Polski biegacz podbija świat! "Kszczot i Lewandowski? Na Empire State Building nie mieliby żadnych szans!"

- Wierz mi, że wszystko pali. Boli głowa, każdy mięsień. Czuję się, jakbym umierał. Takie uczucie męczy mnie przez pięć minut. Na mecie muszę trochę poleżeć. Szczęście po 10 minutach wszystko mija i zostaje już tylko radość i satysfakcja z osiągnięcia szczytu - opowiada Piotr Łobodziński, mistrz świata w bieganiu po schodach, który po raz drugi triumfował w słynnym wyścigu na szczyt Empire State Building w Nowym Jorku.

Damian Bąbol: Od lat nie masz sobie równych na świecie w bieganiu po schodach. W fantastycznym stylu wygrałeś Empire State Building Run Up w Nowym Jorku. Wyjątkowo na szczycie nie wyglądałeś specjalnie na zmęczonego. Jak to możliwe?

Zobacz wideo

Piotr Łobodziński:  To moje drugie zwycięstwo na Empire State Building. Wcześniej triumfowałem tutaj dwa lat temu. Rzeczywiście tegoroczna wygrana przyszła mi dosyć łatwo. 86 pięter i 1 576 schodów pokonałem w czasie 10 minut i 5 sekund. To drugi najlepszy wynik w 42-letniej historii tej imprezy. Skoro na mecie utrzymywałem się na nogach, to znaczy, że nie dałem z siebie wszystkiego. Ale jak przed każdym biegiem była nerwówka. Start to bardzo istotny i zarazem stresujący element podczas Empire State Building Run Up. To bieg masowy, a dobieg do wąskich drzwi klatki schodowej to jedynie dziesięć metrów. Jest nerwowo. Sprint na maksa i łokcie szeroko. Kto pierwszy ten ma przewagę, swobodę i luz psychiczny. Nie ma miękkiej gry i nikt nie zamierza nikogo puszczać przodem.

W tym roku wystartowałem perfekcyjnie i na pierwszych piętrach odetchnąłem mentalnie, gdyż jedno z przedstartowych założeń było już zrealizowane. Dwa lata temu wbiegłem trzeci i musiałem wyprzedzać. Cieszę się ze zwycięstwa, ale nie jestem do końca zadowolony ze swojego startu.

Celowałeś w lepszy czas?

- Zdecydowanie. Plan był prosty. Wygrać i pobiec poniżej dziesięciu minut, może zbliżyć się do kosmicznego rekordu 9:33. Do szczęścia zabrakło niewiele, bo tylko sześciu sekund. Wiem, że mogłem to pobiec, ale nie dałem z siebie wszystkiego. Trudno doprowadzić się do maksymalnego wysiłku, gdy rywale nie naciskają a na trasie. Nie da się kontrolować tempa i międzyczasów. Cóż, taki bieg w ciemno, taka specyfika schodów. Bieganie na wyczucie, co nie jest łatwą sztuką. Nie można zacząć zbyt szybko, ani nie za wolno, tylko biec równo i do tego na miarę własnych możliwości.

O ponad minutę wyprzedziłeś swoich najgroźniejszych konkurentów: Wai Ching Soh z Malezji (11:14) oraz Włocha Fabio Rugę (11:18). Rywale są tak słabi czy ty jesteś w życiowej formie.

- Chyba jedno i drugie. Czuję się fantastycznie, jestem chyba w najlepszej formie. W tym roku startowałem osiem razy i za każdym razem wygrały wałem z bardzo dużą, ponad minutową  przewagą. Rywale lekko spuścili z tonu.

Jaka nagroda czekała na ciebie na mecie?

- W bieganiu po schodach nie ma lukratywnych nagród. W Stanach Zjednoczonych tego typu biegi organizuje się głównie w celach charytatywnych. To był całkowicie hobbystyczny wyjazd. Przelot i zakwaterowanie opłaciłem z własnych pieniędzy. Jedynie byłem zwolniony z wpisowego w wysokości 125 dolarów. Na pamiątkę dostałem plastikową statuetkę w kształcie Empire State Building oraz miniaturka Boeinga od Turkish Airlines, głównego sponsora imprezy.

Gdyby na starcie biegu na Empire State Building stanął Adam Kszczot i Marcin Lewandowski, medaliści mistrzostw świata na bieżni na: 800 i 1500 metrów, dałbyś sobie z nimi radę?

- W Nowym Jorku na pewno bym z nimi wygrał, ale w mniejszym wieżowcu np. 20-30-piętrowym miałbym już duże problemy. Im krótszy bieg, tym potrzebna jest większa generowana moc. Ja w przeciwieństwie do Marcina i Adama nie mam. Nigdy nie byłem sprinterem. W dziesięciopiętrowym wieżowcu na sto procent bym z nimi przegrał.

Dlaczego zdecydowałeś się ścigać po schodach?

- Bo chyba mam do tego talent. Pierwszy raz spróbowałem w 2011 r., w Biegu na Szczyt w Warszawie. Wystartowałem z marszu i poszło mi dobrze. Zająłem czwarte miejsce i można powiedzieć, że złapałem bakcyla. Od tamtej pory regularnie ścigam się w zawodach. Przełom nastąpił w 2014 r. Wtedy moja kariera w bieganiu po schodach tak naprawdę eksplodowała. Wygrałem Towerruning World Cup oraz prestiżowy cykl Vertical World Circuit. W następnym roku w Doha zdobyłem mistrzostwo świata, które powtórzyłem trzy lata później w Taipej. Nie tylko rywalizuję na schodach. Ścigam się na ulicy, w zawodach przełajowych, górskich i przeszkodowych.  Na swoim koncie mam również złoty i brązowy medal mistrzostw Polski w biegach na orientację.

KUBA ATYS

Który start po schodach wspominasz najlepiej?

- Wyścig na wieży Eiffla. Triumfowałem tam pięciokrotnie. Wyścig w Paryżu Jest inny od wszystkich, bo rozgrywany jest na świeżym powietrzu. Czasami wieje mocny wiatr, im wyżej tym podmuchy potrafią być wymagające. Dwa lata temu padał deszcz i w dodatku było ślisko. Niektórzy się wywracali na zakrętach, więc trzeba było uważać.

A który zniosłeś najgorzej?

- Co ciekawe, nie był to wyścig po schodach, tylko Red Bull 400 , czyli bieg na szczyt skoczni Kulm w Bad Mittendorf w 2013. Wygrałem, ale dotarciu na metę byłem masakrycznie zmęczony. Za bardz nie kontaktowałem. Miałem tak wysoki poziom kwasu mlekowego we krwi, że na całym ciele czułem wibracje. Nie byłem w stanie utrzymywać się na nogach. To było niesamowite doznanie bólowe.

Mnie też się zdarza czasem potrenować na schodach i zawsze, kiedy biegnę szybko, pod koniec mięśnie mam tak zakwaszone, że ich prawie nie czuję. To pewnie pestka w porównaniu z tym, co ty czujesz po wbiegnięciu np. na setne piętro?

- Wierz mi, że wszystko pali. Boli głowa, każdy mięsień. Czuję się, jakbym umierał. Takie uczucie męczy mnie przez pięć minut. Na mecie muszę trochę poleżeć. Nie ma możliwości, żeby po tak intensywnym wysiłku na schodach odpoczywać na stojąco. Zawsze trzeba usiąść lub się położyć. Poziom kwasu mlekowego na pewno przekracza wszelkie normy. Boli okrutnie, ale krótsze wyścigi trwające około 3-5 minut są bardziej bolesne niż te 12-minutowe, czyli liczące około 2 tys. schodów. Starty w mniejszych budynkach są jeszcze intensywniejsze, a ból spowodowany zakwaszeniem jest bardziej odczuwalny. Na szczęście po 10 minutach wszystko mija i zostaje już tylko radość i satysfakcja z osiągnięcia szczytu.

Jak prawidłowo technicznie powinno się biegać po schodach?

- Jeżeli taki trening traktujemy jako element siły biegowej, to ćwicząc na schodach, możemy nie używać rąk na barierkach, czyli nie odpychać się. Starajmy się trzymać proste plecy, wysoko podnosić kolana, czyli pamiętać o wszystkich elementach prawidłowej techniki zwykłego biegu. Jeśli chodzi o zawody, to każdy biegacz ma swoją technikę. Niektórzy odpychają się tylko jedną ręką, za to na dłuższych dystansach używają obu do trzymania się poręczy, czyli tak jakby ciągnęli linę. Czasami można też odepchnąć się od ściany. Wiele zależy od specyfikacji klatki schodowej oraz dystansu.

To chyba nie jest zbyt kontuzjogenny sport.

- Zdecydowanie nie. Bieganie po schodach jest bardzo zdrowe dla stawów. To sport wydolnościowy o dużej intensywności, ale jak najbardziej polecam. Szczególnie w chłodniejszym okresie. Kiedy nasza górka, na której zazwyczaj wykonywaliśmy ćwiczenia siły biegowej, np. skipy, jest zaśnieżona, warto właśnie tak urozmaicić sobie trening. Nawet w pięciopiętrowym bloku można fajnie poćwiczyć.

Jak wygląda twój trening?

- Bardzo podobnie do przygotowań długodystansowca, który specjalizuje się na dystansach 5-10 km. W ciągu roku pokonuję około 4,5 tysiąca kilometrów. Jak odejmę dni wolne związane z chorobami, przelotami, roztrenowaniem, to wychodzi średnio sto kilometrów w tygodniu. W okresie startowym ten kilometraż jest mniejszy, czyli na poziomie 60-80 km.

Biegam codziennie. Jeżeli jestem na obozie, to dwa razy dziennie. Gdy inni biegacze pracują nad siłą biegową, czyli ćwiczą skipy, podbiegi i wykorzystują sztangę, ja robię trening na schodach .Średnio raz w tygodniu biegam po warszawskich biurowcach, a w okresie przygotowawczym 2-3 razy tygodniu. Czasami robię pięć serii po 48 pięter, czasami trzy razy. Innym razem, kiedy nie chcę mi się jechać do centrum Warszawy, wykonuję trening w dziesięcio lub piętnastopiętrowym piętrowym bloku. To przypomina trening interwałowy. Staram się te odcinki pokonywać w podobnym tempie lub z narastającą prędkością. Wbiegnięcie na dziesiąte piętro zajmuje mi około 43 sekund, a dwie minuty przeznaczam na zejście na parter. W bloku jest tylko jedna winda, więc podczas treningów ułatwiam życie sąsiadom. Jeśli trenuję w bloku 15-piętrowym, to wtedy na dół wracam windą. Na szczyt wbiegam osiem razy. Sam rozpisuję sobie plan zajęć.

FRANCOIS MORI/AP

Czym się zajmujesz na co dzień?

- Dwa lata temu pracowałem w dziale edukacji i rozwoju Muzeum Pałacu w Wilanowie. Teraz jestem trenerem personalnym. Przygotowuję amatorów do biegów ulicznych: półmaratonów i maratonów. Niektórych szykuję do biegów górskich. Mam jednego podopiecznego, który również startuje w biegach po schodach. Rozpisuję plany treningowe dla biegaczy z całej Polski. To mobilna praca, którą mogę wykonywać  na całym świecie. Spotykam się z podopiecznymi również indywidualnie.  Najczęściej trenujemy na warszawskiej Agrykoli.

Nie brakuje ci motywacji? W końcu mam już tyle zwycięstw na swoim koncie…

- Start w Nowym Jorku był moim 143.biegiem od 2011 r., czyli od pierwszej edycji Biegu na szczyt Rondo 1. Mija równo osiem lat biegania po schodach. 93 zwycięstwach. Wygrywanie wciąga jak narkotyk, więc nie sądzę, żeby mi się to znudziło. Dopóki będę  w formie, to zamierzam ścigać się na najwyższym poziomie. Młodzieniaszkiem nie jestem. W lipcu kończę 34 lat, ale jeszcze parę sezonów mam zamiar pobiegać w górę. Może jak dziesiąty raz stanę na najwyższym stopniu podium mojego ulubionego wyścigu na wieży Eiffla, to wtedy zakończę karierę. Oczywiście dalej będę się ruszał. Ostatnio wkręciłem się w biegi OCR, czyli zawody przeszkodowe. Kocham też rywalizację w górach. Na pewno będę miał co robić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.