Po dramacie na Nandze Revol dochodziła do siebie miesiącami. Obwiniała Mackiewicza i siebie

Dwa lata po tragedii na Nanga Parbat Elisabeth Revol znów wraca na ten szczyt. Tym razem wydając książkę. Ta wyprawa dla jej głowy jest ciężka, ale też oczyszczająca. Pełna emocji, szczęścia, ale też bólu. Dotyka bezradności, heroizmu i śmierci, której "bulimiczka szczytów" też była blisko. - Jak uważasz? Idziemy dalej czy schodzimy? Mróz będzie tęgi, a dotrzemy tam dopiero w nocy - pytała Mackiewicza. - Idziemy dalej. Już nie jest daleko - odparł.
Zobacz wideo

Guru Tomasza Mackiewicza i legenda himalaizmu Jerzy Kukuczka, wylatując na wyprawę na Lhotse (jak się potem okazało, jego ostatnią) pytany, dlaczego po zdobyciu czternastu ośmiotysięczników nie kończy kariery i podejmuje kolejny cel, odpowiedział: - A dlaczego kończyć, skoro tak dobrze idzie?

Z Nangą Tomaszowi Mackiewiczowi, Elisabeth Revol, ale też innym himalaistom, zimą nie szło dobrze. W 2018 roku Revol próbowała zdobyć górę po raz czwarty, Mackiewicz po raz siódmy. Wcześniej nie udawało się z różnych powodów. Jakby ktoś zapytał, co znowu go tam przyciąga, to odpowiedź mogłaby brzmieć: skoro było pechowo i źle, to trzeba próbować dalej. To byłby zapewne jeden z bliskich prawdzie argument. Revol w swojej książce przyznaje, że choć nie działał na nich typowy mechanizm chęci wzięcia rewanżu, to działała zwykła chęć osiągnięcia wyznaczonego kiedyś celu.

Powodów, dla których Mackiewicz powrócił na "Nagą Górę", było więcej - jakaś mistyczna więź, która łączyła go z tym szczytem, chęć kontaktu z Fairy (bóstwem Nanga Parbat), zew wolności, który zawsze czuł tam gdzieś wysoko, może przeznaczenie? Mackiewicz próbował przecież przez zbiórki crowdfundingowe pozyskiwać środki na inne wyprawy, ale tylko magia Nangi i zapewne też historia, która łączyła go z tą górą, sprawiały, że wpłaty od ludzi najchętniej szły na Nangę. On z uśmiechem brał to, co przynosił mu los. Zresztą potrzeba wędrówki w krainę ubogą w tlen była i dla Francuzki, i dla Polaka pewnym zniewoleniem. Revol często nazywa się "bulimiczką szczytów".

- Pakując się, zadajesz sobie pytanie, co cię tak nieodparcie ciągnie coraz wyżej, i nagle pojmujesz, że jesteś zniewolona, że to jest jak narkotyk. Wysiłek, wysokość, podniecenie, stres, wątpliwości, w końcu poczucie spełnienia. Ten koktajl upajał mnie za każdym razem coraz bardziej - czytamy w książce "Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat". Książce, którą Francuzka napisała z kilku powodów. Po pierwsze, dla siebie, żeby uwolnić głowę. To, co męczy mózg, przelać na papier. Po drugie, by upamiętnić swego kompana i przyjaciela. W końcu Mackiewicz też miał napisać książkę. Był nawet wstępny tytuł: "Czapkins Life". Elizabeth miała pomóc mu w rozdziałach dotyczących wspólnych historii. Ostatecznie sama zrobiła poruszające sprawozdanie z ich ostatniej wyprawy. Niczym dokumentalistka opisuje w nim fakty, opatruje je komentarzem, wygłasza zarzuty, czasem przyznaje się do błędów, które z Mackiewiczem popełnili. To trochę jej spowiedź. Dzieli się w niej emocjami, swoją niepewnością i bezradnością w starciu z żywiołem, choć z drugiej strony jej działanie budzi przecież podziw.

"Idziemy dalej. Już nie jest daleko. I nie jest bardzo zimno"

Do 25 stycznia i wysokości 7500 metrów wszystko przebiegało nieźle. Może było nieco zimniej niż zwykle. Elizabeth w strefie śmierci, jak określa się wspomnianą wysokość, założyła maskę. Choć słońce było za chmurami, to promienie i tak były ostre. Zwróciła na to uwagę Tomkowi.

- Dobra, Eli, nie martw się - odpowiedział.

Na atak szczytowy wyszli trochę później niż zakładali, a problemy stwarzało rozgrzanie nóg Tomka. Zasadą jest, że nie można wyruszać w trasę, gdy tego się nie zrobi. Spróbowali też nowej metody. Owinęli sobie stopy folią aluminiową, traktując ją jak izolator. Francuzka przyznała, że w ten sposób złamała jedną ze swoich zasad: nie próbować niczego nowego w dniu ataku na szczyt. Szybko tego żałowała, bo folia jej przeszkadzała. Mackiewicz nie narzekał, a przynajmniej nic w tej kwestii nie mówił. Jak dalej opisuje himalaistka, znalezienie odpowiedniej drogi podejścia też nie było łatwe i zajęło trochę czasu. Jak już potem analizowała, zbyt dużo.

Revol w książce często odnosi się do obserwacji Mackiewicza. Jego dobra forma długo ją cieszyła, tym bardziej, że Polak wcześniej miał problemy z trawieniem.

- Poziom higieny w bazie był problematyczny dla naszych wyjałowionych żołądków – nasz kucharz Sharkan przygotowywał posiłki na ubitej ziemi, brudnymi rękami zagniatał ciasto i robił placki ćapati, kroił mięso i rozpalał ogień. Woda była czasami ledwo zagotowana - opisuje.

Potem przez wiele długich dni polsko-francuski duet był już skazany tylko na siebie.

Na wysokości 8036 metrów, czyli raptem i aż 90 metrów od szczytu, kiedy o 17.15 wiadomo było, że z powodu chmur nad granią Mazeno i zbliżającej się nocy niebawem będzie ciemno i nieprzyjemnie, nastąpiła kluczowa wymiana zdań:

- Nic nie będzie widać. Jak uważasz? Idziemy dalej czy schodzimy? Mróz będzie tęgi, a dotrzemy tam dopiero w nocy - spytała Revol. - Idziemy dalej. Już nie jest daleko. I nie jest bardzo zimno - odparł jej kompan.

Oboje decyzję podjęli szybko. Jak przyznaje Revol, pomogła bliskość celu. Pewnie swoje zrobiły też emocje, podniecenie. To, co działo się na ostatnich metrach trasy na szczyt, wymagało od ciała i umysłu maksymalnego wysiłku.

- Trzęsę się z zimna, brutalnego, przerażającego, ale w środku jestem jakby znieczulona. Znieczulona przez całe lata marzeń i przez ten przenikliwy chłód. Trudno mi odróżnić sen od jawy. I tylko walka, którą toczę, żeby się rozgrzać, potwierdza, że ta sytuacja jest prawdziwa, że to wszystko nie jest fantazją - opisywała swój stan Revol na ostatnich metrach Nangi.

- Jak zawsze, kiedy docieram na szczyt, przez kilka minut nie myślę o niczym, po prostu sycę się tymi niezwykłymi miejscami - opisuje. Tym razem wielkiej radości nie było. Na szczyt tuż po niej dotarł przemarznięty Mackiewicz. Bardziej przestraszony i oszołomiony niż uradowany.

- Eli, co się dzieje z moimi oczami? Eli, nie widzę twojej czołówki, twój obraz jest rozmyty!

Widziała własną śmierć

Jak mawiają himalaiści, szczyt tak naprawdę osiąga się dopiero po zejściu na dół. Dla Revol i Mackiewicza najtrudniejsza walka z Nangą zaczęła się na 8126 metrach, z których trzeba było zacząć schodzić w nocy. Najlepiej jak najszybciej. Bo oprócz tego, że oczy Polaka zbierały coraz mniej informacji o otoczeniu, to coraz gorzej funkcjonowały też jego płuca i mózg. Revol, po tym jak zdjął z siebie ochronę na twarz i powiedział, że nie może oddychać, zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie doskwiera mu choroba wysokogórska lub zaczyna się obrzęk mózgu. Podała tabletki. Schodzenie, a właściwie sprowadzanie go stawało się coraz trudniejsze. W dodatku mróz tak przeszył jego dłonie, że nie mógł ich zacisnąć. Dramat Mackiewicza na Nandze był dramatem fizycznym, dla Revol także dramatem psychicznym. To przez wydarzenia z kolejnych minut, godzin i dni potem musiała dochodzić do siebie długimi miesiącami. Ten dramat opisuje szczegółowo. To obwinia siebie, to Mackiewicza, to traci nadzieję, by zaraz ją odnaleźć. Przyjmuje kolejne ciosy. Nie może znaleźć namiotu i ich rzeczy, które mogłyby dawać dalszą szansę na przetrwanie. Walczy o życie swoje i Mackiewicza, ale też robi rachunek sumienia.

- Dlaczego nie postanowiliśmy zejść na dół wtedy, dziewięćdziesiąt metrów pod szczytem? Dlaczego brnęliśmy w to dalej mimo późnej pory, mimo nadciągającej nocy? Dlaczego nie zawróciliśmy po dotarciu do szczytowej grani? I dlaczego nie "zmusiłam" Tomka do założenia maski? Dlaczego nie zaznaczyliśmy położenia szczeliny w obozie IV, żeby łatwiej było tam wrócić? Dlaczego nie udało mi się odszukać namiotu? - wylicza Revol. A do wszystkich rozterek dochodzi jeszcze niezrozumienie, niewiedza. Co dzieje się z akcją ratowniczą, która szybko miała ściągnąć ich z góry, i dlaczego zarządzający proszą, by sama udała się niżej i zostawiła Mackiewicza w bezpiecznym miejscu. - Przecież to jemu potrzebna jest pomoc! - myślała.

Podczas tych dylematów, prób ratowania, rozgrzewania czy pojenia swego kompana, widać jak Revol oddala się od ratowania siebie. Choć wydaje się, że jest silna i przytomna, a poświęcenie dla drugiej osoby jest naturalne, to na wysokości 7200 metrów działa to inaczej. Kolejne wersy jej spowiedzi dowodzą, jak przez to sama oddala się od życia. Zresztą podczas pierwszej nocy, po której opuściła Mackiewicza, widziała własną śmierć. Brak snu, jedzenia i picia przez trzy dni, brak schronienia, brak czekana i kijka, które zostawiła dla asekuracji i oznaczenia miejsca szczeliny Tomka, przez chwile także brak lewego buta, a potem rękawiczki sprawiało, że jej zejście ocierało się o cud. I ten cud też opisuje.

"Przez myśl mi nie przeszło, że będę odsądzana od czci i wiary"

Znalezienie się w szpitalu w Pakistanie czy nawet w domu we francuskim Drome nie oznaczało końca dramatu. Świat lodu miał swoje zagrożenia. Cywilizacja i cyfryzacja niosła swoje.

- Przez myśl mi nie przeszło, że po powrocie zostanę wciągnięta w wir szaleństwa, że będę potępiana, odsądzana od czci i wiary zarówno przez środowisko wspinaczy, jak i przez zupełnie obce osoby. Że zacznie się zajadłe polowanie na sensację, wydobywanie ze mnie strasznych słów rozpaczy – pisze Revol w swojej książce. Będąc tam na szczycie nie zdawała sobie sprawy, że przez kilka dni, które przerodziły się w tygodnie, była czołową postacią okładek gazet i czołówek portali. Z jednej strony cyfrowy świat był jej sprzymierzeńcem - grupa ratunkowa licząca 36 osób komunikowała się na Whats Appie, dzięki nowym technologiom następował szybki przepływ informacji między kontynentami, opracowywano możliwe scenariusze, uruchamiano zbiórki pieniędzy na akcje ratunkową. Revol miała komu dziękować, zresztą nie szczędziła pięknych słów także dla wielu Polaków. Z drugiej strony ten informacyjny świat ją przytłaczał. Przywitał przemocą, zapewne też pobudzał w niej poczucie winy. - Kamieniami były osądy i komentarze. A przecież tylko my oboje, Tomek i ja, byliśmy w środku tej tragedii - podsumowuje.

Revol, by wrócić do normalnego funkcjonowania, próbowała wielu rzeczy. Ukojenie znalazła dopiero w Mount Evereście. Choć przez głowę przewijała jej się myśl, że musi wrócić na Nangę, skorzystała z możliwości zdobycia najwyższego szczytu ziemi.

23 maja weszła na Mount Everest. Górę, której plakat wisiał nad jej dziecinnym łóżkiem, o której od zawsze marzyła. Te marzenie trzymało ją przy życiu po tragedii na Nandze. Marzenie, które już kiedyś miała spełnić, ale zabrakło jej wtedy około 350 metrów. Teraz się udało. Everest i Lhotse, który zdobyła chwilę później, były jej najlepszą terapią. Górski lek pewnie na jakiś czas podziała.

Polska premiera książki "Przeżyć. Moja tragedia na Nanga Parbat" 22 stycznia.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.