K2. Andrzej Bargiel wrócił do Polski: Teraz czas na wakacje z mamą. Pojedziemy sobie nad morze, bym zatęsknił za górami

- Czy na dole czekał na mnie jakiś toast? Nie, cieniutko. Piliśmy kawę i herbatę. Nie było nawet jednego piwa - śmiał się na spotkaniu z dziennikarzami Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski i himalaista, który jako pierwszy zjechał z K2, drugiej najwyższej góry świata.

W rekordowym czasie zdobył Śnieżną Panterę (29 dni), wbiegł na Elbrus (3 godziny 23 minuty), wbiegł oraz zbiegł z Masalu (21 godzin 14 minut), a pod koniec lipca osiągnął coś, czego nie osiągnął jeszcze żaden człowiek, czyli zjechał na nartach z K2 (8611 m n.p.m.), drugiego najwyższego szczytu na Ziemi.

Andrzej Bargiel po tym wyczynie już wrócił do Polski. W piątek, zaraz po powrocie, spotkał się w Warszawie z dziennikarzami. - Witam wszystkich, ale jest was dużo. Szok - złapał się za głowę Bargiel. A potem, jak nie trudno się domyślić, opowiadał głównie o swojej wyprawie. - Były momenty, w których wydawało się, że nic z tego nie wyjdzie. Ale wyszło, jestem, bardzo miło was widzieć - szeroko się uśmiechał.

Na spotkaniu pojawili się także inni współtowarzysze jego wyprawy: Bartłomiej, sześć lat młodszy brat Bargiela, który operował dronem spod K2, operator filmowy Piotr Pawlus, fotograf Marek Ogień oraz Janusz Gołąb - doświadczony himalaista, który zabezpieczał wejście i zjazd Bargiela ze szczytu.

- Tak, to prawda, jako pierwszy zobaczyłem Andrzeja po zjeździe. Oczywiście bardzo się ucieszyłem. Ugotowałem też dla niego zupę. Choć może inaczej: zalałem ją wrzątkiem. Niestety, nie była to pomidorowa. Taką by pewnie zjadł, tej nie chciał ruszyć - śmiał się Gołąb.

- Na takich wysokościach nie za bardzo chce się jeść - tłumaczył Bargiel. - Podczas samego zjazdu też praktycznie nic nie jadłem. Byłem sfokusowany tylko na tym, by szczęśliwie i bezpiecznie dotrzeć do bazy. Nie było takiego momentu, w którym sobie pomyślałem: „kurde, jestem na K2” - dodawał.

I dalej opisywał swoją wyprawę: - Do wejścia na szczyt pogoda była super, popsuła się później, już podczas zjazdu. Kiedy na wysokości IV obozu napotkałem mgłę, położyłem się na śniegu i leżałem. Jeśli ruszyłaby jakaś lawina, byłaby masakra. Na szczęście Marek [Ogień] cały czas mnie nawigował.

- Musiałem podcinać lawiny, by tymi zboczami zjeżdżać. A jak już dojechałem, padłem totalnie. Leżeliśmy chyba z godzinę, nawet nie odpiąłem nart. Ale są dla mnie szczególne. Znalazły się na nich inicjały całej mojej rodziny. W sumie 13, bo mam aż dziesięcioro rodzeństwa - patrzył na stojące obok narty Bargiel.

- Czy po zjeździe czekał na mnie jakiś toast? Nie, cieniutko. Piliśmy kawę i herbatę. Nie było nawet jednego piwa - śmiał się.

A o swoich dalszych planach powiedział tak: - Teraz potrzebuje spokoju, odpoczynku. Zabiorę gdzieś mamę, która mocno przeżywa każdą moją wyprawę. Pojedziemy sobie nad morze, bym znowu nabrał ochoty na góry, zatęsknił za nimi.

Ekstraklasa. Legia Warszawa blokuje grę Artura Jędrzejczyka?

Ekstraklasa. Jakie porządki musi zaprowadzić nowy trener Legii?

Ekstraklasa. Janusz Gol i Eugen Polanski nie chcieli grać w Cracovii

Więcej o:
Copyright © Agora SA