Wspomina Zdzisław Ambroziak: Oderwani od świata

Nikt tego nie jest w stanie zrozumieć oprócz sportowców - mimo że zabicie kilkunastu ludzi jest tysiąc razy bardziej realne niż piłka siatkowa, w głowie olimpijczyka mecz i piłka są większym konkretem. Ba, jedyną prawdą.

Radosław Leniarski: Jak wyglądała dla Ciebie tamta olimpiada?

Zdzisław Ambroziak (w Monachium grał w reprezentacji Polski w siatkówce): Miałem 28 lat. Jako sportowiec i dziennikarz mogłem wejść do każdego bloku, mogłem zrobić wywiady z Collettem i Evansem, słynnymi czarnoskórymi biegaczami. Po prostu wchodziłem, przedstawiałem się i rozmawiałem. To zupełnie inaczej niż obecne igrzyska, gdzie jest wszechobecna policja i wojsko.

Czy się działo w wiosce 5 września? Wasz dom stał niedaleko bloku, w którym mieszkali Izraelczycy...

- Obserwatorowi trudno dokładnie uchwycić, że dzieje się tragedia, że to nie jest pościg szeryfa za złoczyńcami w westernie i że nikt tutaj nie rozejdzie się zaraz w dobrych humorach. Pamiętam to dosłownie jak uderzenie migawki aparatu fotograficznego - trochę w strachu idziemy ulicą zaintrygowani, patrzymy, patrzymy, jest snajper. Ale czy to żołnierz przebrany w dres, czy złoczyńca? Nie wiadomo. Widać tylko pojawiające się na dachach postaci. To jest obraz, którego nie zapomnę.

Widzieliście zwiększoną ochronę po rozpoczęciu napadu?

- Tak, ale gdzie im do tych z ostatnich igrzysk...

Kręcili się porządkowi, nawet widziałem żołnierzy z długą bronią. 5 września, aby dostać się do hali siatkówki, przełaziliśmy przez ogrodzenie z metalowej siatki przy milczącym przyzwoleniu żołnierzy. Oczywiście wiedzieliśmy, że nie będą strzelać, oni z kolei wiedzieli, że idziemy na mecz z ZSRR.

Trudno sobie wyobrazić, że nie docierały do olimpijczyków szczegóły tragedii.

- Trzeba wiedzieć, że w wiosce olimpijskiej nie było w ogóle świadomości tego, co się dzieje na świecie. Byliśmy kompletnie oderwani. Nie mieliśmy gazet, nie mieliśmy nic. Z jednej strony domyślałem się, że dzieje się tragedia - ktoś wdarł się do wioski, była strzelanina. Z drugiej - nie znałem żadnych szczegółów. Wreszcie z trzeciej - wiedziałem, że nadszedł decydujący moment igrzysk. Rano Palestyńczycy wdarli się do pokojów Izraelczyków, po południu graliśmy z ZSRR o półfinał. Byłem w bardzo dobrej formie, drużyna była dobrze przygotowana, ale "daliśmy ciała". Zdaje się nawet, że w meczbolu zaatakowałem piłkę i spadła mi pod nogi. Mogliśmy ich dorwać, mieliśmy szansę i się nie udało. To jest moje wspomnienie. Wspomnienie sportowej porażki.

Jednak tego dnia wieczorem, jak co dzień zresztą, w wiosce była dyskoteka. Notabene - jeśli mówimy o ochronie - na tę dyskotekę prześlizgiwały się "panienki" z miasta. A więc nie zapomnę ciężkiego nastroju stypy. Nikt nie tańczył, wszyscy przewalali się z miejsca na miejsce i w nieskończoność puszczany był kawałek Jamesa Taylora "You've got the Friend".

Czy obojętność sportowców na tragiczne wydarzenia, które dzieją się tuż obok, to coś naturalnego?

- W Monachium po raz pierwszy i jedyny w tak brutalny sposób przecięła się świadomość sportowca - z definicji egocentryka nastawionego na to, aby wygrać mecz, zdobyć medal itd. - ze światem zewnętrznym.

Byłeś jednak na żałobnej ceremonii...

- Gdy wracałem do wioski i miałem całkowity zamęt w głowie, jakaś dziennikarka z USA zapytała mnie, czy decyzja o nieprzerwaniu igrzysk jest słuszna. Do dziś nie wiem, dlaczego odpowiedziałem, że tak. Igrzyska muszą trwać. Nie mogą się poddać terroryzmowi. Nie mogą stchórzyć. Czyli powiedziałem komunały, bo przecież w tragedii zginęło kilkanaście osób. Najgorsze jest to, że człowiek sam w to wierzy. Wierzy, bo sport pochłania świadomość do tego stopnia, że gotowi jesteśmy pójść na każdy kompromis, byle uchronić go przed zewnętrznym brudem.

A co 58-letni Zdzisław Ambroziak powiedziałby dziś?

- Dzisiaj odpowiedziałbym tak samo. Ale byłaby to odpowiedź bardziej świadoma. Bo uważam, że pomimo komercji, korupcji, dopingu sport jest chyba mniej paskudną dziedziną życia niż polityka czy gospodarka. I trzeba ją chronić.

Co musiałoby się zdarzyć, aby przerwano igrzyska?

- Nikt przytomny nie będzie nawet próbował odpowiedzieć na takie pytanie. Jaka jest granica obłędu? Myślę, że wyznaczenie jej można powierzyć intuicji. Nie zmysłowi Rogge, Samarancha czy innych, tylko sportowców. Jeśli przyszedłby dzień, w którym ktoś taki jak ja po powrocie z mszy żałobnej odpowiedziałby dziennikarzowi: "Nie, dosyć", to oznaczałoby, że masa krytyczna szaleństwa została przekroczona.

Może lepiej zapytać, kiedy będzie koniec igrzysk? Dla mnie igrzyska skończą się wtedy, kiedy będę miał pewność, że nie ma ani jednego medalu, który zostałby zdobyty bez oszustwa.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.