Rok w tenisie: Globalna polaryzacja

Trudno powiedzieć, czy większą sensacją jest pierwszy wielkoszlemowy tytuł Johanssona, czy czternasty Samprasa - pisze Zdzisław Ambroziak o tenisowym roku 2002.

Oczywiście, to nie jest żadne odkrycie. Tego rodzaju polaryzacja postępuje w tenisie od lat, upływający sezon przyniósł jedynie kolejne potwierdzenie. Rzecz jasna - dziewięć luksusowych i bajecznie płatnych turniejów "masters series" liczy się bardziej, niż byle challenger. Wieńczące sezon zmagania mistrzyń i mistrzów (w tym roku w Los Angeles i w Szanghaju) także mają swoją wartość, dosłownie i w przenośni. Ale tylko w wielkim szlemie mamy do czynienie z sytuacją, że grający, jestem tego pewien, dopłaciliby, byle tylko zwyciężyć. W Pucharze Davisa te ekstremalne emocje przekładają się również na widownię w stopniu niespotykanym w żadnych innych zawodach. Rozgrywki drużynowe, gdzie stawką nie są jedynie rankingowe punkty i dolary, w których gra się także dla najbliższych, dla przyjaciół, dla kraju, przynoszą również zaskakujące i wzruszające odkrycia.

Safin jak nigdy

Dla mnie takim odkryciem była postawa Marata Safina w finale Pucharu Davisa w Paryżu.

Francuzi, po tym jak w sposób niewiarygodny pokonali w ubiegłym roku Australijczyków (z Hewittem i Rafterem u nich w domu na trawie!), mieli szansę zwyciężyć po raz dziesiąty. Rosjanie nie zdobyli tego trofeum jeszcze nigdy przedtem. Na ziemnym korcie w hali Bercy gwiazdor Rosjan Jewgienij Kafielnikow był cieniem samego siebie, przegrał pierwszego singla, wspólnie z Safinem ulegli gospodarzom w deblu. Marat, zachowując się na korcie poważnie i dojrzale jak nigdy, zdobył wprawdzie oba swoje punkty w singlach, ale o losach pucharu miał zadecydować ostatni mecz, w którym wobec niedyspozycji Kafielnikowa - Rosjanie wystawili młodziutkiego Michaiła Jużnego.

Obaj rywale - Paul-Henri Mathieu i Jużny - młodzi i ogromnie utalentowani, ale bez olśniewającego dorobku, choć Michaił wygrał już w tym roku duży turniej w Stuttgarcie. Obaj grali również w Sopocie, ale bez większych sukcesów. Atut własnej hali i własnej widowni, wszystko to wydawało się sprzyjać Francuzowi. Szczególnie, że Michaił rozpoczął kiepsko, popełniał wiele niewymuszonych błędów, Paul-Henri natomiast grał ryzykownie i trafiał raz za razem, zachowywał się zuchwale i na granicy arogancji, po każdym udanym zagraniu demonstracyjnie kładł prawą dłoń na sercu, tak jakby chciał upewnić swoich zwolenników i miliony Francuzów przed telewizorami, że nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei.

Po pierwszych dwóch setach, wygranych przez Mathieu 6:3, 6:2, wydawało się, że sprawa jest przesądzona. Nigdy jeszcze w historii Pucharu Davisa nie zdarzyło się, by tenisista, prowadzący 2:0 w spotkaniu decydującym o zdobyciu trofeum, ostatecznie przegrał mecz. Ale Jużny zachowywał się tak, jakby nigdy o tym nie słyszał. Grał coraz lepiej, coraz pewniej, pracowicie odrabiał teren. Francuz z kolei w miarę upływania kwadransów wyraźnie tracił nie tylko koncept, ale zasoby energii, coraz bardziej brakowało mu sił.

I tutaj raz jeszcze chcę wrócić do Marata Safina. Sposób, w jaki ten człowiek, skądinąd znany na obu półkulach hedonista, przeżywał walkę młodszego kolegi z reprezentacji, próby podpowiedzi i pomocy były tak szczere, że zasługujące na przypomnienie i podkreślenie. Postawa Safina, na korcie i poza nim, była najlepszą ilustracją, na czym polega magia Pucharu Davisa. Na sugestywnych, telewizyjnych zbliżeniach twarzy Marata,widać było wyraźnie powtarzane wielokrotnie rady - "nie spieszi, nie spieszi", co oznaczało, że nie należy się spieszyć, nie warto ryzykować, bo rywal jest już tak bardzo wyczerpany, że każda następna wymiana jest dla niego prawdziwą drogą przez mękę.

Ale Jużnemu te rady nie były potrzebne. On panował nad sytuacją, on też wiedział, po tym jak przełamał opór rywala w czwartym secie 7:5, że zwycięstwo już mu się nie wymknie z rąk. I rzeczywiście! Po ostatniej akcji meczu Francuzi byli zdruzgotani. Borys Jelcyn na trybunie honorowej nie posiadał się z radości i zdumienia. Jużny natomiast, no cóż - trudno o lepszą ilustrację słów Philippe'a Labro, że nigdzie, w sposób tak czytelny jak w sporcie, nie sposób prześledzić, jak młodość przechodzi znienacka w wiek dojrzały, natomiast sława, rozsypuje się nagle w proch: przecież najsławniejszy z Rosjan - Kafielnikow - położył wprawdzie swoją dłoń na Pucharze, ale nie miał najmniejszego udziału w finałowym zwycięstwie.

Wielki Szlem

Thomas Johansson, Albert Costa, Lleyton Hewitt i Pete Sampras - oni wygrywali w tym roku w Melbourne, Paryżu, Londynie i Nowym Jorku. Trudno powiedzieć, czy większą sensacją jest tytuł pierwszy wielkoszlemowy Szweda, czy czternasty Samprasa. Johansson - solidny, nieustępliwy, twardy, przez lata szukał swojej szansy, aż wreszcie, gdy się pojawiła, potrafił ją wykorzystać. Histerycznie szastający się w finale Safin, jakże różny od tego, co widzieliśmy blisko rok później w hali Bercy, nie potrafił mu się przeciwstawić, poniósł zdumiewającą porażkę. Natomiast Sampras po raz kolejny wprowadził w osłupienie cały tenisowy świat. Grał mało i źle, w Wimbledonie odpadł natychmiast, przez cały rok nie wygrał żadnego turnieju, wreszcie pojawił się w Nowym Jorku i rozbił w puch wszystkich! Prawdziwy fenomen. Zaraz po turnieju zapowiadał wprawdzie zakończenie kariery, ale na szczęście się z tego wycofał, obiecał, że jeszcze wróci do wielkiej gry.

Wśród pań jedynie w Australii tytuł zdołała obronić Jennifer Capriati, później całą pulę zgarniały siostry Williams, mówiąc dokładniej - młodsza z nich - Serena. Sytuacja jest doprawdy intrygująca. Poza Wojtkiem Fibakiem, który od dawna przekonywał, że to Serena jest bardziej utalentowana, większość światowych ekspertów nie ma wątpliwości, że to starsza, wyższa i smuklejsza Venus jest lepszą tenisistką. Jej porażki nie raz i nie dwa były traktowane jako wynik rodzinnych ustaleń, powszechne było podejrzenie, że to papa Richard Williams rozdaje karty i wskazuje, która z córek ma zwyciężyć. Ciekawe, jak to będzie wyglądało w przyszłości po tym, jak mama Oracene i tata Richard ostatecznie postanowili się rozstać. Dodatkowym paradoksem było i to, że choć Serena wygrywała, to tata, abstrahując od tenisa, nie szczędził jej surowych, kąśliwych ocen. Podkreślając bogactwo rozmaitych zainteresowań Venus, której przepowiadał już to karierę w polityce, już to w biznesie, naśmiewał się z młodszej Sereny, o której powiedział wręcz, że jak tak dalej pójdzie, to zostanie najgłupszą tenisistką na świecie.

Nikt nie wie, ile w tym wszystkim jest błazenady na użytek mediów, pewne jest natomiast, że dominacja ciemnoskórych Amerykanek jest tak ogromna, iż wręcz z ulgą przyjęto wyniki masters z Los Angeles, gdzie atletycznie zbudowana narzeczona Lleytona Hewitta, Belgijka Kim Clijsters pokonała dzień po dniu Venus i Serenę.

Stały motyw

to oczywiście kontuzje i urazy. Martina Hingis nie mogła grać w tenisa ponad pół roku. Wcale nie jest pewne, czy to nie przedwczesny zmierzch tej olśniewającej kariery. Podobnie Lindsay Davenport - niepokonana pod koniec ubiegłego roku, kończy go właściwie z pustymi rękoma, pokonana przez kontuzje, wobec których bezradni okazali się nawet najlepsi chirurdzy na świecie. W ślady bajecznie uzdolnionego Marcelo Riosa, ale gnębionego przez kontuzje podąża, niestety, Brazylijczyk Gustavo Kuerten. Nikt nie potrafi powiedzieć, czy i kiedy Guga wróci do poziomu, jaki pozwalał mu trzykrotnie zwyciężać na kortach Rolanda Garrosa. Operacji prawego ramienia musiał poddać się Tim Henman, po długiej przerwie wrócił do gry Greg Rusedski - tę listę można by ciągnąć bardzo długo. Warto o niej pamiętać, myśląc z zazdrością o tych milionerach poruszających się w eleganckiej strefie sportu.

Wracając natomiast do samej gry - to stałym motywem stają się z wolna niedotrzymywane wobec swoich zwolenników obietnice ze strony Hiszpana Juana Carlosa Ferrero i Amerykanina Andy Roddicka. To może niesprawiedliwe mówić, że zawód sprawiają tenisiści zajmujący czwarte i dziesiąte miejsce w rankingu Entry System ATP, a jednak ten zawód ma swoje uzasadnienie.

Ferrero miał właściwie wygrany mecz z Kuertenem już rok temu na Roland Garros. A jednak przegrał. W tym roku, przed finałem na RG, zapytałem samego McEnroe, by wytypował zwycięzcę, i John bez wahania wskazał na Ferrero. A jednak wygrał starszy, lepiej umotywowany i lepiej skoncentrowany w tak kluczowym dniu i trudnych warunkach (padało, wiał wiatr) Albert Costa. Tę listę tenisowych grzechów Juana Carlosa przypominam nie przypadkiem. Wszyscy, łącznie z Costą, powtarzają w kółko, że Ferrero jest jeszcze dość młody, by zwyciężać na wszystkich nawierzchniach. Ale skądinąd wiadomo, że nie ma dla sportowca większego przekleństwa niż przywyknąć do porażek w walce o najwyższą stawkę. To, choć chciałbym się mylić, bo przepadam za talentem, swobodą i lekkością gry Hiszpana, ma chyba miejsce w jego przypadku.

Andy Roddick natomiast już od blisko dwóch lat jest pasowany na następcę Pete Samprasa. Serwuje jak z armaty, potrafi właściwie wszystko, tyle tylko że zawsze jest jakiś dobry powód, by przegrać w wielkim szlemie lub w Pucharze Davisa. Warto przy tej okazji przypomnieć, że geniusz wielkich sportowców polega między innymi na tym, że potrafią w unikalny sposób wykorzystać pierwszą wielką szansę. Tak było z 17-letnimi Changiem i Wilanderem w Paryżu, tak było z Samprasem w US Open, kiedy w 1990 roku zwyciężył tak po raz pierwszy. Andy Roddick pod tym względem absolutnie nie wytrzymuje porównania i czas zaczyna pracować na jego niekorzyść.

Odkryciem roku

natomiast można chyba śmiało ogłosić Francuza Richarda Gasqueta. Jest to bardzo szczupły (71 kg), niezbyt wysoki (180 cm) młodzieniec, który 18 lipca skończył zaledwie 16 lat. Na specjalnej ulotce, jaką Francuzi wydali na Roland Garros, aby przybliżyć jego sylwetkę, naliczyłem 19 zwycięstw odniesionych w kategoriach wiekowych od 13 do 18 lat, co nie może dziwić, bo chłopiec zadebiutował w grach turniejowych w wieku lat czterech!

Tylko w tym roku urodzony w Beziers 16-latek wygrał dwa turnieje futures - w Bournemouth i Neheim, zwyciężył też w dorosłym satelitarnym Masters w hiszpańskim mieście Manresa oraz awansował do drugiej rundy (tak jest!) w Monte Carlo. Dzięki "dzikiej karcie" wystąpił także w Paryżu, gdzie wygrał seta z Albertem Costą, który, jak pamiętamy, wygrał cały turniej.

W kategorii juniorów natomiast Richard Gasquet nie tylko dotarł do półfinału w Melbourne, ale pewnie zwyciężył na Roland Garros. Nie sądzę zresztą, by decydował się mnożyć tego rodzaju sukcesy. Dla takich jak Gasquet, czy przedtem Hewitt, Wilander, Becker, Borg, powtarzania juniorskich sukcesów wydaje się zwykłą stratą czasu. Oczywiście nikt nie potrafi dać gwarancji, że Gasquet podąży tropem tych niezwykłych mistrzów. Sygnalizuję tylko, że pojawił się wielki talent i warto zapamiętać to nazwisko.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.