Bartłomiej Bonk: Ta historia ze srebrnym medalem ciągnie się od roku. Ja zrobiłem swoje 7 lat temu, czyli na pomoście w Londynie. Pamiętam, ile ciężkiej pracy i serca mnie to kosztowało. To, że Oleksiej Torochtij się wtedy wspomagał, podejrzewałem już przed startem. Rywalizowałem z nim przecież wcześniej. Byłem od niego lepszy na mistrzostwach Europy. To był czas, kiedy podrzucał mniej więcej tyle ile ja - dwieście dwadzieścia kilka kilo. Potem na chwilę zniknął, a tuż przed igrzyskami wrzucił na portale społecznościowe film, jak podrzuca 240 kg. Ten wynik to był kosmos, nagle mu 20 kilo na sztandze przybyło. Nie dało się tego zrobić na czysto. No, ale to się okazało dopiero sześć lat później. Po ponownych badaniach jego próbek nowymi metodami.
- To taka odgrzewana sprawiedliwość. Ja brązowy medal zdobyłem w 2012 roku, karierę zakończyłem w 2016, a teraz dostaję w sms-ach gratulacje za olimpijskie wicemistrzostwo. Tak to jest i pewnie będzie. Ja na to wpływu nie mam.
- Mieliśmy fajną galę 100-lecia PKOL-u, na której Anita Włodarczyk dostała swój złoty medal za Londyn, Szymonowi Kołeckiemu za Pekin krążek wręczali przedstawiciele PKOL-u. Nie wiem, jak może być ze mną, ale emocje na pewno nie będą takie same, jak byłyby na pomoście. Jak będę miał ten medal w rękach być może będę mógł na jego temat powiedzieć coś więcej.
- Możemy się teraz zastanawiać, w jaki sposób zawodnicy, którzy szykowali się na czysto, mieli szansę w jakiejkolwiek rywalizacji. W Polsce w ciężarach były wtedy wzmożone kontrole antydopingowe, ale na międzynarodowych zawodach Polacy mierzyli się z dopingowiczami. Jeździł z nami kiedyś utytułowany trener rosyjski, który współpracował z wieloma medalistami ze wschodu i mocno się dziwił, gdy widział, że po treningach przyjeżdżała do nas kontrola antydopingowa. Pytał, czy to normalne, że my na te kontrole chodzimy? Po dłuższym przemyśleniu stwierdził: gdyby wszyscy trenowali według waszych zasad, to wy byście wszystko wygrywali. Dawało to do myślenia jak musieli przygotowywać się inni.
- Myślę, że obecnie niektóre kraje jeszcze wciąż działają po staremu. Sporo zależy od kontroli narodowych. Jeżeli one w każdym kraju działałyby tak samo to poziom zawodów byłby zupełnie inny - wyrównany. Zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli ryzykować. Będą pewni, że coś wiedzą lepiej, że potrafią więcej. To działa jednak na krótką metę. Jest np. taki kazachski sztangista Ilia Ilin. Za doping zostały mu zabrane dwa złote medale kolejnych igrzysk olimpijskich. Został też zawieszony. Znalazł dobrego, amerykańskiego prawnika, zapłacił mu 1000 dolarów za godzinę i wyszło tak, że szybko wrócił do startów. Teraz startuje już prawdopodobnie bez koksu, bo jego wyniki są dużo słabsze. Jak kiedyś podrzucał 246 kilogramów, tak teraz ma problem z dwustoma. Niektóre rzeczy widać pośrednio, inne słyszeliśmy wprost. Pamiętam, że kiedyś taksówkarz z Zakopanego mówił mi, że woził kazachskich sztangistów. Otwarcie mu przyznawali, że jeździli na dopingu.
Ciężary są teraz zagrożone tym, że w 2024 roku wylecą z igrzysk olimpijskich właśnie przez doping. Ostatnio zawieszonych było zresztą 9 różnych krajów. To działa tak, że jeśli w ciągu roku przyłapanych na nielegalnym wspomaganiu zostanie co najmniej trzech sportowców, to zawieszają całą federację.
- Dlatego też 2018 był dla polskich sztangistów bardzo dobry. Ci co oszukiwali zostali zawieszeni, a Polska zdobyła wtedy sporo medali.
- Bo on nie jest jakiś zadowalający. W związku pracują ludzie, którzy coś kiedyś trenowali, brali udział w jakichś zawodach, ale nie są genialnymi trenerami. Mają już swoje lata. Myślę, że powinni odejść. Jestem za tym, żebyśmy mieli trenerów młodszych, którzy mają energię. Potrafią przekazywać ważne rzeczy młodzieży. To młodzież może nawet i jest utalentowana, ale przychodzi taki moment, że po startach juniorskich ciężko idzie nam szlifowanie takiego zawodnika do dobrego poziomu seniorskiego. Mamy niby Arkadiusza Michalskiego, mamy Joannę Łochowską, która dominuje już od trzech lat na ME, choć na MŚ, gdy dochodzą Azjatki to jest jej trudniej. To jednak mało.
- Prowadzę czasem treningi indywidualne, gdy ktoś mnie o to poprosi lub potrzebuje pomocy. Mam kilku zawodników, którym wysyłam plany, a oni sobie ćwiczą, ale z ciężarami niewiele mam wspólnego. Może poza tym, że wciąż lubię je oglądać. Patrząc z perspektywy widzę, że nie idzie to w dobrym kierunku. Federacje w Europie się rozwijają, my nie.
- Byłem swego czasu wiceprezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, ale już nie jestem. Popatrzyłem, jak to funkcjonuje od środka i doszedłem do wniosku, że nie jest to towarzystwo ludzi, z którymi ja muszę mieć cokolwiek wspólnego. Ciężary przeżywają w Polsce kryzys.
- Ja będąc zawodnikiem pracowałem na siebie. Zrealizowałem to, co zakładałem sobie, gdy miałem 13 lat, wtedy postanowiłem zdobyć medal olimpijski. Jestem spełniony. Żal tylko trochę patrzeć, że mój sport idzie w taką stronę.
- Zakończyłem jedną przygodę, rozpocząłem inne. Na pływalni “Wodna nuta” mam pod sobą ludzi, którzy ciężko pracują. Życzę im wszystkiego dobrego i tego by pracowali jeszcze lepiej. Jakoś się w tym odnajduję. Nie jestem tam, bo muszę tylko dlatego, że chcę. Prowadzę też z żoną fundację, która pomaga chorym dzieciom. To fundacja im. naszej zmarłej córki Julki “Walcz o mnie”.
- Zgłaszają się do nas ludzie z całej Polski. Wiem, co czują, bo my z żoną też przeżywaliśmy osobistą tragedię. Jak możemy im pomóc, to pomagamy. Nie jest to duża fundacja, nie robimy tam wielkich ogólnopolskich akcji, raczej konkretnymi rzeczami staramy się w takim rodzinom pomagać. Teraz robiliśmy “Małą Gwiazdkę”, w którą włączyły się różne szkoły i zbieraliśmy różnego rodzaju artykuły dla dzieci. Potem po nocach z żoną te artykuły pakowałem w paczki w naszym garażu. Trochę roboty przy tym było, ale jak potem widzieliśmy uśmiech rodziców, których dzieciom pomogliśmy, to nam wynagrodziło nasz wkład. Ważne jest, że nikogo w fundacji nie zatrudniamy. Wszystko robimy charytatywnie i dzięki temu każdy zebrany przez nas grosz idzie tam, gdzie powinien.
- 18 stycznia. To będzie pierwszy bal naszej fundacji. Weźmie w nim udział kilku sportowców, medalistów olimpijskich, którzy na licytację przeznaczyli parę swoich pamiątek i też chcą pomagać dzieciom. Mam nadzieję, że uda się zebrać trochę pieniążków.
- Jak trenowałem to byłem w domu gościem. Śmiałem się, że przyjeżdżam tylko pranie zrobić. Jak wpadałem na święta to też miałem w głowie, że trzeba zrobić jakiś trening, iść na siłownię. Teraz nie patrzę na to co mogę zjeść i kiedy. Jak zakończyłem karierę to nawet schudłem 10 kg i mam problem, że nie mogę przytyć. Choć będąc szczuplejszy czuję się lepiej. Tym bardziej, że po zakończeniu kariery miałem problem z kręgosłupem i musiałem iść na operację. Mam osiem śrub w kręgosłupie i 2 pręty. To też po części wynik sportowej ambicji. Moje ciało nie nadążało za tym, co ja chciałem. Ja chciałem więcej i mocniej, a organizm mówił mi stop.
- Miałem jeszcze 7 innych operacji: nadgarstek, biodro, kolano. Na kolano to było 5 operacji. Jak miałem 18 lat pojechałem do Centralnego Ośrodku Medycyny Sportowej w Warszawie, gdzie lekarze oznajmili: Panie Bartku, pan nigdy nie będzie dźwigał ciężarów, bo ma pan wrodzoną wadę kręgosłupa. Jakbym ich posłuchał, to bym nie miał medalu olimpijskiego. Pamiętam, że po tej diagnozie byłem do treningów jeszcze bardziej zmotywowany. Wiem po sobie, że najważniejsze jest wierzyć w to, co się robi. Że sukces rodzi się przeważnie w głowie. Jak człowiek jest na niego mentalnie przygotowany, to już idzie w dobrą stronę.
- Mnie nikt do sportu nie namawiał. Ja po prostu lubiłem rywalizację. Dlatego teraz też do niczego dzieci nie namawiam. Natomiast syn gra w siatkówkę. Zobaczymy co z moją córką. Ona ma bardzo dużo energii, też lubi rywalizację. Chodzi do szkoły polskich olimpijczyków, której tata jest w sumie patronem. Pokazuję jej różne dyscypliny sportu. Czas pokaże czy będzie chciała ze sportem łączyć przyszłość. Nie namawiam, bo wiem ile mnie to wysiłku i zdrowia kosztowało. W razie czego będę jednak wspierał.