O kontraktach w Fame krążą legendy. "Były żądania 1,5 miliona złotych za walkę"

- Na początku byliśmy bardzo źle postrzegani. Nie tylko przez ludzi związanych ze sportami walki. Przyklejono nam łatkę, że jesteśmy patologią. Zawodnicy MMA krzywo na nas patrzyli. Dzisiaj trudno byłoby znaleźć sportowców, którzy wypowiadaliby się w mocno negatywnym tonie o naszej federacji - Krzysztof Rozpara, współwłaściciel Fame MMA, opowiada Sport.pl o ewolucji freak fightu w Polsce.

Rozpara to 46-letni biznesmen. Przed wejściem do świata freak fightów był prezesem polskiego oddziału międzynarodowej firmy z branży IT. Coraz częściej pojawia się w mediach, ale i tak jest w cieniu Wojciecha Goli i Michała Barona, którzy są "twarzami" Fame. 

Zobacz wideo

Federacja Fame MMA na rynku sportów walki zadebiutowała w 2018 roku i od razu zdobyła dużą popularność. Głównie dzięki kontrowersjom, bo na galach walczyły postaci znane także z patologicznych zachowań. Ludzie ze środowiska sportów walki z niechęcią patrzyli na nowy twór na rynku, ale z czasem to się zmieniło. Dziś na galach Fame walczą topowi sportowcy, aktorzy i celebryci z pierwszych stron gazet.

Krzysztof Smajek: Kiedy przekonał się pan, że Fame będzie biznesowym strzałem w dziesiątkę?

Krzysztof Rozpara: Już po pierwszej gali okazało się, że pomysł chwycił. Zdobyliśmy dużą popularność, bo ludzie chcieli oglądać walki freaków. Gdy organizowaliśmy Fame 3 w Atlas Arenie, na trybunach pojawiło się ponad dziewięć tysięcy kibiców. Nie zakładaliśmy aż takiej sprzedaży biletów. Wtedy poczułem, że to jest to. Obecnie jesteśmy największą federacją freakową w Europie. Z przykrością muszę stwierdzić, że na początku byliśmy bardzo źle postrzegani. Nie tylko przez ludzi związanych ze sportami walki. Przyklejono nam łatkę, że jesteśmy patologią. Zawodnicy MMA krzywo na nas patrzyli.

Dziwi się pan, że byliście tak postrzegani? Przecież w Fame pojawiło się wiele kontrowersyjnych, właśnie patologicznych postaci.

- Uważam, że krytyka była niesprawiedliwa. Oczywiście nie można zaprzeczyć, że na początkowym etapie w Fame pojawiły się kontrowersyjne osoby, bo tak było. Ale określanie całego wydarzenia i wszystkich osób biorących w nim udział „patowydarzeniem" było krzywdzące i niesprawiedliwe. Uważam, że spotkaliśmy się wtedy z hejtem. Pojawiały się też zarzuty, że osoby, które u nas walczyły, zarabiały wielokrotnie więcej niż zawodowi sportowcy. Dla mnie to były bezpodstawne zarzuty, bo my nie płaciliśmy i nie płacimy za umiejętności sportowe. To jest showbiznes. Początkowo sportowcy zarzucali nam także, że wyrządzamy szkodę dyscyplinie. Cieszę się, że udało nam się udowodnić, że to nieprawda.

W jaki sposób?

- Na początku skupiliśmy się wyłącznie na tworzeniu programu rozrywkowego z elementami sportu i robieniu biznesu. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy, że projekt, który tworzymy, będzie też służył popularyzacji sportu amatorskiego. A tak się stało. Zachęciliśmy ludzi, zwłaszcza młodych, do uprawiania sportu i zwiększyliśmy zainteresowanie sportami walki w Polsce. Wzrosły oglądalności nie tylko gal freakowych, ale także sportowych. Nawiązaliśmy współpracę z Amatorską Ligą MMA, którą sponsorujemy. Dzisiaj trudno byłoby znaleźć sportowców, którzy wypowiadaliby się w mocno negatywnym tonie o naszej federacji.

Fame na przestrzeni pięciu lat przeszło metamorfozę wizerunkową. To był celowy zabieg?

- Gdy zdaliśmy sobie sprawę, że nie jest to chwilowy projekt, zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie są nasze mocne i słabe strony. Chcieliśmy ograniczyć ryzyko. Łatka, którą nam przypięto, mogła ograniczyć nasz rozwój. Gdybyśmy niczego nie zmienili, to nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Przeszliśmy ogromną metamorfozę. Przede wszystkim jest to inna skala biznesu i organizacji niż na początku działalności.

Pewne elementy, czyli duże emocje i wyrazistość przekazu, są duszą Fame, ale nauczyliśmy się stawiać granice. Ostatnio zaczęło się przewijać za dużo treści normalizujących zachowania kryminogenne. U nas tych treści było mniej niż u konkurencji, ale też niestety były. Nie chcemy, żeby ktoś mówił o "sześćdziesiątkach" czy konfidentach. To niestety weszło do świata freak fightów, ale skutecznie z tym walczymy i sukcesywnie eliminujemy te zjawisko z naszych wydarzeń.

Nie za późno zaczęliście stawiać te granice?

- To, że teraz znacznie głośniej o tym mówimy, nie znaczy, że wcześniej nie podejmowaliśmy działań. Działaliśmy, ale nie robiliśmy tego publicznie, ponieważ istniało ryzyko, że skutek będzie odwrotny od zamierzonego. Obawialiśmy się, że niektórzy w pogoni za uwagą zaczną działać wbrew naszym zaleceniom i prośbom. Przed każdą konferencją prasową mamy briefingi z zawodnikami i mówimy im, czego nie mogą mówić i robić. Już rok temu zaczęliśmy się temu przeciwstawiać, aby słowa o konfidentach czy "sześćdziesiątkach" przestały funkcjonować przy okazji naszych wydarzeń. Jasno wtedy powiedzieliśmy: nie idziemy w tym kierunku. Widocznie nie było to wystarczająco skuteczne. Dlatego złożyliśmy publiczną deklarację, że odcinamy się od tego. To nie są puste słowa, za pewne określenia i zachowania będziemy bardzo mocno karać.

Ale przecież im więcej tzw. dymów na konferencjach, tym lepsza sprzedaż PPV.

- Niekoniecznie. Rekordową sprzedaż PPV osiągnęliśmy przy Fame 14. Wtedy w walce wieczoru walczyli Mateusz "Tromba" Trąbka z Tomaszem "Gimperem" Działowym. Między zawodnikami nie dochodziło do żadnych spięć. Proszę pamiętać, że konferencje i programy są elementem promocyjno-sprzedażowym. Wydarzenia te nie są przez nas reżyserowane. To jest interakcja między prowadzącymi i zawodnikami. To są ich potyczki słowne, nieraz koloryzowane inwektywami. Niektórych wydarzeń nie pochwalam. Widownia stawiała mi zarzuty, że jestem osobą od "oddymiania". Proszę mi wierzyć, nieraz łapałem się za głowę. Podczas tych programów pojawia się dużo emocji, bo na tym to się opiera. Ale pamiętajmy, że trash talk nie jest wynalazkiem freak fightów. W sportach walki znany jest od dawna, za jego ojca uważany jest Muhammad Ali. W federacjach sportowych jest również mnóstwo kontrowersji z tym związanych. Wystarczy wspomnieć o wybrykach Conora McGregora.

To wy właściwie chcecie być grzeczni czy niegrzeczni? Mówi pan o stawianiu granic, ale freak fight wyrósł z tego, że praktycznie ich nie było.

- Dziś Fame jest zupełnie innym projektem niż na początku. Rozwijaliśmy się bardzo dynamicznie i na niektóre sytuacje musieliśmy reagować na bieżąco. W 2018 roku Fame tworzyli wyłącznie twórcy internetowi, wtedy też standardy w polskim Youtubie były zupełnie inne. To był moment wejścia "osób z internetu" do świata celebrytów. Dzisiaj w Fame walczą wyłącznie topowi polscy twórcy internetowi, oprócz tego walczyli lub nadal walczą zawodowcy: Borys Mańkowski, Marcin Wrzosek, Norman Parke czy Kamil Łaszczyk. Niedawno debiutował u nas ultra triathlonista Robert Karaś, są również muzycy, aktorzy.

W trakcie gal na trybunach mamy zaszczyt gościć osoby z pierwszych stron gazet, jak Joanna Jędrzejczyk, Mateusz Gamrot, Jakub Moder, Sławomir Peszko, Doda, Tymoteusz Puchacz, Mateusz Borek. Przez pięć lat przebiliśmy się naszym projektem do mainstreamu i zdobywamy coraz większą publiczność. Obserwujemy modę na Fame. Ludzie zaczynają się umawiać na naszych galach, świętują przy tej okazji ważne życiowe i biznesowe wydarzenia. W tym kierunku chcemy podążać.

Po śmierci Mateusza Murańskiego o freak fightach znów zaczęło być głośno w negatywnym kontekście. "Hejt i używki - to najczęściej powtarzane słowa w kontekście śmierci Mateusza Murańskiego" - tak pisaliśmy na Sport.pl.

- Śmierć Mateusza jest ogromną tragedią. Byłem nią wstrząśnięty i bardzo długo nie mogłem dojść do siebie. Ojciec Mateusza w jednym z wywiadów zdementował wszystkie plotki dotyczące przyczyn śmierci syna. To powinno zakończyć dyskusję i poszukiwanie sensacji, które niestety mogliśmy obserwować przy okazji tej tragedii. Jeśli chodzi o hejt, to wszystkie osoby publiczne są na niego narażone. Hejtem obrywają zarówno politycy, aktorzy, muzycy, sportowcy, influencerzy. To jest ogromny problem.

Jedni zawodnicy walczą u nas raz w roku, inni częściej, a to oznacza, że występują dla nas i występują publicznie w ramach naszych wydarzeń przez kilka lub kilkanaście dni w roku. Przez pozostały czas wykonują swoją pracę i tam też są narażeni na hejt. Dlatego hipoteza, że freak fighty w szczególny sposób prowadzą do hejtu nie ma żadnych podstaw. Sebastian Fabijański spotkał się z ogromnym hejtem jeszcze na długo przed walką na Fame. To oznacza, że produkcje filmowe prowadzą do hejtu? No nie, absolutnie tak nie jest.

A używki są obecne w świecie freaków?

- Powtórzę to, co mówiłem wcześniej: nasze zawodniczki i nasi zawodnicy pojawiają się u nas na krótki wycinek własnego życia. Dlatego trudno mówić, że coś jest obecne albo nie jest obecne w świecie freak fightów. Stosunek do używek to indywidualna kwestia. Jeśli jakiś zawodnik jest abstynentem albo nałogowym palaczem tytoniu, to przecież nie znaczy, że freak fighty temu sprzyjają. Z pobieżnej analizy mogę stwierdzić, że więcej osób regularnie pojawiających się na naszych galach, dzięki złapaniu sportowego bakcyla, raczej porzucało szkodliwe nawyki niż odwrotnie.

Coraz więcej zawodników MMA ciągnie w kierunku gal freakowych. Powód jest prosty: pieniądze. Nie chcę opierać się na plotkach, ale w środowisku słychać głosy, że Fame płaci bardzo dobrze.

- O naszych kontraktach krążą legendy, ale są mocno przesadzone. Niestety ma to bardzo negatywny wpływ na naszą efektywność biznesową i tworzy bardzo dużo problemów. Prowadzimy rozmowy z różnymi osobami, nie mówię tylko o sportowcach, które słyszały o tych "milionach" i stawiają żądania nie do zrealizowania. Musimy później długo negocjować i przedstawiać szczegóły modelu biznesowego, żeby uświadomić tym osobom, że nie płacimy takich kwot, bo to nie spięłoby się biznesowo.

Nie ukrywamy wyników sprzedaży PPV, ceny pakietów są znane. Ale często jest to błędnie przeliczane. 40 złotych razy liczba sprzedanych licencji to nie jest zysk. To jest bardziej skomplikowane, bo dochodzi do tego VAT, opłaty licencyjnie i inne koszty. Gdybyśmy płacili takie wynagrodzenia, o jakich krążą legendy, to już dawno byśmy zbankrutowali.

Ile ktoś chciał najwięcej zarobić za walkę w Fame?

- Były żądania 1,5 mln złotych za walkę. To są kosmiczne kwoty, tyle nie płacimy. Oczywiście płacimy znacznie więcej niż podczas pierwszych edycji. Wynika to z prostej przyczyny: walczą u nas osoby z coraz większą rozpoznawalnością i zasięgami. Dlatego wynagrodzenia muszą być wyższe.

Ale mieliśmy też nietypową propozycję. Zgłosił się do nas chętny na występ na gali i był gotów za to zapłacić kilkaset tysięcy złotych. To był biznesmen, sportowy amator, który miał taki kaprys. Nie doszło to do skutku, bo nie chcieliśmy tworzyć precedensu. Nasi fani mogliby nam zarzucić, że jesteśmy pazerni na kasę.

Kim są wasi fani? Wiecie, jaka grupa stanowi o popularności Fame?

- Prowadzimy bardzo dokładne analizy dotyczące naszych grup docelowych. Szczegółów nie mogę podać, ale ponad trzy czwarte naszej widowni to osoby pełnoletnie. Zdecydowanie największą grupą są osoby w przedziale wiekowym 18-24. Analizując dane na przestrzeni czterech lat, możemy stwierdzić, że widzowie zostają z nami w miarę upływu lat. To są bardzo optymistyczne dane biznesowe dla naszego projektu.

Kto jest odpowiedzialny za dobór karty walk w Fame?

- To jest wynik pracy grupowej, ale od strony właścicieli nadzoruje to Rafał Pasternak. Ważną rolę pełnią „Boxdel" i Wojtek Gola, oni kontaktują się z zawodnikami, wyszukują kandydatów. Czasami przy układaniu karty walk dochodzi do burzliwych rozmów, bo przecinają się odmienne punkty widzenia. Niektóre pomysły były dla mnie zbyt ekstremalne i grożące eksplozją dymów, więc dyskutowaliśmy i zastanawialiśmy się, gdzie jest punkt krytyczny, którego nie możemy przekroczyć. Ale z drugiej strony musimy zbudować emocje i zainteresowanie widza. Nie jest to łatwe. Niektórzy z kolegów zbyt mocno szukają dymów w każdym zestawieniu. Musi być odpowiedni balans na każdej gali. Musi być walka, w której występuje trash talk, ale muszą też być walki o bardziej sportowym charakterze. Co wcale nie oznacza, że będzie tam mniej emocji.

Jesteście konkurencją dla zawodowego MMA w Polsce?

- Te dwa światy się przenikają i uzupełniają, każdy robi swój biznes. Krok po kroku zaczęliśmy się zbliżać do zawodowców. W dużym stopniu wspieramy się i to mnie cieszy. Jesteśmy w kontakcie z federacjami sportowymi, żeby unikać nakładania się terminów gal. Nie chcemy wchodzić sobie w paradę. Korzystamy też z pomocy zawodowych trenerów i klubów sztuk walki. Walczą u nas sportowcy, zaczęliśmy zestawiać ich z freakami. Oczywiście w udziwnionej formule, bo to musi być freak fight i show. Nie uważam, żeby gale freaków były konkurencją dla zawodowego MMA. Mimo że dawka sportu jest u nas coraz większa, to nie zamierzamy przekształcać się w sportową federację.

Jak dużych nazwisk wśród zawodników możemy się spodziewać w najbliższym czasie w Fame?

- Nie możemy zbyt wcześnie mówić o wymarzonych zawodnikach, bo byśmy stworzyli sobie problem i prawdopodobnie zamknęli drogę do współpracy. To niestety już nam się zdarzyło. Rozmawiamy z kilkoma dużymi nazwiskami i liczymy, że kiedyś podpiszemy z nimi kontrakty i że znowu będzie słychać głośne "wow" w Polsce. Mam nadzieję, że kiedyś zakontraktujemy takie osoby, że wrócimy do pomysłu organizacji gali na Stadionie Narodowym.

Jaka jest pańska definicja freaka?

- Freak na pewno musi mieć charyzmę i luz przed kamerą. Ale to są wspólne cechy większości celebrytów. Bez tych cech nie zostaliby tym, kim są. Oczywiście sprawność fizyczna i jakieś doświadczenie w sztukach walki też są mile widziane, bo to gwarantuje lepszą walkę i większe show.

Jak długo może potrwać moda na freak fighty w Polsce?

- Rok 2022 był dla nas rekordowy, jeśli chodzi o popularność. To pozwala ze spokojem spoglądać w przyszłość. Oczywiście będą wzloty i upadki sprzedaży, jak w każdym projekcie rozrywkowym. Dzięki kreatywności utrzymujemy zainteresowanie widowni. Wymyślamy nowe zestawienia i formuły walk, organizujemy pojedynki nie tylko w klatce, ale także w ringu i w klatce rzymskiej. Jeśli będą nowe pomysły, to będziemy cały czas iść do przodu.

Rynek sportów walki nie jest już przesycony w Polsce?

- Byliśmy pierwszą federacją freak fightową w Polsce. Nieskromnie powiem, że doprowadziliśmy do powstania branży. To na nas wzorują się inni. Dzisiaj na polskim rynku jest kilka takich podmiotów. Kilka zdążyło się już zawinąć. Ubiegły rok był dość mocno nasycony tego typu wydarzeniami. Ale jeśli ktoś twierdzi, że to jest schyłek freak fightów w Polsce, to mogę się tylko uśmiechnąć. Gala Fame 18 pokazała, że jak ktoś potrafi to robić, to odnosi sukcesy.

Gdzie chciałby pan, żeby Fame było za pięć lat?

- Chciałbym, abyśmy nadal byli największą federacją freak fightową w Europie. Oprócz tego moim marzeniem jest, żeby nadać naszemu projektowi międzynarodowego charakteru. Mam na myśli zakontraktowanie dużego, zagranicznego nazwiska, czy formę współpracy z inną federacją. Ale to jest raczej ogólna wizja, a nie sprecyzowany cel biznesowy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA