnictwa Sport i Turystyka najlepszy florecista w historii szermierki, Francuz Christian d’Oriola. - Procentowała u niego zwłaszcza szybkość, refleks i te nogi. Wydaje się, że przeciwnika trafia się floretem, czyli ręką. Ale u Woydy to nogi były czymś więcej. Skrót, wydłużenie, przemieszczanie się - cała filozofia szermierki - opisuje Dąbrowski. Woyda już trzy dni później miał się stać pierwszym w historii Polakiem, który zdobędzie dwa złote medale na jednych igrzyskach.
Rywalizację w drużynie floreciści rozpoczęli 1 września. W wiosce odbyły się uroczystości upamiętniające wybuch II wojny światowej, a Polacy rozpoczynali walkę o medal. W grupie pokonali Włochów i przegrali z RFN. Potem wygrali z Japonią w ćwierćfinale i w kolejnej fazie mieli się spotkać z Węgrami. - To był bardzo zacięty pojedynek. Był tam Jan Ciszewski, który komentował szermierkę dla telewizji. Tak się denerwował, że podczas mojej walki w pewnym momencie podbiegł do planszy i biegał za mną na jej skraju. Krzyczał tak głośno, że to mogło aż przeszkadzać w walce. Tylko raz dopuścili go tak blisko, to było niespotykane - opowiada nam Marek Dąbrowski. - Trzeba było go trzymać, żeby nie wskoczył na planszę. Do tej pory wydawał się spokojny, ale nasze walki wyzwoliły w nim szalone emocje - dodaje Koziejowski. Polacy wygrali 8:7 i awansowali do finału.
O złoto polskim florecistom przyszło walczyć z ZSRR. Wszystko wcale nie zaczęło się najlepiej. - Weszliśmy na podwyższoną planszę, pojawiła się presja. We trójkę z Kaczmarskim i Dąbrowskim byliśmy nieopierzeni w rywalizacji na igrzyskach i trzy pierwsze walki przegraliśmy. Ja z najsłabszym zawodnikiem z Rosjan, wygrałem później z trzema lepszymi. Ale wtedy miałem nogi z galarety - wspomina Koziejowski. W dalszej drodze po złoto pomógł Woyda. - Gdy Witek wygrał pierwszą walkę, odblokowaliśmy się wszyscy. Uwolniły się nasze prawdziwe umiejętności. Trener Zbigniew Skrudlik był bardziej zdenerwowany niż Woyda. To się wyczuwa w zespole. Jego opanowanie pomogło nam osiągnąć ten sukces, pokonać Rosjan 9:5. Wygrałem najwięcej w naszym zespole - 16 walk, więc mówiłem innym z uśmiechem, że trochę im to pociągnąłem. Bo Woyda wygrał ich 10, ale przecież to było wspólne złoto - mówi.
Triumf florecistów sprzed 48 lat to do dziś ostatni złoty medal polskiej szermierki na igrzyskach olimpijskich. Polacy zdecydowali się na świętowanie dopiero po zakończeniu wszystkich zawodów w szermierce podczas całej imprezy. Ochrona i policja nie sprawdzały, kto wchodzi do wioski, więc chcieli to zrobić przy jak największym gronie znajomych. - Było z nami wielu Polaków, bo gościliśmy u siebie czasem kibiców, ale częściej zawodników niższego szczebla, którzy przyjechali do Monachium śledzić zawody. Nocowaliśmy ich, oni chodzili sobie swobodnie po wiosce. Nikt ich nie kontrolował. Autobusy, którymi odjeżdżali, stawały w podziemiach, każdy wsiadał i do nas wjeżdżał. Oni mieli tylko stracha, jak się przemieścić w stronę Monachium. Często wracali z wioski z nami i unikali kontroli - opisuje Koziejowski.
Marek Dąbrowski wskazuje, że spotykali się nie tylko we własnym gronie. - Nie było tak, że szermierze chodzili razem, piłkarze razem, nie grupowaliśmy się tylko dyscyplinami. Tam był taki kogiel-mogiel. Często przebywałem z Włodzimierzem Lubańskim, bo on też pochodzi z Gliwic, mieliśmy wspólne tematy i chodziliśmy w parę miejsc - zaznacza. Wieczór czwartego września przerodził się w późne nocne godziny rozmów i wspólnej radości. - Otwieraliśmy szampana na balkonie. Było gorąco, więc wyszliśmy, świętując zwycięstwo i strzelił korek. Nagle podjechały samochody policyjne - opisuje Dąbrowski. - Początkowo skojarzyliśmy to sobie z naszą butelką. Okazało się, że to interwencja na atak terrorystyczny na Izraelczyków, którzy mieszkali odizolowani naprzeciwko nas. O wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia. Świętowaliśmy nieświadomie.
Dla Polaków to był szok. - Później wszystkie działania obserwowaliśmy z tego samego balkonu. To trwało parę dni, więc trudno było niczego nie zauważyć. Większość akcji odbywała się w środku, ale widzieliśmy, jak przyjeżdżały kolejne samochody. Baliśmy się, że te igrzyska zostaną przerwane - ciągnie Dąbrowski. - To było zaskoczenie dla wszystkich. Policji, sportowców, zwykłych ludzi i organizatorów, którzy zastanawiali się, czy przerwać igrzyska. Przecież to mógł być tylko jeden z planowanych ataków. Nikt nie miał pojęcia, wszystko się zatrzymało. Dla nas łączyła się euforia i poczucie zamazywania rzeczywistości. Byliśmy tam jeszcze trzy dni przed wylotem do Polski, ale wyrzuciłem je z pamięci. Nie pamiętam nawet, co robiliśmy.
Czwartego września izraelscy sportowcy korzystali z podobnych praw, co Polacy, tylko poza wioską. Spotkali się ze znajomym aktorem Szemu’elem Rodenskim, oglądając przedstawienie ”Skrzypek na dachu”. Później wrócili do wioski, większość z nich poszła spać. O 4:30 rano do budynku, w którym przebywali, dzięki skradzionym kluczom, wkroczyli uzbrojeni terroryści organizacji ”Czarny Wrzesień”. Tam zabili dwie osoby, a kolejnych dziewięć uwięzili jako zakładników. Od razu zażądali uwolnienia 236 Palestyńczyków z izraelskich więzień. Rząd Izraela nie chciał negocjować ani wysyłać do Monachium swoich wojsk. Policja proponowała dowolną kwotę pieniędzy za uwolnienie zakładników. Nie skorzystali.
Pierwsza próba odbicia Izraelczyków piątego września, której próbowała dokonać policja, zakończyła się porażką. O 18:00 pod budynek podeszła grupa 38 policjantów, ale zamachowcy po wykryciu jej planów zagrozili, że jeśli uderzą, uśmiercą kolejnych dwóch sportowców. Prowadzone negocjacje przyniosły skutek kilkadziesiąt minut później - terroryści zgodnie z przekazaną im propozycją, zdecydowali się przenieść zakładników do Kairu w Egipcie. Cała akcja była szansą dla policji na zabicie terrorystów i uwolnienie Izraelczyków. Plan zakładał próbę takich działań już podczas transportu całej grupy podziemnym garażem do helikopterów, którymi przedostaną się na lotnisko Fuerstenfeldbruck. Te trzeba było jednak przesunąć dopiero do chwili, gdy wszyscy znajdą się na jego płycie.
Tam czekał już Boeing 727 z szesnastoma żołnierzami przebranymi za jego załogę. To oni mieli odbić przetrzymywanych, ale tuż przed akcją wycofali się z samolotu w przekonaniu, że ten plan ich zdradzi. Terroryści przed wpuszczeniem do środka Boeinga zakładników poszli go sprawdzić i zastali maszynę pustą. Domyślili się, że to pułapka i zaczęli biec z powrotem do helikopterów. Otworzono do nich ogień, a oni zlecili zabicie przetrzymywanych. W akcji zginęło łącznie piętnaście osób - wszystkich dziewięciu Izraelczyków, pięciu członków ”Czarnego Września” i jeden policjant w wieży kontrolnej lotniska. Być może akcja przebiegłaby korzystnie, gdyby nie fakt, że Niemcy nie zabezpieczyli się dobrze na wypadek niepowodzenia ich planu. Wsparcie utknęło na zakorkowanych drogach w kierunku lotniska.
W trakcie trwania akcji w wiosce niewielu sportowców zdawało sobie w pełni sprawę z tego, co się dzieje. Później zostali o wszystkim poinformowani, ale możliwe, że większość z nich nawet nie podejrzewała, że obok nich wydarzyła się tragedia. - Pamiętam, że rano wyszedłem jak co dzień z bloku, w którym mieszkaliśmy i idąc do autobusu, zobaczyłem opancerzone wozy. Pomyślałem, że to coś dziwnego, ale nie wiedziałem, o co chodzi. Dopiero, jak później zobaczyliśmy, że z pięciu bram, którymi wchodziliśmy do wioski, cztery zostały zamknięte i wchodzi się przez jedną, pilnowaną przez wojsko, to po wiosce się rozeszło, że dzieje się w niej coś, co jest zaprzeczeniem idei igrzysk - tłumaczył w rozmowie z Łukaszem Jachimiakiem ówczesny zawodnik kadry siatkarzy, Ryszard Bosek. - Zrobił się horror. Zostaliśmy na igrzyskach, ale byliśmy wystraszeni, poza wioskę olimpijską praktycznie już się nie wychodziło, tylko na swoje starty.
Wśród członków MKOl-u trwały dyskusje o przerwaniu igrzysk i początkowo taką decyzję preferowano. Po kolejnych naradach organizatorzy stwierdzili, że lepiej je kontynuować. Dlaczego? - Podkreślali, że nie damy się terrorystom i igrzyska będą kontynuowane. Sportowcy w większości się temu podporządkowali i igrzyska trwały - mówił Bosek. Wszystkich zebrano podczas wielkiego wiecu na stadionie olimpijskim. Najpierw odbyły się tam uroczystości żałobne, a później ogłoszono decyzję. Później ku pamięci ofiar na ceremonii zamknięcia musiała wystarczyć już tylko minuta ciszy, w końcu zwyciężył sport. W Monachium życie straciło jedenastu izraelskich sportowców - Mosze Weinberg, Josef Romano, Ze’ew Friedman, Dawid Berger, Eli’ezer Halfin, Josef Gutfreund, Kehat Szorr, Mark Slawin, Andre Spitzer, Amicur Szapira i Ja’kow Springer. Ten ostatni urodził się i wychował w Polsce.
Springer pochodzi z Kalisza. Tam od lat 20. wychowywał się ze swoją rodziną aż do czasu II wojny światowej. Nie jest do końca jasne, co stało się z nim w momencie wkroczenia niemieckich wojsk do Polski. Giulio Meotti w książce ”A New Shoah. The Untold Story of Israel's Victims Of Terrorism" twierdzi, że miał walczyć w powstaniu w getcie warszawskim. Inna wersja jego historii w ”One Day In September" Simona Reeve'a wskazuje, że wyjechał do Rosji. Samotnie, w wieku zaledwie osiemnastu lat. Springerowi, tak czy inaczej, udało się przeżyć holokaust, ale jako jedynemu z polskiej części jego rodziny. Jego bliscy zostali przewiezieni do łódzkiego getta i zamordowani przez Niemców.
Springer w Warszawie pojawił się na pewno w 1951 roku. Podjął studia sportowe, a na swoje dyscypliny wybrał podnoszenie ciężarów i zapasy. Na uczelni był jedynym Żydem. Ożenił się i miał dwójkę dzieci. Sześć lat później podjął decyzję o powrocie do Izraela ze względu na antysemityzm, jakiego doświadczyła jego rodzina podczas codziennego życia w Polsce. Startował w zawodach i szkolił młodzież w Jaffie oraz Bat Yam. Później rozwijała się jego kariera jako sędziego. W tej roli jeździł na zawody do innych krajów, był m.in. na igrzyskach olimpijskich w Meksyku. Cztery lata później miał się długo zastanawiać nad wyjazdem do Monachium. Pamiętał, jakie piekło jego rodzinie wyrządzili Niemcy i nie mógł im tego wybaczyć. Jechał tam coś sobie i im udowodnić. Czwartego września mógł być w hotelu poza olimpijską wioską, ale wybrał towarzystwo przyjaciół z izraelskiej kadry. To kosztowało go życie.
Szóstego września o trzeciej nad ranem jego żona, Rosa Springer usłyszała, że jej mąż nie przeżył próby odbicia przetrzymywanych. Plotka sprzed paru godzin mówiła o opanowanej sytuacji. Rodzina czekała na informacje z szampanem w dłoniach, ale Rosa kazała go otworzyć, dopiero gdy usłyszy Ja'kowa. Ale on już nigdy się nie odezwał. Kilka dni wcześniej przesłał jej pocztówkę. Napisał, kiedy dokładnie wróci do Izraela.
W kolejnych latach próbowano dojść do tego, kto jest winny tak słabemu zabezpieczeniu wydarzeń z września 1972 roku. Wśród policjantów, władz i organizatorów nie wskazano nikogo, kto miał ponieść odpowiedzialność, choć same raporty dotyczące ochrony igrzysk wskazywały na wiele braków, utrudniających działanie służb. Wiele lat polowano też na pozostałych członków organizacji ”Czarny Wrzesień". W październiku 1972 roku trzech z tych, którzy przeżyli akcję na lotnisku, oddano Palestyńczykom ze względu na porwanie samolotu pasażerskiego lecącego z Bejrutu do Ankary. Takie było żądanie terrorystów. Planowano zamachy choćby na współodpowiedzialnego za organizację masakry w Monachium Abu Daouda. Jeden z nich, jak opisywał Newsweek, przeprowadzono w warszawskim hotelu Victoria, ale nie był on udany. W 1996 roku dostał zgodę na pobyt w Izraelu i przekonywał, że Palestyńczycy zapłacili cenę za szkody wyrządzone w Monachium. Ale Daoud nigdy nie żałował swoich czynów, a w wywiadzie dla ”Der Spiegel" z 2006 roku wskazał, że ”wszyscy mogą tylko pomarzyć, żeby za to przeprosił". Zmarł w 2010 roku w Damaszku, chorował na niewydolność nerek.
Zamach w Monachium na zawsze zmienił oblicze igrzysk. Był pierwszym takim wydarzeniem w historii. Nikt nie znał jeszcze dobrze pojęcia terroryzmu, a teraz przekonano się o nim podczas najważniejszej sportowej na świecie. To właśnie przez tę historię sportowcy mieszkają w odizolowanych od dziennikarzy, kibiców czy nawet działaczy częściach wioski olimpijskiej. Dostęp do niej jest utrudniony, a zawodnicy zdecydowanie rzadziej ją opuszczają. W Monachium tak nie było. Ochrona nie miała broni, a przejść przez jedną z czterech jej bram nie było trudno. Swoboda w wiosce była częścią rozluźnionej atmosfery wokół budowania spokojnego i radosnego nastroju igrzysk. A to wszystko pomimo ostrzeżeń. Pół roku wcześniej policyjny psycholog Georg Sieber opublikował swoją listę 26 najgorszych scenariuszy wydarzeń podczas imprezy. 21. na liście był zamach arabskich terrorystów na izraelskich sportowców. Raport uznano za absurdalny.
Przeczytaj także: