Żeglarstwo. Szymon Kuczyński przepłynął sześciometrowym jachtem dookoła Ziemi. Najmniejszym, który kiedykolwiek tego dokonał

- To nie wymaga nadludzkich zdolności, trzeba być po prostu dobrym żeglarzem. Już kiedyś powiedziałem, że to nie najlepsi żeglarze opływają świat, tylko najlepiej zorganizowani - mówi Szymon Kuczyński, który opłynął świat na najmniejszym jachcie, jaki kiedykolwiek tego dokonał.

Szymon Kuczyński. Żeglarz, instruktor, szkutnik, kurier rowerowy, miłośnik pokonywania długich dystansów. Na samodzielnie zbudowanym jachcie typu „Setka” samotnie przepłynął Ocean Atlantycki. Do tego jako drugi Polak w historii dwukrotnie przepłynął Ziemię dookoła. Ostatni raz w maju tego roku, kiedy po 270 dniach zakończył samotny rejs bez zapływania do portów, ustanawiając tym samym rekord najmniejszej jednostki, która opłynęła kulę ziemską ("Atlantic Puffin" - maxus 22 o długości 6,36 m).

Piotr Dzwonkowski: Co można robić przez tyle czasu samemu na wodzie?

Szymon Kuczyński: Np. czytać e-booki. Na pierwszym rejsie „Setką” przez Atlantyk nie miałem jeszcze czytnika i komputera. Zabrałem tylko sześć książek oraz starą Nokię, na której czasem grałem w „węża” albo „sapera”. Jacht płynął sam, nie było żadnych awarii, więc często miałem nawet po 15 godzin wolnego na dobę.

Można się chyba zanudzić.

- Ja się nigdy nie nudzę! Może na początku jest jakieś uczucie pustki. A nawet nie tyle pustki, ile dużej zmiany. Takie przewartościowanie. Po tych wszystkich przygotowaniach, ciągłym lataniu, załatwianiu, w końcu siadasz na jachcie i myślisz: „Boże, w końcu się nigdzie nie spieszę. Płynę!”. Czas też płynie inaczej, wolniej. Możesz właśnie poczytać książki, e-booki. Albo po prostu podziwiać to, co się dzieje za burtą. A tam wbrew pozorom dzieje się bardzo dużo.

A co się dzieje?

- Podczas pierwszego rejsu, niedaleko Afryki, np. spotkałem dwa wieloryby. Przez ponad godzinę krążyły przy jachcie. Podczas ostatniego rejsu było spotkanie z orkami. To uczucie, że masz dzikiego zwierzaka na wyciągnięcie ręki... Coś niesamowitego. I trudnego do zapomnienia.

.. Szymon Kuczyński

Kryzysowe sytuacje?

- W czasie ostatniego rejsu takich nie było, ale jak płynąłem przez Atlantyk, zdarzyło się wypaść za burtę. To była noc. Wyskoczył mi wytyk od żagli. Skoczyłem na dziób, żeby to poprawić, a tu nagle bach - fala! Aż zrobiłem salto! Na szczęście byłem przypięty i udało mi się wejść z powrotem. Skończyło się szczęśliwie, ale tak naprawdę do tej sytuacji nie musiało wcale dojść. To był przypadek głupiej rutyny. Nauczka, że lepiej coś zrobić wolniej, niż w pośpiechu. Woda za burtą często ma pięć, cztery stopnie Celsjusza - nikt cię z niej nie wyciągnie, parę minut i jest po tobie.

Ale w czasie ostatniego rejsu miałeś chyba jakieś problemy przed minięciem przylądka Horn?

- W trakcie sztormu zaliczyłem jedną glebę. Spadła na mnie fala, a jacht leżał prawie płasko, więc zwaliła się na żagle - jakieś parę ton nacisku. No i uszkodziła maszt, ale zobaczyłem to już po sztormie. Wtedy był silny wiatr - jakieś 45 węzłów, a w szkwałach pewnie więcej - od 9 do 10 w skali Beauforta. Niestety spadłem przez niego bardzo nisko, aż do Cieśniny Drake’a. Musiałem zacząć się wspinać na północ, żeby znowu być osłoniętym przez Amerykę. A płynąłem bardzo wolno, przez uszkodzony maszt nie mogłem używać grota. Miałem tylko bardzo małe żagle przednie i do pokonania ponad 200 mil w żółwim tempie, i w perspektywie kolejny sztorm.

Strach?

- Strach nie. Bardziej stresowałem się tym, czy nie urwie mi sprzętu np. jakaś większa fala. Ale w trakcie rejsu raczej o tym nie myślisz. Bo takie myślenie do niczego dobrego nie prowadzi. Jak ma się coś zdarzyć, to się zdarzy. Nie masz na to wpływu.

.. Szymon Kuczyński

Nie miałeś wtedy poczucia, że nie dasz rady?

- Jedyne, o czym myślałem, to by jak najszybciej uciec na północ. Schować się za Ziemią Ognistą, gdzie nawet jeśli nadal by silnie wiało, to wiadomo, że zafalowanie jest mniejsze. Tam, na południu, jest duże bez przerwy. Fala płynie non stop dookoła świata, bo poniżej Horn nie ma żadnych przeszkód. Nawet jak wiatr jest słabszy, to i tak jest duża. Horyzont się buja bez przerwy. Wyżej jest łatwiej. Gdy już schowasz się za lądem, możesz sobie pomyśleć: „o, znowu jestem na Mazurach”.

Później poszło już gładko?

- Była jeszcze jedna sztormowa noc. No i te problemy z masztem. Od razu na południu nie mogłem dokonać pełnej naprawy, tylko go ustabilizowałem. Długo płynąłem pod wiatr na żaglach przednich, więc minięcie Falklandów zajęło mi około tygodnia. W końcu wpłynąłem na spokojniejsze wody i mogłem zająć się naprawą. Ale niestety wcześniej, przez tę awarię, ściągnęło mnie bardzo blisko kontynentu. Czyli tam, gdzie nie powinienem być. Długo oglądałem Rio de Janeiro, a raczej łunę nad nim. A dalej, aż do równika, męczyłem się z kolei z bardzo słabymi wiatrami. Z górki zaczęło się dopiero po przepłynięciu równikowych stref ciszy, kiedy złapałem passat znad północnego Atlantyku [ciepły wiatr o umiarkowanej sile, 3-4 stopnia Beauforta].

Szymon KuczyńskiSzymon Kuczyński Szymon Kuczyński (archiwum własne)

Straciłeś dużo czasu?

- Przed Hornem miałem cztery tygodnie zapasu względem mojego planu. Straciłem trzy. Miałem jeszcze szansę na pobicie rekordu Alessandro di Benedetto [268 dni na 6,5-metrowym jachcie], ale jak tu bić rekord, skoro po Hornie praktycznie stanąłem w miejscu...

Pobiłeś za to inny rekord.

- No tak, udało się przepłynąć kulę ziemską najmniejszym jachtem w historii bez zawijania do portu. 

Jak to w ogóle u ciebie się wszystko się zaczęło?

- Że żeglarstwo? Od zawsze byłem molem książkowym. A że w domu była biblioteczka, a w niej seria: „Sławni Żeglarze”, to zacząłem ją czytać. A potem szukać nowych pozycji.

W domu nikt nie żeglował?

- Nie, nigdy. Jestem pierwszą osobą. Drugą jest moja mama, która teraz od czasu do czasu żegluje ze swoimi znajomymi.

Namówiłeś ją?

- Na początku potrzebowałem załogi, więc zabierałem mamę albo brata. Nie mieli wyjścia. Ale mam dość aktywnie żyjącą rodzinę, więc lubili też spędzać czas na wodzie. Czytanie książek też mam po mamie, bo ta biblioteczka w domu była jej.

No dobra, ale jak to się zaczęło: przeczytałeś te wszystkie książki, a potem pojechałeś na obóz i zrobiłeś patent, tak?

- Zrobiłem patent, nie mając jeszcze 12 lat - wydali mi go później. O kursie przeczytałem w lokalnej gazecie, miałem trochę pieniędzy odłożonych z kieszonkowego i pojechałem.

Ale chyba nie od razu stwierdziłeś, że spróbujesz rejsu dookoła świata?

- Nie, ale myślałem o dalszym pływaniu. Takim trochę włóczęgostwie, które uprawia bardzo wielu ludzi. Po prostu się płynie i mieszka na jachcie przez jakiś czas albo i przez całe życie. Chodziło mi po głowie, żeby zbudować albo wyremontować jakąś małą łódkę i popływać po morzu. Wtedy miałem taki tryb życia, że od jesieni do wiosny jeździłem na rowerze jako kurier w Krakowie, a latem pracowałem jako skipper i instruktor żeglarstwa. Fajny układ, ale w końcu odwidział mi się ten rower. Stwierdziłem, że przecież całe życie zawodowo na nim jeździł nie będę. Strasznie ciężka praca.

Ale chociaż pomógł zbudować kondycję?

- Oj, tak. Rower niesamowicie mi pomógł w rejsach. Uważam, że to najlepsze przygotowanie, jakie mogłem sobie zapewnić. Szczególnie teraz, przed tym drugim kółkiem, gdy było zimno i mokro, czyli tak, jak na rowerze.

Co za porównanie...

- Nie no, nie ma co porównywać. Tym bardziej że ja w głowie od zawsze miałem tylko łódkę. W końcu trafiłem w internecie na informację pewnego konstruktora. Miał pomysł zorganizowania regat przez Atlantyk na samodzielnie zbudowanych jachtach. Spodobało mi się.

Co to za konstruktor?

- Janusz Maderski. Specjalizuje się w konstrukcjach do amatorskiej budowy. Głównie projektuje i sprzedaje plany, zwykle małych jachtów, rzadziej takich kilkunastometrowych, bo takie samodzielnie też da się zbudować. No i zacząłem sprawdzać, ile to wszystko będzie kosztować. Przez miesiąc, codziennie po powrocie z pracy, robiłem bardzo skrupulatny kosztorys. Sprawdzałem, ile kosztuje każdy duperel, najmniejsza śrubka, szekielka, linka.

Ile?

- Wszystko razem ok.10 tys. zł.

I co?

- Napisałem do konstruktora, przesłał plany i zacząłem budowę jachtu. To znaczy, zaczęliśmy. Razem z moją dziewczyną Brożką, która sama pływa i zawodowo zajmuje się żeglarstwem.

Sami zbudowaliście jacht podstaw?

- Tak, w 18-metrowej kawalerce na Kazimierzu.

Budowaliście jacht w kawalerce!?

- Tak, zaczęliśmy budować wręgi, pawęż itd. Jak to było już gotowe, wyjechaliśmy do szklarni pod Krakowem i tam złożyliśmy szkielet. Potem na Mazury, gdzie skończyliśmy łódkę.

Wszystko zrobiliście sami?

- Zamówiłem tylko wycięcie płetwy balastowej z blachy, bo to cięli plazmą. A tak to całą resztę zrobiliśmy sami, wkręciliśmy każdą śrubeczkę. Gdy już łódka była gotowa, pojechaliśmy do Sagres w Portugalii - miejsca startu tych regat zaplanowanych przez konstruktora. W sumie dotarły tam trzy jachty typu „Setka” zbudowane na postawie tych samych planów. Ale wystartowały dwa - mój i konstruktora. Ruszyliśmy na Wyspy Kanaryjskie, a ja następnie na Karaiby, gdzie trochę tam popracowałem. Później przyleciała moja dziewczyna, poszwendaliśmy się trochę i wróciliśmy do domu.

Ale to nie na tej łódce popłynąłeś dookoła świata?

- Nie. Zaczął mi się marzyć start w regatach Trasat przez Atlantyk na 6,5-metrowych łódkach, ale na to potrzeba pieniędzy. Zacząłem kombinować, żeby ktoś taki jacht mi zrobił. Udało mi się nawiązać kontakt ze stocznią z Węgorzewa - Northman. Ale oni uznali, że to bez sensu. To znaczy, że budowanie prototypu na regaty generuje bardzo wysokie koszty, a produkcji z tego nie będzie. Więc dogadaliśmy się, że ja nie popłynę w regatach, tylko w rejs dookoła świata.

Wróćmy do samego rejsu, najgorsze sztormy spotkały cię tylko na południu?

- Tak, przez cały Ocean Indyjski i Pacyfik ich nie było, oprócz ostatniego tygodnia.

Szczęście czy plan?

- Kwestia reagowania na sytuację. Na bieżąco ściągałem mapy pogodowe, miałem łączność satelitarną. Trochę było zawijasów, ale udało się ominąć wszystkie niże i fronty. Pierwszy stresujący i mocny sztorm trafił mnie tuż przed Przylądkiem Dobrej Nadziei. Była bardzo nieprzyjemna, wysoka i stroma fala.

Jak duża?

- Mogła mieć ok. 7-8 metrów. Praktycznie na wysokość mojego masztu. Ale najgorsze, że była stroma. Łamała się i spadała na jacht. To był mój pierwszy sztorm od roku, więc musiałem się trochę przyzwyczaić.

Z kim miałeś kontakt w czasie rejsu?

- Z moją dziewczyną. Przesyłałem jej teksty i zdjęcia do publikacji. Co wcale nie było takie proste, bo w czasie ich wysyłania musiałem ciągle trzymać telefon w pionie. Czasami nawet 3-4 godziny. Jeżeli się przewracał, przerywało połączenie. A jeżeli chodzi o meteo, to radziłem sobie sam. Sam ściągałem mapy pogodowe i odpowiednio planowałem trasę.

Czujesz dumę z tego, co zrobiłeś?

- Jestem zadowolony, a czy rozpiera mnie duma? Nie wiem. Po prostu jestem zadowolony z tego, jak to zrobiłem. Choć wiadomo, mogłem to zrobić lepiej. Gdybym wszystko zrobił tak, jak należy, nie byłoby tej awarii masztu. Powinienem być na pokładzie, kiedy przechodził front, bo autopilot nie widzi fali. Gdybym był, mógłbym zareagować. Ale mnie nie było, miałem nieprzespaną noc w sztormie i długo się zbierałem z wyjściem na pokład.

To wszystko, co masz sobie do zarzucenia?

- Nie. Źle zamontowałem też baterię słoneczną. Dostała się do niej wilgoć i padła. Przez to musiałem zrezygnować z hydraulicznego autopilota, który był podstawowy. Trzeci zarzut to fakt, że przed rejsem nie zmieniłem baterii silnika w elektrycznym autopilocie. Wyczerpała się właśnie przed Hornem. I to chyba tyle... Później było już dobrze. Przez cały Atlantyk łódka szła samosterownie, co jest jej ogromną zaletą. Ale wcześniej mogłem tych błędów uniknąć. Już kiedyś powiedziałem, że to nie najlepsi żeglarze opływają świat, tylko najlepiej zorganizowani.

Chcesz powiedzieć, że dokonać może tego każda osoba, która potrafi żeglować?

- Jeżeli faktycznie potrafi, to tak. To nie wymaga nadludzkich zdolności, trzeba być po prostu dobrym żeglarzem. Na takim rejsie ważne są specyficzne cechy, nie tylko te żeglarskie. Trzeba sobie radzić ze sprawami technicznymi, bo zawsze coś się może zepsuć. Trzeba też mieć pojęcie o pogodzie, bo można stracić łączność. Jak np. straciłem w poprzednim rejsie, kiedy od Australii do Europy płynąłem bez kontaktu z lądem. Byłem zdany tylko na siebie i na barometr w zegarku. Na tym opłynąłem Przylądek Dobrej Nadziei, pod wiatr i pod prąd.



Jesteś trzecim polskim żeglarzem [po Henryku Jaskule w 1980r. i Tomaszu Lewandowskim w 2008r.], który samotnie i bez zawijania do portów opłynął kulę ziemską. W jakim budżecie się zamknąłeś?

- Ok. 25 tys. zł.

Ale że całość rejsu?

- No, nie licząc jachtu, bo ten już miałem. Największy wydatek to łączność satelitarna, ok. 10 tys. zł.

Chyba taniej nie da się podróżować dookoła świata.

- Większość ludzi w to nie wierzy, ale na co ja miałem wydawać pieniądze? Mogłem kupić antenę za 25 tys. i ściągać filmy, ale po co? Diabeł tkwi w szczegółach. Przygotowanie przed rejsem jest kluczowe. Łącznie z przygotowaniem kondycyjnym, inaczej mogą być problemy.

Co dalej?

- Ciągle marzę o regatach oceanicznych - Mini Transat na bardzo małych łódkach [do 6,5 m]. Doskonała szkoła i bardzo wysoki poziom, można się bardzo dużo nauczyć. Największym problemem jest jednak budżet. Trzeba mieć ok. 200 tys. euro. To takie minimum, żeby walczyć o przyzwoity wynik. I pierwszy etap, by w przyszłości myśleć o starcie w Vendee Globe [Regaty solo dookoła Ziemi, bez zawijania do portu i bez pomocy z zewnątrz, jedne z najtrudniejszych we współczesnym żeglarstwie.]. Chciałbym też kiedyś popłynąć w drugą stronę. Czyli pod prąd i pod wiatr. To chyba najtrudniejszy rejs, jaki sobie można wymyślić.



Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.