Mają tyle pieniędzy, że stać ich niemal na wszystko. Tak wygląda środowisko "dziwaków"

Bartłomiej Kubiak
Wyzwiska, przemoc, rozróby, ale też alkohol, narkotyki, imprezy. Dla wielu to po prostu patologia. Po śmierci Mateusza Murańskiego zrobiło się głośno o freak fightach. Jakie to środowisko dziwaków jest naprawdę?

- Słuchajcie, Kamil Łaszczyk pokazał, że sportowiec może więcej. Brawa dla Kamila. Ale słuchajcie: "Ferrari" też się zmienia. Już nawet miesiąc trenował do tej walki. Kiedyś trenował tydzień. To pokazuje, że sport zmienia freaka, bo kiedyś "Ferrari" balował cały tydzień, a teraz baluje tylko dwa dni. Może za dwa, trzy czy pięć lat będzie trenował normalnie - to słowa trenera Mirosława Oknińskiego, legendy polskiego MMA, jednego z wybitniejszych szkoleniowców dyscypliny.

Zobacz wideo Amadeusz Ferrari o pojedynku z Tomaszem Adamkiem: To byłaby jego największa wypłata, a dla mnie - zaszczyt

Okniński mówił to po ostatniej gali Fame MMA w Gliwicach. Chwycił za mikrofon jeszcze w oktagonie, na gorąco po walce Amadeusza "Ferrariego" Roślika, którego trenuje i który w pojedynku wieczoru był bliski sprawienia sensacji. Wygrał pierwsze dwie rundy z Łaszczykiem, zawodowym i niepokonanym na ringu pięściarzem, ale w trzeciej opadł z sił. Sędzia przerwał walkę na osiem sekund przed końcem, kiedy Łaszczyk miał "Ferrariego" w dosiadzie i trafiał go kolejnymi ciosami.

Imprezy z transpłciowymi Tajkami zamiast treningów

"Ferrari" to dobry punkt wyjścia do rozważań o tym, czym są freak fighty, czyli walki dziwaków. To w tej chwili największa gwiazda Fame MMA, jednej z trzech federacji, które od kilku lat tworzą freakowy świat w Polsce. Żaden sportowiec, tylko youtuber, który do oktagonu został zaproszony po tym, jak pobił się na wizji. A teraz także freak, który nie ukrywa, że prowadzi hulaszczy tryb życia. Przed walką z Łaszczykiem poleciał do Tajlandii - później opowiadał, że chciał tam trenować, ale okazało się, że złapał kontuzję i skończyło się na tym, że imprezował. Także przed kamerami - założył na Twitchu kanał "Trans TV", gdzie relacjonował swoje imprezy i spotkania z transpłciowymi Tajkami.

Oczywiście, freak fighty to nie jedyne środowisko, w którym dużo mówi się o imprezach. Ale akurat w nim one są często kluczowe dla popularności, dla zestawień walk, dla pieniędzy. O tych imprezach, często zasypanych prochami, zalanych alkoholem, ostatnio zaczęło mówić się więcej. Słusznie lub nie - także w kontekście śmierci Mateusza Murańskiego.

- Boli mnie, że pamięć po Mateuszu jest hańbiona podawaniem kłamliwych informacji - powiedział Jacek Murański w rozmowie z Salon24.pl. Ojciec Mateusza, który 8 lutego jako pierwszy odnalazł ciało syna w jego mieszkaniu w Gdyni, zaczął prostować wiele spraw dotyczących nagłego zgonu. Zaprzeczył, że Mateusz zmarł po imprezie, na której przedawkował narkotyki i oxycodon, czyli bardzo silny lek opioidowy, który rzekomo był w jego organizmie. - To wszystko bzdury - mówił Murański.

Ostatnio głos zabrała również jego żona - Joanna Godlewska-Murańska, matka zmarłego Mateusza, która także potwierdziła, że ich syn nie był ofiarą używek ani hejtu, bo z nim także doskonale sobie radził. Że to był po prostu nieszczęśliwy wypadek, bo Mateusz chorował na bezdech senny. Zazwyczaj korzystał w nocy z maski tlenowej, ale kiedy zmarł, nie miał jej na sobie.

Zanim jednak rodzina Murańskich zaczęła głośno o tym mówić, kropki szybko zostały połączone, bo to właśnie hejt i używki były najczęściej powtarzanymi słowami w kontekście śmierci Murańskiego, aktora, ale i freak fightera.

"Przecież to były bzdury. Nic nikomu nie dosypałem"

- Czy używki to duży problem tego środowiska? - pytamy. - Myślę, że tak. Wielu ze środowiska ma z tym problem - odpowiada Arkadiusz Tańcula. Aktor, piosenkarz, ale także freak fighter, który z federacją Fame MMA jest związany praktycznie od początku jej istnienia. Swoją pierwszą walkę stoczył w marcu 2020 roku na szóstej gali. Miesiąc temu była siedemnasta. 

Tańcula to także były przyjaciel Mateusza Murańskiego. Poznali się w 2017 roku na planie serialu "Lombard. Życie pod zastaw", jeszcze przed pierwszą galą Fame MMA, która odbyła się w kolejnym roku. Najpierw angaż w federacji dostał Tańcula, ale niedługo później zaczął się ich medialny konflikt. Nawet nie tyle z Mateuszem, ile z jego ojcem - Jacek to też zawodnik Fame MMA i High League - który przez wiele miesięcy oskarżał Tańculę, że ten podczas jednej z imprez dosypał coś jego synowi do drinka i celowo skompromitował w internecie.

- Przecież to były bzdury. Nic nikomu nie dosypałem - zaprzecza Tańcula. - Może nie powinienem tego teraz mówić, ale akurat Mateuszowi nigdy nie trzeba było niczego dosypywać - dodaje.

- Na after party po galach zawsze leje się alkohol, ale czasem do tego dochodzą też inne bonusy. Najczęściej kokaina, organizowana na własną rękę, ona jest na porządku dziennym. Wiele osób wciąga, by jeszcze bardziej się podkręcić, ale wydaje mi się, że największym problemem tego środowiska wciąż jest alkohol - zaznacza.

Nie ma kursów jak być sławnym i jak sobie z tym radzić

Tańcula nie ukrywa, że sam miał lepsze i gorsze momenty w swoim życiu. - W zeszłym roku dobił mnie hejt. Praktycznie trzy miesiące przesiedziałem w domu pod kluczem. I to mimo tego, że przecież miałem wtedy pasmo sukcesów. Wygrałem dwie walki na jednej gali. Na dodatek z Murańskimi, kiedy to oni, a nie ja, grali rolę złych charakterów. Ja byłem tym dobrym, pozytywnym bohaterem, lubianym przez tłum.

- No, przynajmniej tak mi się wydawało, bo to trochę złudne. Gdy jesteś na świeczniku, to razem z popularnością spada na ciebie także hejt. Raz mniejszy, raz większy, ale zawsze obecny - i nie każdy sobie z tym radzi. Dobija przede wszystkim internet - wskazuje Tańcula.

- Moje stories na Instagramie czasem ogląda po 150 tys. ludzi. Niech nawet ułamek tego będzie do ciebie negatywnie nastawiona. Napisze jakiś komentarz i ty go wychwycisz. Jeśli widzisz 20-30 takich komentarzy dziennie, to w końcu siłą rzeczy zaczynasz zastanawiać się i myśleć: "A może oni mają rację, może faktycznie jestem zje...any albo coś ze mną jest nie tak".

- To przykład negatywny, ale uzależnić potrafią też pozytywne komentarze. To też jest jak narkotyk. Wrzucasz na Instagrama głupie zdjęcie, które polajkowało 50 czy 60 tys. ludzi. Cieszysz się, ale nic nie jest dane raz na zawsze. W końcu przestajesz wrzucać albo kończy się gala, światło gaśnie i ludzie też po jakimś czasie o tobie zapominają. Próbujesz coś robić, nie wychodzi. Coraz mniej ludzi ogląda twoje stories, coraz mniej masz lajków. Zaczynasz się stresować, myśleć: "Boże, co teraz zrobić, by to wróciło?". To też jest presja. Tym bardziej że federacje wymagają, by wokół ciebie dużo się działo, byś w internecie robił zasięgi. A nie oszukujmy się: w Fame MMA to nie umiejętności sportowe, a show i szum, które robisz wokół walki, są kluczowe - wskazuje.

Tańcula mówi, że w federacjach nie ma żadnych szkoleń i pomocy, jak sobie radzić z hejtem czy popularnością. - Z jednej strony to rozumiem, bo freak fighty to względnie nowe zjawisko w naszym kraju. Właściciele też się uczą. Czasem mam wrażenie, że ich ta eksplodująca popularność również zaskoczyła i przerosła. OK, założyli biznes, mieli na niego pomysł, zaczęli angażować w to jakichś ludzi z YouTube'a, którzy też nie byli na to gotowi. Ja zresztą też nie. Jak przychodziłem do Fame MMA, miałem 60 tys. obserwujących na Instagramie, teraz mam 460 tys. I też nikt mnie do tego nie przygotował, nie było kursu "Jak być sławnym i jak sobie z tym radzić".

Tańcula przekonuje, że teraz radzi sobie z problemami. - Nie sam, bo chodzę do psychologa i nie kryję się z tym. Ale są tacy, którzy nawet nie tyle się kryją, ile zwyczajnie nie chodzą. Już zaraz po śmierci Mateusza mówiłem, że być może opieka psychologiczna powinna być zapewniona z góry przez federacje. Ja wiem, że kiedy mam problem i sobie z nim nie radzę, potrzebuję specjalisty. Ale niektórzy mogą nie mieć tej świadomości albo zwyczajnie wstydzić się i nikomu nic nie powiedzieć. Siedzą w domu albo co gorsze: uciekają w używki. Zapalą sobie jointa, wciągną kreskę, wypiją drinka. I tak to się kręci - wymienia.

„Dla mnie to środowisko jest niezwykle patologiczne"

- Te imprezy na galach freakowych - choć słyszę to bardziej od znajomych, bo sama byłam bodaj tylko na jednej - faktycznie są mocne i pełne różnych sytuacji. Zwłaszcza że spotyka się tam ludzi, którzy są zwyczajnie bogaci. Stać ich na wiele, także na drogie i niedozwolone substancje. Ale myślę, że jednak większym problemem jest to, iż nie ma pomocy dla osób, które są od tych narkotyków uzależnione - mówi Maja Staśko. Feministka, aktywistka i dziennikarka. Przez niektórych nazywana także "głosem polskiej lewicy", która w sierpniu zszokowała świat - przede wszystkim freakowych sportów walki - kiedy pochwaliła się, że podpisała kontrakt z organizacją High League.

Staśko zwraca uwagę, że problemem jest także wiek uczestników. - Influencerzy często mają po 17-18 lat. Ludzie w tym wieku również trafiają do tego środowiska, gdzie pojawia się presja ze strony otoczenia. Choć zaznaczam - wnioskuję to ze swoich obserwacji, bo to nie jest tak, że kiedykolwiek na tych imprezach kogoś złapałam za rękę czy widziałam, że ktoś kogoś do czegoś zmuszał. Absolutnie nie. Dla mnie w tej chwili ważniejsze jest, by mówić, że dla osób, które faktycznie mają problem i są uzależnione, ta pomoc - mam tu na myśli terapie, szpitale i inne ośrodki - wciąż jest za mała, niewystarczająca - dodaje Staśko. I tak samo jak Tańcula wskazuje, że pomoc psychologiczna w świecie freak fightów powinna być obligatoryjna, zapewniona przez federacje.

Staśko, która nie kryje się z tym, że chodzi do psychologa, w High League od razu stała się czarnym charakterem. Osobą nielubianą, często nawet znienawidzoną, na którą cały czas w internecie wylewa się fala hejtu. - Jak tam weszłam, czułam się trochę jak nauczycielka, która od razu wszystkich poucza i rozstawia po kątach - śmieje się.

Po chwili dodaje już jednak całkiem poważnie: - Dla mnie to środowisko jest niezwykle patologiczne. Nawet nie chodzi o poszczególne jednostki, bo tam naprawdę jest wiele świetnych osób. Na spotkaniach poza kamerami są mili, grzeczni, uśmiechnięci. Ale w momencie, gdy zapala się światełko, promowane zaczynają być tak potwornie patologiczne zachowanie i ludzie, że cała ta rozrywka, która nawet mogłaby być fajna, staje się bardzo krzywdząca, by znowu nie użyć słowa "patologiczna" - mówi Staśko.

Straszne doświadczenie. "Mój organizm po prostu zdębiał"

- Pamiętam, że ostatni mój panel na konferencji rozpoczął się od tego, że jakiś mężczyzna wbiegł na scenę i próbował rzucić się na stojącego obok mnie Mateusza Murańskiego. To było dla mnie straszne doświadczenie. Mój organizm zareagował tak, że ten ktoś chce mnie zaatakować. Już wyobrażałam sobie, że ten wielki facet rzuca się na mnie. O ile w klatce podczas walki czy na treningach wszystko jest pod kontrolą i za moją zgodą, bo wiem, co się dzieje i jestem pogodzona z tym, że mogę być bita, o tyle taki atak bez zgody - bezpośredni, nagły - był dla mnie tak potwornym zagrożeniem, że mój organizm po prostu zdębiał - wspomina Staśko.

Ostatecznie człowiek, który chciał rzucić się na Murańskiego podczas konferencji przed galą High League 5, został powstrzymany przez ochronę i nie doszło do rękoczynów.

Staśko: - Najgorsze było to, że po chwili całe to towarzystwo - jak gdyby nigdy nic - przeszło nad tą sytuacją do porządku dziennego, rozpoczęła się normalna rozmowa. Nie mogłam w to uwierzyć, że normalizowane są tak niebezpieczne zachowania. Oczywiście rozumiem, że to wydarzyło się przy masie ochroniarzy, którzy byli w stanie zareagować, ale oglądające to dzieci mogą przecież powtarzać to bez tych ochroniarzy, którzy przecież za nami też nie chodzą przez 24 godziny na dobę.

"Może ktoś po prostu nie powinien robić tego biznesu"

Staśko dodaje, że to nie był koniec, bo na tej samej konferencji było jeszcze wiele innych patologicznych zachowań. - To, co robił wtedy Paweł Bomba: jego groźby gwałtu i to, jak mówił nieżyjącemu już Mateuszowi Murańskiemu, że może iść się zabić... Dla to mnie było kolejne przekroczenie granicy. Moment, w którym stwierdziłam: "nie, nie zgadzam się". Przyszłam tam, by reagować, więc z jednej strony miałam ochotę wyjść jak bohaterka i krzyknąć: "jesteście straszną patologią", ale z drugiej bałam się. Naprawdę się bałam. Nawet nie tyle ataku słownego, ile fizycznego. Czułam realne zagrożenie, a do tego trudny do opisania paraliż. Nawet jak teraz do tego wracam, wzbudza to we mnie nieprzyjemne emocje - mówi.

- Tak sobie myślę, że po śmierci Mateusza Murańskiego freak fighty nie mogą już wrócić do punktu, w którym były wcześniej, kiedy taki Bomba jeszcze potrafił publicznie powiedzieć do Mateusza: "no to się zabij". Ja w ogóle nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł tak powiedzieć... A jednak ktoś to powiedział i ktoś temu przyklasnął. Dlatego chciałabym, żeby teraz freak fighty znalazły inną drogę. Przede wszystkim taką, gdzie nie gloryfikuje się przemocy. Nie jestem oderwana od rzeczywistości i wiem, że to będzie trudne, ale to jest środowisko, które ma na tyle duży sztab PR-owców - a mówiąc najogólniej: po prostu wielki kapitał - by coś z tym zrobić. To jest ich praca, którą muszą wykonać. A jeśli ktoś nie potrafi robić zysków inaczej niż przez przemoc, może po prostu nie powinien robić tego biznesu - podkreśla Staśko.

Staśko zwraca uwagę przede wszystkim na przemoc w tym środowisku, która często wykracza także poza oktagon i konferencje, jako przykład podaje Denisa Załęckiego. "To człowiek, który gloryfikuje przemoc" - pisała ostatnio w mediach społecznościowych o Załęckim (więcej tutaj).

Załęcki to jeden z największych zadymiarzy i gwiazd z federacji High League, który na marcowej gali zmierzy się z Pawłem Tyburskim. Na ostatnich konferencjach był wyjątkowo spokojny, ale jego pseudonim "Bad Boy" nie wziął się z niczego. Załęcki to były chuligan Elany Toruń - umięśniony, opalony, krótko przystrzyżony, modnie ubrany, z tatuażami, w tym z napisem "śmierć konfidentom" na tricepsie. Przy tym to także szef federacji The War, która organizuje walki - w tym grupowe - na gołe pięści. Zanim Załęcki trafił do świata freak fightów, sam stoczył kilka takich pojedynków.

"Sam piłem alkohol i wiem, jak to jest"

Dużym zadymiarzem w tym świecie - ale wywodzącym się z boksu, a nie środowiska kibicowskiego - był do niedawna Kasjusz "Don Kasjo" Życiński. W tej chwili współtworzy on freak fightową federację Prime MMA. Trochę usunął się w cień, ale wcześniej przez kilka lat walczył dla Fame MMA. Związany z tą organizacją był od trzeciej gali, stoczył siedem walk, przegrał tylko raz - na Fame MMA 10, gdzie jego rywalem był Norman Parke, były zawodnik UFC czy KSW, z którym walczył w boksie.

"Don Kasjo" był gwiazdą freak fightów jeszcze przed "Ferrarim", sam o sobie mówi, że jest królem. Doskonale poznał ten świat i odnalazł się w nim jak mało kto. - Trudno mi powiedzieć, czy narkotyki są problemem tego środowiska, bo ja nie mam tego problemu - zaznacza.

- Już tak zupełnie poważnie: wydaje mi się, że używki to na pewno jest jakiś problem. Nie wiem, czy wyjątkowo duży, bo wcześniej pracowałem w branży finansowej i tam jest podobnie. A nawet gorzej, bo zaręczam, że widziałem grubsze imprezy niż w świecie freak fightów. Tylko tam się o tym nie mówi i się tego nie pokazuje. Tutaj jest show-biznes, gdzie ludzie też często trafiają już z jakimiś bagażem doświadczeń, naleciałościami, a mówiąc wprost: z nałogami. A nałogi, jak to nałogi - nie jest łatwo się ich pozbyć. Często są ucieczką od tego, co cię spotyka i z czym na co dzień musisz się mierzyć - mówi "Don Kasjo".

- Sam piłem alkohol i wiem, jak to jest. Nagle ci się wydaje, że nie masz żadnych problemów. Że magicznym sposobem - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - one znikają. A później budzisz się rano, trzeźwiejesz i te problemy wracają ze zdwojoną siłą. Znowu zaczynasz myśleć o tym, by się naje...ać. To jest błędne koło. Nie każdy potrafi sam z tego wyjść. Nie każdy jest też stworzony, by istnieć w świecie freak fightów i w nim nie zwariować. A wiele osób istnieć chce, bo jest hajs. On się tutaj zgadza. Jest też hejt. On akurat będzie zawsze. Przecież Mateusz Murański, ale też jego ojciec Jacek, byli na tym hejcie zbudowani. Jacek to pewnie rozumiał, ale może Mateusz nie do końca sobie z tym nie radził - zastanawia się "Don Kasjo".

Nie ma co się obrażać na rzeczywistość

- Nie można postrzegać używek jako problemu freak fightów - mówi Paweł Jóźwiak, współwłaściciel Fight Exclusive Night, poważnej federacji wzorującej się na KSW, który niedawno walczył na gali Fame MMA. - To problem dzisiejszych czasów, z którym boryka się wiele osób. Nie tylko freak fighterzy, influencerzy, celebryci czy gwiazdy. Choć wiadomo, że to akurat ludzie, którzy poprzez swoją rozpoznawalność narażeni są na duży hejt. Nie każdy sobie z nim radzi i dlatego niektórzy z nich uciekają w używki.

- Ale problem z hejtem czy używkami mają wszystkie osoby rozpoznawalne na tym świecie. Możemy wymieniać gwiazdy pokroju Elvisa Presleya czy Whitney Houston, a także zawodowych sportowców, a nie tylko freak fighterów. Dlatego jak ktoś mówi, że Mateusz Murański umarł przez to, że brał udział we freak fightach, to ja się z tym absolutnie nie zgadzam. To zaklinanie rzeczywistości - dodaje Jóźwiak.

On sam długo nie miał nic wspólnego z freakami. - Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego środowiska, bo wychowałem się na sporcie, poświęciłem mu wiele lat swojego życia. Ale świat się zmienia. I nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Trzeba iść z nurtem, obserwować rynek i patrzeć na to, co zwyczajnie podoba się ludziom. Dlatego w pewnym momencie zacząłem śledzić freak fightowe federacje, pomagałem też w budowaniu Prime MMA, a kolejnym etapem było to, że sam zacząłem dla tych organizacji walczyć - wskazuje Jóźwiak.

Na marcowej gali High League rywalem Jóźwiaka będzie Marcin Najman. To jego drugo pojedynek we freak fightach w ciągu niespełna dwóch miesięcy. W lutym Jóźwiak debiutował w Gliwicach. Jego rywalem był wtedy Michał "Boxdel" Baron, współwłaściciel federacji Fame MMA, dla której odbyła się ta walka. Bili się w rzymskiej klatce, czyli o wiele mniejszej niż klasyczny oktagon. Wygrał "Boxdel", bo Jóźwiak ostatecznie nie wyszedł do trzeciej rundy, został poddany przez sędziego.

Ich walka była krwawa. Ale znacznie więcej emocji, choć tych niezdrowych, było przed nią, kiedy dochodziło do wyzwisk, a nawet szarpanin i bijatyki podczas tzw. face to face. To Jóźwiak od początku był tym czarnym charakterem, a "Boxdel" - ulubieńcem publiczności. Jóźwiaka witały wyzwiska i gwizdy, a "Boxdela" - brawa.

- Wiadomo, że w Fame MMA za mną nie przepadają. Od początku postawili sobie za cel, by mnie skompromitować. Robili też wszystko, by mnie sprowokować. Liczyłem się z tym, że tak będzie, choć z drugiej strony nie spodziewałem się, że te granice zostaną aż tak bardzo przekroczone. Dlatego cieszę się, że udało mi się powstrzymać nerwy na wodzy. Że, mówiąc kolokwialnie, nie odpaliłem się, co też odbieram za swój sukces, bo jednak walczyłem tam ze wszystkimi, a się nie dałem - wspomina Jóźwiak, który zapewnił sobie rewanż z "Boxdelem" tym razem w FEN, czyli w swojej federacji.

Żeby był biznes, musi być dobre show

Przeszłość w FEN ma Marcin Wrzosek, który walczył dla organizacji Jóźwiaka, zanim w 2015 roku trafił do UFC, czyli największej i najbardziej prestiżowej federacji sportów walki na świecie. Ameryki nie podbił - przegrał tam z Julianem Erosą i wrócił do Polski, gdzie przez kilka lat z sukcesami walczył w KSW. W 2021 roku trafił do Fame MMA i w świecie freak fightów odnalazł się doskonale.

- Ten świat jest taki sam jak każdy inny. Gromadzą się w nim ludzie z różnych środowisk, masz przekrój całego społeczeństwa. Jeśli ktoś myśli, że są tutaj tylko patocelebryci, imprezowicze i balangowicze, to jest w błędzie. Są i ludzie, którzy do tego podchodzą poważnie, i tacy goście, którzy robią wszystko na pokaz, byleby tylko zgadzały im się wyświetlenia i lajki.

- Ale żeby nie było: ja to wszystko doskonale rozumiem. Żeby był biznes, musi być dobre show. A to jest właśnie show-biznes - wtrąca od razu Wrzosek.

35-letni Wrzosek jest w nielicznej grupie zawodników, która potrafić dać show w klatce, ale jednocześnie, nie bluzgając na prawo i lewo, nie przynudza na konferencjach, które są ważnym elementem freakowych gal. - W tym środowisku jestem już takim trochę dinozaurem, który swoje przewalczył, przetrenował i się wybawił. Dzięki temu widzę też, jak zmieniły się freak fighty. Dziś to już zupełnie inny świat niż cztery lata temu. On się zmienia na lepsze. Kiedyś to był dziki zachód, nikt nie wiedział, co się wydarzy i w którą stronę wszystko się rozwinie. Tworzone było zupełnie coś nowego. Można powiedzieć, że to był taki eksperyment społeczny, który patrząc na liczby: wypalił - dodaje Wrzosek.

Eksperyment, który zaczął się od patologii. Dziś federacje kontraktują Wrzoska czy Łaszczyka, ale kiedyś było inaczej. Początki freak fightów to Marta "Linkimaster" Linkiewicz w swojej dawnej odsłonie albo Daniel "Magical" Zwierzyński, który dostał angaż w Fame MMA przede wszystkim dlatego, że wyzywał w internecie "Boxdela". Prowadził pijackie transmisje na YouTube, w czasie których bił matkę i jej konkubenta, i w pijackim szale dewastował mieszkanie. A niedługo potem został skazany za popieranie nożownika, który zamordował prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza.

Zwierzyński przekraczał wszelkie granice, Fame MMA od dawna już z nim nie współpracuje i zapowiada, że nigdy nie będzie współpracować. Ale Linkiewicz, która jeszcze kilka lat temu popisywała się w social mediach kolejnymi hucznymi imprezami z narkotykami i seksem w tle, dziś pokazuje głównie migawki z treningów. Całkowicie zmieniła swój styl życia, z gali na galę robi progres sportowy i już chyba nie chce za bardzo wracać do swojej przeszłości, bo gdy próbowaliśmy namówić ją na rozmowę o jej dawnym życiu, nie była zainteresowana.

Liczby, o których mówi Wrzosek, raczej dzięki niż pomimo tej patologii, się zgadzają. Konferencje, które w przeciwieństwie do gal są dostępne za darmo na YouTube, przyciągają po kilkaset tysięcy widzów na żywo, a później generują kolejne wyświetlenia z odtworzenia. Słowem: biznes się kręci, ma się dobrze. Organizacje notują coraz większe zyski, co przekłada się na stawki dla freaków gotowych na wszystko. Krążą legendy, że Fame MMA płaci zawodnikom nawet po milion złotych za walkę. Właściciele temu zaprzeczają, ale wspomniany na początku Łaszczyk, który na pewno nie był w górnych widełkach płac, choć był zawodowym pięściarzem z nieskazitelnym rekordem, za walkę z "Ferrarim" miał zarobić ok. 300 tys. zł.

Z drugiej strony szefowie freakowych federacji coraz częściej widzą, że pewne granice bywają przekraczane i próbują reagować - przykładem tutaj znów jest Fame MMA, która w styczniu wydała oświadczenie, że stanowczo sprzeciwia się gangsterskiemu żargonowi i będzie za to karać nie tylko zawodników, ale też osoby z publiczności. Podczas ostatnich konferencji High Legue wyzwisk i pajacowania też było mało. - Jestem pod wrażeniem poziomu i kultury tych wszystkich paneli. Naprawdę fajnie się tego wszystkiego słucha - rzucił w pewnym momencie siedzący wśród zawodników raper Malik Montana.

- Teraz, po śmierci Murańskiego, wszyscy patrzą im na ręce, więc zachowują się inaczej, są grzeczniejsi - słyszymy w środowisku. Równocześnie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że wulgaryzmy i przemoc prędzej czy później znowu się w nim pojawią. To w dużym stopniu na zadymach wyrosła popularność freaków, to napędzało oglądalność i pieniądze, i to dlatego nowe federacje organizują kolejne gale. Najbliższa - High League 6 - już w sobotę w katowickim Spodku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.