Witold Bańka: Większość związków sportowych to kliki brutalnie walczące o władzę

- Złudzeń co do związków sportowych nie miałem. Ale jednak skala zdeprawowania czasami mnie zaskakiwała. Zdecydowana większość związków funkcjonuje jak kliki zajmujące się walką o władzę. Często bardziej brutalnie niż w polityce - mówi Sport.pl Witold Bańka, odchodzący minister sportu i turystyki, który od 1 stycznia 2020 zostanie szefem Światowej Agencji Antydopingowej.

Paweł Wilkowicz: Kto wtedy zadzwonił, jesienią 2015 roku? Beata Szydło?

Witold Bańka: Tak, premier Beata Szydło.

Zobacz rozmowę Pawła Wilkowicza z Witoldem Bańką w "Sam na Sam"

Zobacz wideo

Myślałem, że może najpierw był posłany jakiś umyślny.

Nie, w sprawach zaproszenia do rządu to już chyba jednak dzwonią premierzy.

To był dla środowiska dość zaskakujący telefon. Wielu się spodziewało, że resort sportu będzie mocno upolityczniony. A wybór padł na byłego biegacza i piarowca.

I spora część środowiska zaczęła guglować: skąd się ta Bańka wzięła, co to za gość? Kto mnie mógł znać? Jakaś garstka dziennikarzy lekkoatletycznych, bo ja przecież wielkim biegaczem nie byłem. Tyle, że to media spekulowały, że będzie w sporcie minister polityk, ale pani premier Beata Szydło od początku szukała byłego sportowca, a nie polityka.

I jak ona na pana trafiła?

Jesteśmy z południa Polski.

Czyli poszło kluczem kampanijnym?

Tak, prowadziłem wtedy działalność PR-ową i pomagałem przy kampanii Prawa i Sprawiedliwości na Śląsku. Choć nie byłem podczas kampanii rozważany jako kandydat na ministra. Sam nawet w myślach wtedy nie dopuszczałem, że mógłbym nim być. W ogóle nie chciałem nigdy zostać politykiem.

A został pan politykiem?

Przecież po czterech latach bycia ministrem nie będę nikogo przekonywał, że udało mi się pozostać nie-politykiem.

Legitymację partyjną pan ma. Ale wyrobioną już po objęciu stanowiska.

To jest moje środowisko i będę je wspierać. A wracając do tej niespodziewanej nominacji: to mi dało wbrew pozorom pewien komfort. Mało kto mnie znał, nie było zatem uprzedzeń. Mogłem się skupić na pracy.

Pan się zmienił podczas tych lat na urzędzie.

Jak patrzę na zdjęcia… Trochę się przytyło i posiwiało.

Nastawienie chyba zmieniło się bardziej. Przychodził pan z wiarą, że uda się być przyjacielem związków, że trzeba mocniej wesprzeć tych sportowców, którzy może medali nie zdobędą, ale zapewnią punktowane miejsca. A w praniu panu wyszło, że ze związkami trzeba twardo, i że w sporcie wyczynowym jednak trzeba stawiać na elitę.

Może inaczej: ja złudzeń co do związków nie miałem. Nie łudziłem się, że będę przyjacielem działaczy. Ale jednak skala zdeprawowania mnie czasami zaskakiwała. Gdy zacząłem to obserwować od środka, to mnie w pewnym momencie zasmuciło. Zdecydowana większość związków funkcjonuje jak kliki zajmujące się walką o władzę i jej utrzymanie. A mechanizmy są często bardziej brutalne niż te w polityce. I trudno coś na to poradzić, bo to wszystko funkcjonuje w ramach demokratycznego ustroju związków sportowych. Bardzo niezależnych od ministerstwa.

Najsprawniejszym mechanizmem w związkach sportowych jest mechanizm obronny.

I to nie jest problem polski, tylko szerszy. Na każdym spotkaniu z ministrami z innych krajów mogliśmy sobie pożartować na temat naszych doświadczeń. No, ale to żadne pocieszenie. Bo dziś ministerstwo przekazuje środki publiczne, a nie ma właściwie żadnego wpływu na to, kto te środki wydatkuje. Klasyczny, i dramatyczny, przykład: Polski Związek Kolarski. De facto jesteśmy jako ministerstwo skazani na utrzymywanie tej chorej relacji. Nie możemy wybierać prezesa czy zarządu.

Wojny na paragrafy żaden minister nie wygra, ale pan mocno próbował atakować od strony portfela. Zawieszać dotacje, albo przekierowywać je do PKOl. Namawiać polskie koncerny, żeby sponsorowały nie związki, ale sportowców.

Tyle, że to jest tylko częściowo skuteczne. I wiążą się z tym bolesne dylematy: przykręcę kurek działaczom, to ostatecznie ucierpią i tak sportowcy. Gdy środki budżetowe przechodzą nie przez związek, tylko przez Polski Komitet Olimpijski, jak to zrobiliśmy w przypadku kolarstwa, to też nie jest super komfortowa sytuacja dla zawodników.

Ale kilka związków ze wstrzymanymi dotacjami się podczas tej kadencji uzbierało.

I w żadnym przypadku nie była to przyjemna sytuacja. A realizacja tego była możliwa tylko dzięki dobrym relacjom ministerstwa z PKOl.

Jest pan teraz w trakcie pożegnań z tymi, z którymi pan współpracował podczas kadencji w ministerstwie. Odchodzi minister sportu uważany za najlepszego w ostatnich latach. Pożegnania w związkach były czułe?

Nie szukałem okazji. Żegnam się ze sportowcami, trenerami i współpracownikami.

Czym mierzyć efekty tej kadencji? Medalami olimpijskimi raczej by pan nie chciał, bo tu dorobek był gorszy niż u poprzedników.

Mierzenie medalami czyjejkolwiek pracy, poza pracą zawodników i ich trenerów, to jest bardzo słaby pomysł. Zawsze mnie to krępowało, gdy ktoś do mnie dzwonił z gratulacjami, bo np. Paweł Fajdek zdobył złoto. No dziękuję, ale zadzwoń do Pawła, to jego medal. Chciałbym być po latach dumny z tych programów, które zaczęliśmy: KLUB, SKS, Skaut, Team 100. Z tego, że te programy będą dalej funkcjonowały. Niech będą zmiany, korekty, ale marzę o tym, żeby to zostało. Niezwykle ważne jest również to, że znacząco zwiększyliśmy nakłady na sport. Gdy przychodziłem, to było – licząc budżet państwa i fundusz rozwoju kultury fizycznej – około 900 milionów złotych. A dziś to około 1,3 mld złotych. Ogromny wzrost, przekierowany na sport powszechny, dzieci i młodzieży. Udało mi się też rzutem na taśmę wprowadzić do programu Prawa i Sprawiedliwości na nową kadencję piątą godzinę wychowania fizycznego w szkołach. A co do medali: opuszczam ministerstwo pewny tego, że gdybyśmy nie zaczęli programu finansowego wsparcia najzdolniejszych młodych sportowców, poprzez Program Team100 i indywidualne kontrakty ze spółkami skarbu państwa, to dziś szanse medalowe w Tokio liczylibyśmy na palcach jednej ręki. Część sportowców by sobie dała spokój po drodze, zwłaszcza w dyscyplinach które dają nam medale, ale nie dają zawodnikom odpowiedniego zarobku. Wycofaliby się. Tokio to byłoby tango down polskiego sportu. A jednak mamy dziś, na szybko licząc, kilkanaście szans na 2020. Licząc medalistów mistrzostw świata z tego roku: koszykarze 3x3, Julia Kowalczyk w judo, Mateusz Rudyk na torze kolarskim, cztery medale w kajakach, cztery medale w wiosłach, sześć medali w lekkoatletyce z Kataru, trzy pozycje medalowe w sprawdzianie przedolimpijskim w żeglarstwie a do tego dojdą między innymi siatkarze, może jakaś niespodzianka. Wiadomo, że to się w Tokio dokładnie w takim samym wymiarze nie powtórzy, bo igrzyska rządzą się swoimi prawami, ale szans medalowych jest sporo.

Zostało panu jakieś wielkie niespełnione marzenie z czasów urzędowania?

Wymiana kadr w związkach. Bo pyta pan o marzenie, a nie o coś co sam mogłem zrobić. Wiem, to trochę populizm, ale niektóre związki to wypadałoby zlikwidować i zacząć od nowa. Tylko pytanie: z kim? Marzy mi się też, żeby Polacy bardziej się zakochali w sporcie. Żeby on był dla nich ważniejszy na co dzień. Żeby potrzeba uprawiania sportu przez dziecko była czymś oczywistym, żeby był sportowy wolontariat. My musimy do tego dojść, dogonić pod tym względem Zachód. Bez tego każda suma pieniędzy z budżetu wydawana na sport powszechny będzie niewystarczająca. Powiem więcej: dziś pieniądze już nie są problemem polskiego sportu. Są takie związki, które nie byłyby w stanie wykorzystać większej dotacji. Nie miałyby pomysłu, jak ją wydać z pożytkiem dla rozwoju dyscypliny. Zaczęliśmy pracę u podstaw, akademię zarządzania sportem, kodeks dobrego zarządzania. Ale niektóre związki są niereformowalne.

Nie boi się pan, że ten system który się z panem kojarzy, czyli wspierania sportowców stypendiami ze spółek skarbu państwa, zacznie się rozpadać po pańskim odejściu?

Jestem przeciwnikiem nadregulacji. Dlatego nie zabiegałem, żeby ten system jakoś nadmiernie obudować zobowiązaniami prawnymi. Szedłem do prezesów spółek, pokazywałem im, że jesteśmy wiarygodnym partnerem i naprawdę nie miałem problemu z przekonywaniem ich do wsparcia. I tak to się też powinno odbywać w przyszłości. Rekomendacja ministerstwa stała się pewnym glejtem dla spółek skarbu państwa. Pokazaliśmy, że można usiąść razem do stołu i umówić się na prowadzenie wspólnej polityki sportowej. Nie trzeba do tego nadmiernej regulacji i przepisów. W takie działanie wierzę.

Kiedy się pan wybiera na dłużej do Montrealu, żeby pokazać w jakie działanie Światowej Agencji Antydopingowej wierzy?

Pewnie w styczniu, gdy obejmę stanowisko. Jestem cały czas w kontakcie z pracownikami, w ubiegłym tygodniu była np. w Warszawie dyrektor komunikacji, na długiej rozmowie.

Ale będzie pan miał biuro w Europie?

Tak. W Warszawie.

O, to będą miejsca pracy.

To będzie niewielkie biuro. Prezydenckie, kontaktowe.

Obstawiałem Lozannę.

Nie, Warszawa. Już jest wybrane miejsce na Wilanowie.

Przejdzie tam dużo osób z ministerstwa?

Na pewno przejdą najbliżsi współpracownicy z mojego zespołu komunikacyjnego.

Dyrektor Rafał Piechota, jedna z najważniejszych postaci tej walki o prezesurę w WADA, zostaje w ministerstwie, czy jedzie do Wilanowa?

Chciałbym, żeby dyrektor Rafał Piechota był szefem mojego biura. To mu zaproponuję.

A Marcin Nowak, szef departamentu sportu wyczynowego?

Jest szefem misji olimpijskiej w Tokio.

Rozważał pan w ogóle przeniesienie się na stałe do Montrealu?

To nie jest taka praca, która wymaga ciągłego bycia tam, przychodzenia na ósmą, wychodzenia o 16. Ja i tak będę dużo podróżował, przyjmę nieco inny model niż obecnie, będę bywał w Montrealu częściej niż Craig Reedie. Na pewno będę w codziennym kontakcie z najważniejszymi ludźmi WADA poprzez m.in. telekonferencje. Będę aktywny i oni to wiedzą. A jeśli okoliczności będą wymagać, bym był częściej w Montrealu niż w Warszawie, to tak zrobię.

Zostaje pan szefem ilu pracowników?

W całej WADA, łącznie z regionalnymi biurami, jest jakieś 130 osób.

Pan będzie pracował z Warszawy. A np. Günter Younger, główny śledczy WADA, pracuje w Montrealu?

On akurat ma taką specyfikę pracy, że nie mogę zdradzać, gdzie w danym momencie pracuje. Swoją pracę wykonuje w takich miejscach, o których nie możemy za dużo mówić.

To pewnie potencjalnie pana największy sojusznik w WADA.

Jest tam wielu specjalistów światowej klasy.

Chodzi mi o to, że jeśli WADA miała w ostatnim czasie sukcesy, to były to właśnie sukcesy pionu śledczego.

Mam też ogromne zaufanie do np. Jonathana Taylora, szefa CRC, czyli komisji odpowiedzialnej za ocenę przestrzegania kodeksu antydopingowego. Ona działa niezależnie od władz WADA. I niedługo będzie rekomendować, co WADA powinna zrobić w sprawie Rosji i możliwego manipulowania danymi z bazy moskiewskiego laboratorium. To też będzie moje zadanie: pokazać na zewnątrz pracę takich zespołów jak CRC. Pokazać, że WADA działa. Uważam że jej relacje ze środowiskiem sportowym i z mediami bywały zbyt suche, trzeba to zmienić, lepiej objaśniać. Choćby kryzys rosyjski. Trzeba pokazywać takich fachowców jak Jonathan i pracę, jaką wykonują dla czystego sportu.

To jak by pan wytłumaczył kryzys rosyjski i to wrażenie, że WADA mogła i powinna zrobić więcej? Może nie byłoby wówczas obecnego skandalu z manipulowaniem w bazie danych.

Przede wszystkim, na początku kryzysu rosyjskiego WADA nie miała jeszcze odpowiednich narzędzi, jeśli chodzi o karanie. A zmiany z 2018 są już bardzo czytelne, jeśli chodzi o sankcje dla kraju, który nie przestrzega kodeksu antydopingowego.

Skończy się wreszcie pewna dowolność w karaniu, w zależności od federacji? W igrzyskach w Rio Rosjanie byli wykluczeni z podnoszenia ciężarów, mieli bardzo ograniczone prawo startu w lekkoatletyce, wykluczono im z igrzysk wielu kajakarzy, ale w innych sportach sankcje ich właściwie nie dotknęły. Z kolei w Pjongczangu 2018 startowali jako Olimpijczycy z Rosji, bez własnej flagi, i po przejściu dodatkowego antydopingowego sita. Można się pogubić. I nawet jeśli WADA nie ma z tym wiele wspólnego, to jednak wizerunkowo za to płaci.

Czekamy na rekomendację CRC, jeśli zostanie udowodniona manipulacja, to wydaje się, że sankcje są już kwestią oczywistą, tu nie ma pola do zastanawiania się. Rekomendacja trafia do komitetu wykonawczego WADA, komitet podejmuje decyzję o karze. A potem to już ukarany decyduje, czy przyjmuje werdykt, czy też będzie się odwoływał do trybunału w Lozannie. Na razie Rosjanie dostali od CRC czas na wytłumaczenie się. Zobaczymy, jakie to będą tłumaczenia. Nie można wykluczyć, że rekomendacja CRC zostanie przedstawiona komitetowi wykonawczemu już na listopadowej konferencji antydopingowej w Katowicach. A jeśli będzie potrzeba więcej czasu, to być może z końcem roku będzie jeszcze nadzwyczajne posiedzenie komitetu wykonawczego w tej sprawie.

Pytanie, czy nie zabraknie zdecydowania, w imię niepogarszania relacji z Rosją? Nie wygra polityka?

Co to znaczy: wygra polityka? Jeśli wina będzie udowodniona, to przymykanie oka nie wchodzi w grę. Bo zabijemy czysty sport.

A co to znaczy: dotkliwa kara dla Rosji? Pjongczang 2018, pozbawienie ich prawa startu pod własną flagą, to była dotkliwa kara?

Ja wiem w jakim kierunku idzie to pytanie i pan pewnie też wie, że nie mogę dać odpowiedzi, jakiej pan oczekuje. Bo odpowiedź dotycząca przeszłości mogłaby zostać odebrana jako próba wpływania na przyszłe decyzje. Więc stawiam sprawę tak: decyzje muszą być twarde. Chodzi o przyszłość sportu. Poczekajmy na rekomendację CRC.

Wchodzi w grę również wykluczenie całej ekipy z olimpijskiego startu, bez wariantów pośrednich z odebraniem flagi?

Wszystko jest precyzyjnie wskazane w przepisach. Można wykluczyć całą ekipę, można dopuścić sportowców jako neutralnych, można wykluczyć działaczy, można odebrać prawo organizowania imprez międzynarodowych. Jest cały katalog. Ale poczekajmy do rekomendacji. Na razie to czyste spekulacje.

Piękny prezent powitalny pan dostał.

Antydoping to taka tematyka. Na spokojną łódź się nie zapisywałem. Gramy również o wiarygodność WADA. Kryzys rosyjski wzmocnił WADA instytucjonalnie, formalno-prawnie. Przykładem choćby ten katalog kar z rekomendacji CRC. Trzeba pokazywać na przykładzie kolejnych afer, że to jest nowe otwarcie i że to działa.

A może wzorem powinien był Athletics Integrity Unit, też niezależny od IAAF, i nawet obsadzony w części przez byłych działaczy WADA? AIU ogłasza listę krajów pod szczególnym nadzorem i sportowcy z tych krajów oprócz normalnej kwalifikacji sportowej do wielkich imprez muszą też przejść kwalifikację antydopingową, według ostrzejszych reguł niż reszta.

Jest grupa krajów, którym być może trzeba pogrozić palcem, że nie prowadzą odpowiedniej polityki antydopingowej.

W lekkoatletyce na liście są Rosja, Ukraina, Białoruś, Kenia i Etiopia.

Są w Afryce kraje, w których sportowcy de facto nie są kontrolowani. Ale jest też w Europie grupa państw, które właściwie nie mają polityki antydopingowej. I to jest ogromna niesprawiedliwość wobec uczciwych sportowców.

Pan czuł kiedyś jako czterystumetrowiec, że jest jakiś szklany sufit, którego pan nie przebije, bo inni się dopingują?

Ja nikogo nie podejrzewałem o doping, nie widziałem też w moim środowisku niczego, co by sprawiło, że mógłbym kogoś oskarżać. Skupiałem się na swoich treningach. Tak z innej beczki – trener Józef Lisowski wypomina mi, że nie dałem się namówić na przejście na 800 m, a on mnie widział jako przyszłego rekordzistę Polski. Może rzeczywiście trzeba było stanąć do biegu na 800, ale one były pod koniec sezonu i zawsze byłem tak zmęczony, że brakowało mi już sił i ochoty. Może to błąd, bo byłem typem wytrzymałościowym. Możemy sobie pospekulować. Kariera potoczyła się nie do końca tak, jak chciałem.

I musiał pan zostać ministrem, a potem szefem WADA. Co poszło nie tak?

Haha. Z dzisiejszej perspektywy to uważam za błogosławieństwo, że ze sportem wyczynowym pożegnałem się w odpowiednim momencie. Gdybym dalej gonił po bieżni za niespełnionymi marzeniami, to pewnie dziś nie byłbym w tym miejscu. W mojej karierze miałem różne momenty. Możliwości były, ale organizm w pewnym momencie nie wytrzymał, łapałam kontuzję. Dodatkowo zmarł także mój trener – Jan Dera. Nie dobiegłem do Pekinu 2008, choć byłem w niesamowitej formie. Przytrafiła się kontuzja. Po śmierci trenera nie robiłem już postępów wynikowych. Dziś wiem, że zakończenie kariery w 2012 roku to był idealny moment na pożegnanie.

A tutaj jest idealny moment na powrót do spraw WADA.

Chcemy zwiększyć budżet na programy edukacyjne, ale też na kontrole, zwłaszcza w Afryce. Działacze antydopingowi w Afryce wiedzą, ile muszą zrobić, by ten kontynent odzyskał antydopingową wiarygodność. I są na to gotowi, tylko oczekują wsparcia. Dlatego podniesienie budżetu WADA to jedno z moich głównych zadań. Potrzebujemy dodatkowych składek. Wiele krajów już przekazało kolejne środki, jak choćby Chińczycy – milion dolarów dodatkowej kontrybucji. Planujemy w przyszłym roku powołać fundusz solidarnościowy dla firm prywatnych i publicznych. To będzie fundacja na prawie szwajcarskim. Będziemy przekonywać duże firmy zaangażowane w sport, że to powinien być element społecznej odpowiedzialności biznesu. Jeśli jesteś sponsorem sportu, to z całą pewnością zależy ci również by ten sport był czysty – warto zatem dołączyć do naszej idei.

To ja już mam kandydata: Nike. Na pewno będą chcieli się wykazać po tym, co ujawniono po dyskwalifikacji Alberto Salazara z Nike Oregon Project: że wysocy rangą menedżerowie Nike wiedzieli o eksperymentach Salazara z pogranicza dopingu.

Niezręcznie mi się wypowiadać na temat konkretnych firm.

Marcin Lewandowski powiedział podczas mistrzostw świata w Dosze, że Salazara wysłałby do kamieniołomów. Więc wysłanie do Oregonu misji po składkę na WADA wydaje się przy tym całkiem pojednawczą propozycją.

Idea powołania funduszu solidarnościowego spotkała się ze sporym pozytywnym odzewem. Dziś WADA jest finansowana w 50 procentach przez rządy, w 50 przez ruch olimpijski. To jest między 35 a 40 milionów dolarów. Lekko śmieszny budżet w zestawieniu z potrzebami.

Zdarzały się kluby w polskiej ekstraklasie, które miały większe budżety.

Potrzebujemy więcej środków na kontrole, na pion śledczy, bo przecież dziś ściganie dopingowiczów często odbywa się tą drogą, a nie tylko kontrolami. Współpraca z Europolem, Interpolem, to jest teraźniejszość i przyszłość walki z dopingiem. To widzimy nawet na przykładzie polskiej agencji antydopingowej i jej pionu śledczego. Ale na to potrzeba pieniędzy. Dlatego musimy dołożyć jeszcze jeden filar, prywatny. Trzeba walczyć o większy budżet na politykę antydopingową.

A jak jest z dopingiem w Polsce? Nie było w ostatnich latach takiej afery jak w innych krajach: zdemaskowania doktora-szprycera i całej listy jego klientów. Ale Polska zalicza wstydliwe wpadki w igrzyskach: a to EPO u Kornelii Marek, a to nandrolon u braci Zielińskich.

Wiadomo, że gdy wybucha afera, to media krzyczą: ale wstyd. Tylko czy to jest wstyd? To jest dobra wiadomość: o jednego nieuczciwego mniej. A gdy łapiemy lekarza i jego klientów, to za jednym zamachem wyłapujemy całą grupę. Austriacy i Niemcy podczas mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym złapali taką grupę na gorącym uczynku. Podczas mojej wizyty w Austrii pogratulowałem im skuteczności. A co do sprawy braci Zielińskich: to było w momencie gdy rozpoczynałem moją pracę w ministerstwie, a nasz system antydopingowy przed tą aferą nie był dostosowany do przepisów WADA. Naszemu laboratorium groziła utrata akredytacji. Musieliśmy sporo poprawić po poprzednikach w zakresie dostosowania prawa do reguł Światowej Agencji Antydopingowej. Zmieniliśmy to, szybką ścieżką parlamentarną, w trzy miesiące – na tydzień przed terminem wyznaczonym przez WADA. Zaczęliśmy nowy etap, także dzięki nowej ustawie. POLADA wygrała sprawę z Adrianem Zielińskim w instancjach odwoławczych, choć trzeba dodać, że było to kosztowne. To jest kolejny powód, dla którego musimy zwiększyć budżet. Jest całe grono prawników wyspecjalizowanych w dopingowych sprawach. Gdy tylko jest jakiś proceduralny drobiazg, o który można zahaczyć, skorzystają z okazji.

Co innego wykryć zakazaną substancję, a co innego obronić to przed sądem. Trybunał w Lozannie orzekał kiedyś nawet w sprawie, w której podstawą odwołania było to, że podczas badania w laboratorium znajdował się pies i mężczyzna w negliżu i to mogło wpłynąć na wynik testu.

Nawet drobny błąd laboranta może wywrócić całą sprawę. Dlatego tak ważna jest jakość pracy akredytowanych laboratoriów. Postaramy się pogodzić otwieranie nowych laboratoriów, na co nalegam, z dbaniem o jakość.

A gdzie jest największa luka w systemie antydopingowym? Rzadko mówimy o nieuczciwości na najniższym szczeblu, czyli korumpowaniu kontrolerów. A przecież to się zdarzało ostatnio np. w Hiszpanii.

Dlatego cieszę się, że po zmianach w polskim prawie antydopingowym nasi kontrolerzy mają status funkcjonariuszy publicznych. Ze wszystkimi tego przywilejami ale też obostrzeniami. Kary za zachowania korupcyjne są bardzo surowe. Ale tutaj różnice między państwami są ogromne. I chcemy doprowadzić do tego, żeby to mocniej ujednolicić. Pamiętajmy: WADA jest światowym regulatorem walki z dopingiem. Ale sama kontroli jako takich nie przeprowadza. Jest strażnikiem standardów. I musi być ostra w ich egzekwowaniu.

Pan się wybiera do Montrealu - czy też do Wilanowa - na trzy lata czy na sześć? Kadencja jest trzyletnia z opcją przedłużenia na kolejną. Rozumiem, że z automatu?

Taka była przyjęta praktyka do tej pory: rządy nie oponowały przeciw odnowieniu mandatu przedstawiciela ruchu olimpijskiego i na odwrót. Nawet gdy były różnice między interesariuszami, to tej zasady przestrzegali. Jestem ostatnim przewodniczącym WADA z rozdzielnika rządy-ruch olimpijski. Następny przewodniczący będzie już wybierany inaczej, z udziałem Komitetu Nominacyjnego.

Jest pan przedstawicielem rządów, ale z opinią miło widzianego przez MKOl.

Tego nie wiem. Byłem kandydatem w pełni niezależnym i będę niezależnym prezydentem.

Nie chciałem sugerować, że to obciążenie. Choć niektórzy tak to odbierają, uważając że szef MKOl Thomas Bach był zbyt łagodny wobec Rosji. Pana rywalka w kampanii wyborczej, Linda Helleland, postawiła się w roli obrońcy sportowców, a pana w roli tego, który się będzie układał z działaczami.

Sportowcy wydają się być raczej zadowoleni, że na czele WADA stanie dwoje byłych sportowców: ja i Yang Yang, wielka gwiazda short-tracku w Chinach, dwukrotna mistrzyni olimpijska.

Chodzi mi o pewną nieufność np. zachodnich mediów. Dało się ją wyczuć np. w pana wywiadzie dla Frankfurter Allgemeine Zeitung.

Nie sądzę. Oczywiście media zagraniczne będą potrzebowały trochę więcej czasu, żeby mnie poznać. Sukcesem mojej kampanii była wiarygodność i realne zmiany, które wdrożyliśmy w zakresie polityki antydopingowej w Polsce. Przepisy niedostosowane do kodeksu WADA i stosunkowo kiepski system antydopingowy – z tym spotkałem się na początku mojej pracy w MSiT. Zmieniliśmy to. Powstała ustawa o zwalczaniu dopingu w sporcie, utworzyliśmy Polską Agencję Antydopingową z własnym pionem śledczym, czterokrotnie zwiększyliśmy budżet na walkę z dopingiem. To były realne zmiany, realne doświadczenie i moi koledzy ministrowie to docenili. Na początku ta kampania wydawała się przecież mission impossible. A jednak krok po kroku udawało się zdobywać poparcie. W zwycięstwo chyba bardziej wierzył mój zespół niż ja sam. Ja podchodziłem do tego na zasadzie: czuję się gotowy, spróbuję, powalczę, ale czy świat sportu zaufa 34-latkowi? Powierzy mu drugą po MKOl organizację w sporcie? Powiedziałem to w wywiadzie dla FAZ: jestem człowiekiem zmiany. Wywodzę się ze świata sportowców, ale nie jestem typowym politykiem. Linda Helleland jest typowym politykiem, nie była sportowcem, a jednak wykreowała taki wizerunek w mediach – starała się przypiąć mi łatkę „działacza”. Mimo że ja mam zupełnie inne podejście. Jako minister sportu stawiałem na sportowców i ich trenerów, a nie na działaczy. Ale spokojnie, to nie pierwsza łatka, z którą musiałem w życiu walczyć. Dam radę.

Wróci pan z tego Wilanowa i Montrealu za sześć lat - i potem gdzie? Do MKOl-u? Do biznesu, do rządu?

Za wcześnie żeby o takich rzeczach mówić. Gdyby ktoś cztery lata temu powiedział mi, że będę szefem WADA to bym się zaśmiał …

O ewentualną walkę o szefowanie PKOl nawet nie pytam, bo tam głosują prezesi związków.

Haha. To raczej nie jest mój cel. Byłbym bardzo nierozsądny, gdybym, mając przed sobą wyzwanie w WADA, nie powiedział sobie: chłopie, weź się skup na robocie, a nie na tym co będzie za sześć lat.

Więcej o:
Copyright © Agora SA