Najpierw pechowcem był Andrzeja Gołota, który wielokrotnie przegrywał, jak wygrywał i nikt nie był w stanie zrozumieć dlaczego? Teraz pecha mają widzowie oglądający na ringu Przemysława Saletę. Ja tego chłopa ogromnie lubię i szczerze podziwiam! Od lat nie odnosząc żadnych realnych zawodowych sukcesów, wykreował się na gwiazdę pierwszej wielkości, bryluje w pismach dla pań i w rozmaitych reklamach, boksuje, bo lubi, nawet jeśli występ jest krótki. Taki był ostatni pojedynek w Schwerinie, gdzie Przemek trzykrotnie w pierwszej rundzie padał na matę i na tym się skończyło.
Nieco się zaniepokoiłem, kiedy zaraz po walce nasz pięściarz w znakomitym nastroju pytany o przyczyny porażki odpowiedział, że "chyba mu troszkę zabrakło koncentracji". Ta równie wielka, co niezrozumiała euforia po ciężkim nokaucie, te tańce, uściski i serdeczności usprawiedliwiały obawę, że jednak Luan Krasniqui wyrządził Przemkowi poważniejszą krzywdę. Ufam jednak, że ta roześmiana, szczęśliwa twarz naszego boksera po klęsce była z jednej strony rezultatem podwyższonego poziomu adrenaliny, z drugiej zaś - dbałością o medialny wizerunek Salety, który tak kocha boks, że wygrywa właściwie za każdym razem, bez względu na wynik.
Prawdziwego pecha miał natomiast w kategorii junior-ciężkiej Krzysztof "Diablo" Włodarczyk, który ze swoim rywalem przegrał w sposób kuriozalny. Może oczywiście irytować pewność siebie Polaka, który przy każdej okazji powtarza, jaki jest świetny, najlepszy i nie do pokonania, ale bez takiej pewności w ogóle nie ma co rozpoczynać bokserskiej kariery. To nie jest tenis, gdzie miliony można zarabiać, nie nadstawiając karku.
Natomiast moim zdaniem, kiedy na ring wychodzi się bez kasków, a stawką jest mistrzowski pas, spore pieniądze i jeszcze większe perspektywy w zawodowym boksie, zwycięzca musi być wyłoniony w sposób czytelny, jakkolwiek byłoby to okrutne; bokser niezdolny do walki - przegrywa.
Tymczasem w Schwerinie lekarz uznał, że rywal Włodarczyka Pavel Melkomian nie nadaje się do dalszej walki, jest kontuzjowany, po czym sędziowie humanitarnie podliczyli punkty i ogłosili go zwycięzcą. Takie werdykty są dobre w boksie amatorskim, a nie w konfrontacjach gladiatorów, którzy muszą być przygotowani na wszystko, bo takie są prawa ringu, taki sport. Ja rozumiem, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami i regulaminem, toteż nie twierdzę, że Polaka oszukano, tylko że miał pecha, tym bardziej że ta porażka była pierwsza w karierze.
Na pocieszenie warto dodać, by "Diablo" pamiętał, że statystyki w boksie nie mają większej wartości. Dariusz Michalczewski, naprawdę wspaniały bokser, z uporem dąży do pobicia rekordu Rocky'ego Marciano w ilości stoczonych na zawodowym ringu walk bez porażki i też ma pecha, bo nie dostrzega, jak bardzo jest to pozbawione znaczenia. Taki Roy Jons jr, wprawdzie ma na swoim koncie porażkę, podobnie jak Mike Tyson, Evander Hollyfield czy Lennox Lewis, ale to oni tak naprawdę są ikonami współczesnego boksu, a nie urodzony w Gdańsku Michalczewski, niezależnie od tego, ilu jeszcze drugorzędnych rywali w karierze pokona.