Bielecki chce zdobyć ośmiotysięcznik nową drogą

Od 18 lat żaden Polak nie zdobył ośmiotysięcznika nową drogą. Na Kanczendzondze próbuje dokonać tego Adam Bielecki

W 1996 roku, po pokonaniu północno-zachodniego filara, na wierzchołku najniebezpieczniejszej góry świata Annapurny - co czwarty wspinacz z niej nie wraca - stanęli Andrzej Marciniak i Ukrainiec Władysław Terzyul. Wejście zostało uznane za największy wspinaczkowy sukces roku w Himalajach Nepalu.

Oceniała Elisabeth Hawley, która trzęsie górskim światem. Była korespondentka Reutersa - dziś 91-letnia - prowadzi największe archiwum himalaizmu. Od tamtego czasu żadnemu Polakowi nie udało się poprowadzić nowej drogi na ośmiotysięczniku.

Polscy himalaiści skupili się bardziej na pierwszych zimowych przejściach - w 2005 roku na szczycie Sziszapangmy stanął Piotr Morawski, w 2012 na Gaszerbrum I weszli Adam Bielecki i Janusz Gołąb, a rok później Broad Peak zdobyli Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Zostały jeszcze dwa ośmiotysięczniki, na których zimą nie było nikogo - K2 i Nanga Parbat.

Bielecki po tragedii na Broad Peaku, gdzie zginęli Berbeka i Kowalski, został negatywnie oceniony przez komisję Polskiego Związku Alpinizmu i postanowił spróbować czegoś innego niż zimowe wyprawy. Długo się nie zastanawiał, kiedy dostał zaproszenie od Denisa Urubki, oficera kazachskiej armii, zdobywcy wszystkich ośmiotysięczników. Urubko na dwa z nich wszedł jako pierwszy zimą, a na trzech poprowadził nowe drogi. Zaproponował Bieleckiemu wyjazd na Kanczendzongę, gdzie wypatrzył nową linię na północnej ścianie. - To już nawet nie jest tak, że nikogo tam nie było o tej porze roku. W ogóle tam nikogo nie było! To jest Graal dla wspinaczy, a dla mnie cel od zawsze - mówił przed wyjazdem Bielecki.

Wyprawa nie była pewna, bo w ostatniej chwili wycofał się sponsor. Bieleckiemu pomogli internauci - w ciągu kilkunastu dni zebrał ponad 60 tys. zł.

- Jestem wzruszony i wdzięczny. Wspinamy się z dala od stadionów, nie mamy publiczności. Sami mierzymy się ze swoimi lękami i z trudami. A teraz poczułem to, co pewnie czuje piłkarz, gdy ma za sobą cały stadion kibiców - mówił Bielecki.

Kanczendzonga (8586 m n.p.m.) to trzeci szczyt świata. Tybetańczycy nazywają masyw Pięcioma Wielkimi Skarbnicami Śniegu. Leży na peryferiach Nepalu, podejście pod ścianę to ponadtygodniowa karawana, więc jest drugim najrzadziej odwiedzanym ośmiotysięcznikiem - po Annapurnie.

Na głównym szczycie Kanczendzongi stanęło dotąd tylko czworo Polaków. W 1986 roku Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki zdobyli go jako pierwsi ludzie w zimie. W 2001 roku na szczyt wszedł Piotr Pustelnik, a osiem lat później pierwsza Polka - Kinga Baranowska. Na Kanczendzondze ostatni raz widziano Wandę Rutkiewicz, która wspinała się tam w 1992 roku. Wcześniej zdobyła osiem ośmiotysięczników i realizowała swój plan - chciała zostać pierwszą kobietą, która zdobędzie wszystkie czternaście.

Bielecki wspina się od trzech tygodni. Oprócz Urubki jego partnerami są Artiom Braun, Dmitrij Siniew i Alex Txikon. Zanim rozpoczną szybki atak na nowej drodze, próbują wejść na szczyt znaną już drogą brytyjską. Na razie udało im się zabezpieczyć górę linami do wysokości 7300 metrów.

Dlaczego chcą zdobyć szczyt dwa razy? Pierwsze wejście ma służyć aklimatyzacji niezbędnej w drugiej próbie. Wspinacze chcą wytyczyć nową drogę w stylu alpejskim, czyli bez wcześniejszego zakładania obozów, z całym potrzebnym ekwipunkiem na plecach. 40 lat temu nikt by nie pomyślał, że tak można się wspinać na najwyższe szczyty. Aż pojawił się Wojciech Kurtyka, który uznał, że w Hindukuszu, Karakorum czy w Himalajach można działać tak jak w Tatrach.

- Wielodniowe wspinaczki tatrzańskie nauczyły mnie zamieniania ściany w dom. Noc w trudnych warunkach była dla mnie tym, czym dla harcerza biwakowanie. Wielkie wyprawy eliminują ze wspinania to, co najlepsze, czyli poczucie wolności - mówi Kurtyka.

Postępy ekspedycji Bieleckiego można śledzić na jego Facebooku. Wspinacz co kilka dni zamieszcza tam relacje i zdjęcia. To zresztą nic niezwykłego - w ostatnich latach internauci towarzyszą himalaistom prawie na żywo. Przeżywają z nimi sukcesy, ale też tragedie.

- Alpinizm stał się moralnie dwuznaczny. Pewnie, cholera, niektórzy uznają, że tak jest pięknie i ciekawie. W końcu zawsze byli jacyś gladiatorzy. Himalaizm sportowy z dramaturgią śmierci i współczesnymi możliwościami bezpośredniej relacji do mediów pasuje jak ulał do tego, co oglądaliśmy w filmie "Igrzyska śmierci". Ten sam spektakl, za którym stoi coś nieczystego - mówi Kurtyka.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.