Stanisław Szymański ma koronawirusa. Szpital zakaźny nie chciał go przyjąć i odesłał do domu

Trochę się obawiałem. Ale wie pan, moi zawodnicy byli w trakcie walki o awans na igrzyska. Trudno było im powiedzieć, że nie jedziemy - mówi Stanisław Szymański, trener kadry florecistów w rozmowie ze Sport.pl. 10 marca 72-letni szkoleniowiec poleciał z zawodnikami do Anaheim w USA. Wrócił dwa dni później, z koronawirusem. Od soboty jest leczony w jednym z gdańskich szpitali.

Kwalifikacje w Anaheim zostały odwołane z powodu epidemii koronawirusa, ale decyzję podjęto dopiero, gdy uczestniczy przybyli na miejsce. Szymański ze swoimi zawodnikami chciał tam walczyć o prawo startu na igrzyskach w Tokio. O nich już wiadomo, że zostały przełożone z roku 2020 na 2021.

Szymański to bardzo utytułowany trener. Z drużyną florecistów zdobywał m.in. złoto mistrzostw świata i Europy oraz olimpijskie srebro na igrzyskach Atlanta 1996.

Łukasz Jachimiak: Jak się Pan czuje?

Stanisław Szymański: Dziękuję, raz jest ze mną lepiej, raz gorzej. Dzisiaj gorzej. W szpitalu się starają, ale mam pewność, że nie wiedzą co robić. Są tu nade mną działania głaszczące. Inhalacja raz, drugi, trzeci. Jakiś zastrzyk w brzuch codziennie dostaję. I tlen do oddychania. Na cały dzień. Odłączam go tylko na noc. To niewiele działań. Słyszy pan, jak mówię - cicho, powoli.

Zobacz wideo

W jakim szpitalu Pan przebywa?

- W Szpitalu Marynarki Wojennej w Gdańsku.

Kiedy Pan do niego trafił?

- Leżę tu od soboty 21 marca. Mam nadzieję, że jako sportowiec mam mocny organizm. Pewnie po ataku kaszlu, jaki miałem w nocy ze środy na czwartek, przeciętny człowiek by się poddał. Było strasznie, miałem naprawdę okropną noc. Kaszel był bardzo głęboki. Siadałem na łóżku, chciałem odkaszlnąć, wszystko robiłem, żeby sobie pomóc, żeby choć na chwilę była cisza i żebym mógł zasnąć. Ale nic z tego. Męczyłem się tak do czwartej rano. Półtorej godziny później obudziła mnie pielęgniarka, która przyszła zmierzyć mi temperaturę. Leżę sam w sali, jestem odizolowany, pewnie nie wiedziała, że nie spałem. Chociaż wydaje mi się, że musiało być słychać, jak się męczę.

Myśli Pan teraz, że niepotrzebnie pojechaliście na kwalifikacje olimpijskie do Anaheim? Nie bał Pan się wyjazdu, gdy już wszędzie mówiono o zagrożeniu koronawirusem?

- Trochę się obawiałem. Ale, wie pan, moi zawodnicy byli w trakcie walki o awans na igrzyska. Trudno było im powiedzieć, że nie jedziemy. Myślałem sobie, że skoro organizator nie odwołał turnieju, to znaczy, że tam nie jest tak źle. I zresztą jak tam dolecieliśmy, to tak to wyglądało - cisza, spokój, jakby nic się nie działo. Tam praktycznie nikt nie chodził w masce. Aż byłem trochę zdziwiony. Ale ledwo dotarliśmy, a już wracaliśmy. We wtorek 10 marca wylecieliśmy z Polski, a w czwartek 12 marca o piątej rano nas obudzono i szybko się spakowaliśmy, bo okazało się, że mamy samolot powrotny. Szkoda, że 10 marca dopiero odrobinę po naszym wyjeździe ministerstwo sportu wydało decyzję, żeby sportowcy nie opuszczali kraju. My już wtedy byliśmy w drodze.

Jak szybko po powrocie z USA pojawiły się u Pana objawy choroby?

- Z Anaheim wyruszyliśmy w czwartek, w piątek dotarłem do Gdańska. Późnym wieczorem. Wtedy czułem się dobrze, wszystko było okej. Bardzo dobrze się stało, że z lotniska do domu nie jechałem taksówką. Przyjechał po mnie zawodnik, który był ze mną w USA. On wrócił szybciej, bo poleciał inaczej. Był na swój koszt, więc kupił sobie bilet na inne połączenie. Bez bagażu, żeby było taniej. A jego bagaż wziąłem na siebie ja. Mam srebrną kartę, więc w Lufthansie mogę wziąć dwa bagaże. Zawodnik przyjechał na lotnisko po mnie i po swój bagaż. Zapakowaliśmy torby, podwiózł mnie do domu, zachowanie ostrożności było absolutne. On był ostatnią osobą, która miała ze mną kontakt. I na szczęście czuje się dobrze.

W Pana domu nie było nikogo?

- Była żona. Zawodnik był ostatnią osobą spoza rodziny, z którą miałem kontakt. A co do żony, to jestem w lekkim szoku, że ona do tej pory nie wykazuje żadnych objawów.

Skoro ani Pana żona, ani Pana zawodnik nie mają objawów choroby, to im testów nie robiono?

- Nie robiono.

A Pan kiedy poczuł się źle i kiedy Panu zrobiono test?

- W piątek i w sobotę było bardzo dobrze, ale w niedzielę rano obudziłem się chory. Z parszywymi objawami. Gorączka, bóle międzystawowe straszne, naprawdę okropne bóle mięśniowe miałem. Już wiedziałem, że mnie trafiło. W poniedziałek rano udałem się do izby przyjęć szpitala zakaźnego. Przedstawiłem wszystkie okoliczności, żeby mi zrobili test, wytłumaczyłem, że muszą, bo są mocne przesłanki, bo możliwość zakażenia w czasie podróży była duża, bo bardzo źle się czuję, a poza tym mój wiek jest już zaawansowany [trener w sierpniu skończy 72 lata]. Test zrobili mi więc w poniedziałek 16 marca.

Jak długo czekał Pan na wynik?

- Niestety aż do soboty.

I przez ten czas był Pan w domu?

- Oczywiście, że wysłali mnie do domu. Dali leki przeciwgorączkowe i przez kilka dni była zabawa w kotka i myszkę - brałem leki, temperatura spadała, za dwie-trzy godziny znowu rosła i tak przez cały czas.

Do bardzo wysokiego poziomu rosła Panu temperatura?

- Nie, bo ja jestem taki typ, że bardzo rzadko mam wysoką temperaturę. Rosła do 37,6 stopni. Ale u mnie 37 stopni oznacza, że jestem już bardzo chory. Poza tym to nie gorączka najbardziej mi dokuczała. W sobotę czułem się już tak źle, że na tę izbę przyjęć szpitala zakaźnego pojechałem jeszcze raz. Oczywiście przyjechał po mnie specjalny, wirusowy transport. Na miejscu zrobiono mi badania, rentgeny, tamto-owamto. Lekarze wykluczyli stany zapalne w płucach. Trochę mi ulżyło. Ale oni mnie odesłali do domu. Przyjechałem trochę załamany, bo w domu człowiek nie wie co ze sobą w takiej sytuacji zrobić. Pół godziny po tym jak wróciłem, dostałem telefon. "Wojewódzka Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna. Pan Szymański? Proszę pana, pana test jest pozytywny".

I znów przyjechał po Pana specjalny pojazd i zawiózł Pana do szpitala?

- Nie, wtedy szpital zakaźny chciał podtrzymać decyzję, że powinienem być w domu. Ale ja czułem, że z moim organizmem jest bardzo źle. Mogłem na siłę kazać się zawieźć na oddział, ale wtedy czułbym się tam nieswojo, pewnie byłbym wskazywany palcem, mówiliby, że przyjechał cwaniaczek, który myśli, że będzie nimi rządził. Na szczęście żona błyskawicznie zareagowała. Zadzwoniła do Szpitala Marynkarki Wojennej, wytłumaczyła, jaka jest sytuacja, powiedziała, że ja muszę być w szpitalu, choć to nie jest moje marzenie. W szpitalu chcieli pół godziny do namysłu. Zadzwonili punktualnie i powiedzieli "proszę przyjeżdżać". Zamówiłem więc wirusowy transport i pojechałem. To było około północy z soboty na niedzielę.

Co mówią lekarze? Określili czas, przez jaki będzie Pan wracał do zdrowia?

- Podobno dzisiaj mają mi coś powiedzieć. Ale obchody nade mną są strasznie delikatne. Oni przychodzą na chwilę, są w strojach kosmicznych, nie widać im ani twarzy, ani oczu. Ale muszą tak, wiadomo. Dobrze, że zdrowa jest moja żona, łatwiej mi z tą myślą. A ja? Tak to wygląda, że toczę najważniejszą walkę. Ważniejszą i trudniejszą od wszystkich, jakie miałem we florecie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.