"Zabrali mu stypendium, a trenera zwolnili za plamę z czekolady. "Naprawdę! Chora sytuacja!" [nieDawny Mistrz]

- Miałem jechać na zawody, to jechałem. Wracałem, wieszałem medal na ścianie i dalej trenowałem - mówi Paweł Nastula. Proste? Za proste. W judo wygrał 312 walk z rzędu i był niepokonany przez cztery lata, bo nie godził się na dziadostwo i patologię. A na tatami wolał stracić przytomność niż punkt.

Paweł Nastula, urodzony w 1970 roku. Kiedyś znakomity judoka, dziś trener. Jego największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Atlanta 1996
  • złoty medal MŚ 1995
  • złoty medal MŚ 1997
  • srebrny medal MŚ 1991
  • złoty medal ME 1994
  • złoty medal ME 1995
  • złoty medal ME 1996
  • srebrny medal ME 1999
Zobacz wideo Pudzianowski vs Jurkowski na KSW 61? "Będzie wielkie zamieszanie i wielka afera w klatce"

Łukasz Jachimiak: Czy to prawda, że Paweł Nastula chce wrócić na igrzyska olimpijskie?

Paweł Nastula: Zgadza się, prowadzę już coraz starszą i coraz lepszą zawodniczkę. Dziewczyna w tym roku skończy 17 lat. Powoli wchodzi w dorosłe judo.

Myślicie o igrzyskach w Paryżu w 2024 roku?

- Paryż to jeszcze może być za wcześnie, bo to będzie już za trzy lata. Ale może zdążymy, w sporcie różne rzeczy się dzieją.

Ta dziewczyna jest materiałem na mistrzynię?

- Tak. Prowadzę ją od początku, więc widzę, jak się rozwija i ile potrafi. Późno zaczęła, bo w wieku 12 lat. Musieliśmy dużo roboty włożyć, żeby dogoniła rówieśniczki. I żeby je przegoniła. Teraz już można powiedzieć, że to zrobiła, bo w zeszłym roku została mistrzynią Polski juniorek młodszych. W czerwcu będzie broniła tytułu. Jest dobrze.

Jej nazwiska celowo Pan nie podaje?

- W środowisku wszyscy będą wiedzieli, o kim mówimy. I to wystarczy.

Mówi Pan, że późno zaczęła, a może stało się tak dlatego, że nie płakała przy naborze? "Nastula płakał tylko raz w życiu - 16 lat temu, kiedy przyszedł z mamą do mojej sekcji, a ja nie chciałem go przyjąć, bo miał tylko 10 lat" - mówił o Panu trener Wojciech Borowiak po tym jak zdobył Pan olimpijskie złoto w Atlancie w 1996 roku.

- Ha, ha! Tak było, płakałem, nie ustąpiłem! Czasy się zmieniły - kiedyś dopiero od 12. roku życia można było trenować sporty walki. Teraz zabawa w judo zaczyna się już dla dzieci mających po 5-6 lat. Oczywiście w takim wieku to jest tylko zabawa, małe dzieciaczki uczą się niemal wyłącznie padów. Ale to im się bardzo przyda na następne lata. Bardzo dobrze, że treningi zaczyna się szybciej. Ale jeśli ktoś jest bardzo zdolny i bardzo zdeterminowany, to podgoni, nawet gdy zacznie później.

Pan jako 10-letni chłopiec był zdeterminowany, żeby walczyć jak Bruce Lee?

- Jasne! Oglądałem Bruce'a Lee. W moim dzieciństwie on był bardzo popularny. Zobaczyłem "Wejście smoka" i byłem pewny, że chcę trenować sporty walki. Nigdy mi się nie odmieniło.

Nigdy? Przecież judo to nie karate czy kung-fu. Trener na pewno nie pozwalał Panu atakować rywali w taki sposób, w jaki to robił Bruce Lee.

- Jakoś bardzo moich zapędów trener nie musiał powstrzymywać. Byłem tak szczęśliwy, że staję się wojownikiem, że nie miało dla mnie specjalnego znaczenia czy walczę w judo, czy w karate, czy w kung-fu.

Atlanta 1996 i olimpijskie złoto to bezsprzecznie szczyt Pana drogi. Ale to była dopiero połowa panowania Nastuli w latach 1994-1998, które na taśmach mogą do tej pory mieć Japończycy, prawda?

- Możliwe, dużo nagrali.

Czy to było dokuczliwe, że jeździli za Panem przez lata i ciągle podglądali?

- Teraz życie jest prostsze, bo monitoring turniejów jest taki, że chyba wszystko znajdziemy w internecie. A kiedyś rzeczywiście żeby sfilmować zawodnika, żeby dokładnie wiedzieć jak walczy i żeby poszukać jego słabszych stron, to trzeba było jeździć na turnieje i go filmować. Japończycy przyjeżdżali wszędzie. Kręcili i analizowali. Ale to nie tak, że włączali kamery tylko wtedy, gdy ja wychodziłem na tatami. Jak przyjechali na mistrzostwa Europy, to innych też nagrywali, a nie wyłącznie Nastulę. Chociaż muszę przyznać, że ja byłem dla nich solą w oku. W mojej kategorii wagowej sprawdzali kilku swoich zawodników i żaden Japończyk nie potrafił ze mną wygrać. Szukali kogoś na Nastulę i nie znajdowali. Jakoś im - biednym - nie wychodziło, ha, ha.

Czyli żaden z nich nie zapracował nawet na miano Pana wielkiego rywala?

- No nie. Ciężkie walki miałem ze Stephanem Traineau.

Francuz przerwał Panu zwycięską serię w 1998 roku, a w 1999 roku wygrał z Panem finał mistrzostw Europy.

- Zgadza się. Ciężkie boje toczyłem też z Brazylijczykiem Miguelem Aurelio.

Nie wymieni Pan Raymonda Stevensa?

- Jego oczywiście też dobrze pamiętam. Z początków kariery.

To prawda, że stracił Pan stypendium za wyniki sportowe, bo przegrał z Brytyjczykiem półfinał igrzysk olimpijskich Barcelona 1992?

- Prawda.

Czyli jako 22-latek otarł się Pan o medal olimpijski, skończył Pan igrzyska na piątym miejscu i pozbawiono Pana finansowania?

- Takie życie. Jak się jest na topie, to ma się wszystko, a jak się chociaż trochę spadnie, to działacze mogą wiele zrobić. Nie zdobyłem medalu na igrzyskach, do tego miałem jeszcze jakąś kontuzję i Polski Związek Judo uznał, że 22-letni Nastula, już wtedy wicemistrz świata, jest nieperspektywiczny.

Czy szefowie Polskiego Związku Judo naprawdę zwolnili Panu trenera przed igrzyskami za to, że w samolocie nie chciał usiąść na fotelu pobrudzonym czekoladą? To brzmi absurdalnie.

- Naprawdę! Chora sytuacja! W roku 1994 na mistrzostwach Europy w Gdańsku zdobyliśmy pięć medali. Pod wodzą trenera Marka Rzepkiewicza byliśmy potęgą i było pewne, że na ME w Birmingham w 1995 roku też się będziemy bardzo liczyli. Afera wybuchła właśnie przy okazji wylotu do Anglii. Związek powinien zrobić wszystko, żeby kłótnię trenera z obsługą samolotu załagodzić. Działacze powinni dać trenerowi dalej pracować, a oni wykorzystali pretekst, żeby wyrzucić człowieka, który robił dobrą robotę. Dla działaczy najważniejsze było, żeby stanowiska dostali ich ludzie. Mniej ważną sprawą było, żebyśmy odnieśli sukces na igrzyskach w Atlancie.

Ja się wtedy zbuntowałem. Nie zgodziłem się pracować z nowym trenerem. Miałem swój sztab. Nie było łatwo, rzucali nam kłody pod nogi, ale z ministerstwa sportu mieliśmy zgodę na pracę w oddzielnej grupie, więc przetrwaliśmy. Niestety, koledzy, którzy trafili do nowego trenera, Jarosława Wołowicza, nie mieli wyjścia, musieli z nim pracować. I po prostu zostali zniszczeni. Chłopcy, którzy mieli szanse na olimpijskie medale, zostali tak zarżnięci, że w Atlancie zwyczajnie nie mieli siły walczyć. My tam naprawdę mogliśmy mieć kilka medali. Ekipa była bardzo mocna. A najśmiejszniejsze jest to, że trener, który wtedy zniszczył moich kolegów, w tej chwili dalej działa w polskim judo, jako drugi trener reprezentacji. To jest chore. Minęło ćwierć wieku, czasy się zmieniły, ale nie w polskim judo. W nim dalej działają niszczyciele, którzy w ogóle nie powinni się tykać szkolenia zawodników.

Pamiętam, że w ubiegłym roku bardzo się Pan denerwował, że szefowie polskiego judo nie zachowywali reżimu sanitarnego na mistrzostwach kraju i na zgrupowaniach, przez co na covid zachorowali zawodnicy.

- Tam co chwilę coś złego się dzieje. A jak się wydarzy coś dobrego, to nie dzięki nim. Właśnie w ostatnią niedzielę Beata Pacut została mistrzynią Europy. Dziewczyna od dwóch miesięcy trenuje z Robertem Krawczykiem. Oddzieliła się od tego dziadostwa, odizolowała się od patologii i proszę - wygrała tytuł.

To ten Robert Krawczyk, który na igrzyskach w Atenach w 2004 roku przegrał półfinał w ostatniej sekundzie i skończył bez medalu?

- Ten sam.

Pan nigdy nie miał aż tak głupio przegranej walki?

- Miałem! To właśnie ten półfinał ze Stevensem z igrzysk w Barcelonie.

Ale Pan tam nie przegrał w ostatniej sekundzie.

- Za to prowadziłem w końcówce i odwiązałem sobie pas, żeby zyskać trochę czasu na odpoczynek. Słusznie dostałem za to karę. I tyle zostało z mojego prowadzenia. Moja głupota, że przegrałem.

Pytałem o Stevensa, gdy wymieniał Pan największych rywali, bo i ten półfinał z igrzysk w Barcelonie, i półfinał ME w Gdańsku w 1994 roku był niezwykły.

- Zgadza się.

Pan naprawdę stracił przytomność po zwycięstwie w Gdańsku?

- Tak.

Z wycieńczenia czy Brytyjczyk uderzył Pana w głowę?

- Nic mi nie zrobił, tylko okropnie mnie zmęczył.

Pamięta Pan tamtą walkę?

- Większość z niej tak. Odcięło mnie dopiero na sam koniec.

Pomówmy o Nastula Judo Team. Od początku kariery prowadził Pana trener Borowiak, a odkąd stał się Pan kadrowiczem - również trener Rzepkiewicz?

- Zgadza się.

I Rzepkiewicz wyleciał z kadry po tej czekoladowo-samolotowej aferze, ale z Panem został?

- Tak. Polski Związek Judo próbował nam rzucać kłody pod nogi, ale w 1995 roku to ja już byłem mistrzem świata i podwójnym mistrzem Europy, więc od ministerstwa sportu dostałem zgodę i pieniądze na indywidualny tok przygotowań.

W Nastula Judo Team był też fachowiec, który kilka lat później, na igrzyskach Sydney 2000, pomógł zdobyć złoto Renacie Mauer.

- Edmund Cichomski? Tak, to mój człowiek.

Specjalista od masażu chińskiego i akupresury. Czyli był i taki fachowiec, i byli dwaj mocni trenerzy. Miał Pan porządny sztab.

- Miałem zapewnione wszystko, czego potrzebowałem. I różnych rzeczy próbowałem. Były masaże, byli lekarze, którzy w Instytucie Sportu robili mi badania, miałem sparingpartnerów ściąganych z Czech i z Białorusi, miałem świetne przygotowania do igrzysk. Dlatego mi wyszło. I uważam, że gdyby inni judocy mogli wtedy mieć podobne warunki, gdyby przede wszystkim dalej pracowali z trenerem Rzepkiewiczem, to polskie judo mogło w Atlancie zdobyć tyle medali, co polskie zapasy.

Przypomnijmy, że zapaśnicy wywalczyli na tamtych igrzyskach pięć medali, w tym trzy złote. A w judo poza Pana złotem mieliśmy jeszcze srebro Anety Szczepańskiej.

- I mieliśmy kilku zawodników po prostu zarżniętych.

Ale Pan też w Atlancie nie czuł się najlepiej, przez opuchniętą kostkę. Cytuję Pana wypowiedź sprzed 25 lat: "Bolało. Ulgę przynosiły jedynie masaże między walkami".

- Kurczę! Nie pamiętam już tego. Serio, nie pamiętam.

To znaczy, że ból był przez lata codziennością?

- Dokładnie. Dlatego już się teraz nie pamięta na jakim turnieju co bolało.

Bardzo zabolało Pana, że Światowa Federacja Judo w trakcie Pana panowania w kategorii do 95 kg postanowiła ją zmienić na kategorię do 100 kg?

- To była decyzja dla mnie bardzo niekorzystna. Moją naturalną wagą było 97 kg. Do 100 kg musiałem nabrać troszkę masy mięśniowej, a to mnie spowolniło i spowodowało, że moje ruchy stały się bardziej kwadratowe. Straciłem trochę zwinności i szybkości. Poza tym bardzo dużo zawodników ważących po 107-108 kg uznało, że da radę zejść do 100 kg i to zrobili. A wcześniej do 95 kg nie mieli szans zejść.

Pamięta Pan, na jakiej liczbie zwycięstw z rzędu się Pan zatrzymał, licząc wszystkie walki stoczone od lutego 1994 do marca 1998 roku?

- Nie.

Na 312. Pan liczył medale, a nie zwycięstwa?

- Ich też nie liczyłem. Miałem jechać na zawody, to jechałem i walczyłem. Wracałem, wieszałem medal na ścianie i dalej trenowałem. A za jakiś czas znów jechałem na zawody. Nawet nie wiem teraz, ile medali wywalczyłem.

Miał Pan jakiegoś świetnego psychologa?

- Pracowałem z różnymi. Ale przede wszystkim nie miałem problemów z nastawieniem. Nigdy nie potrzebowałem specjalnych treningów w tym kierunku. Nigdy nie czułem takiej presji, która by mi przeszkadzała. Presja była, ale nigdy mnie nie spinała, nigdy przez nią mi się źle nie walczyło.

Nigdy się Pan nie bał, wychodząc do walki?

- Nigdy.

W MMA też nie?

- Też.

Naprawdę nie bał się Pan bić z Nogueirą czy Jemieljanienką? Przecież to było szaleństwo - jako 35-letni debiutant od razu dostał Pan walki z gwiazdami federacji Pride, ówczesnego odpowiednika UFC, czyli najpotężniejszego miejsca w światowym MMA.

- Wiem. Ale się nie bałem. Od razu szedłem na największych. Uznałem, że jak spadać, to z wysoka.

Bolało?

- Nie.

Nie wierzę.

- Jestem przyzwyczajony do bólu.

Ale w judo nikt nie bił po twarzy i nie zakładał dźwigni, które zmuszają do poddania się.

- To faktycznie inny sport. Całkiem inna bajka. Ale naprawdę jestem wytrzymały.

W to wierzę. Najcięższą walkę stoczył pan w judo czy w MMA?

- Mam dwie takie walki, które od razu mi przychodzą do głowy. Pierwsza z judo. To półfinał olimpijski w Atlancie, z Aurelio.

Przegrywał Pan prawie do końca.

- Tak, jeszcze na 20 sekund przed końcem przegrywałem. Ale się nie poddałem. A w MMA najtrudniej było w pierwszej walce. Z Nogueirą. Walczyliśmy w Japonii, przed wielką publiką. Z 50 tysięcy ludzi nas oglądało.

Ile się Pan szykował do debiutu w MMA?

- Trzy miesiące.

I od razu Pan wiedział, że te trzy miesiące to czas na przygotowanie się na jednego z najepszych na świecie, a nie na innego debiutanta?

- Tak, od początku wszystko było jasne.

To chyba musieli Pana obsypać milionami, że się Pan zgodził.

- Ha, ha, ha! Kwestia człowieka. Ja lubiłem walczyć. Na różnych płaszczyznach.

W MMA walczył Pan za długo, prawda? Ostatnią walkę - przegraną na punkty z Mariuszem Pudzianowskim - stoczył Pan w wieku prawie 45 lat.

- Walczyłem o trzy lata za długo.

Trzy lata wcześniej pokonał Pan przez nokaut Andrzej Wrońskiego. Dwaj mistrzowie olimpijscy z Atlanty spotkali się 15 lat później w MMA. Jaki był finał tej historii? Nie przestaliście się kolegować?

- Nie było powodu. Normalnie rozmawiamy. Walka w niczym nie przeszkodziła. To był sport. Między nami nie było żadnych docinek, żadnego złego zachowania z jednej czy z drugiej strony.

Wiem, że Andrzej Wroński miał problem ze zmieszczeniem się do złotego cinquecento, które mistrzowie z Atlanty dostali w nagrodę. Pan się do swojego zmieścił?

- Moja żona nim jeździła!

A Pan, chociaż jako pasażer?

- Pewnie! Czasami żona mnie woziła. Bardzo fajny samochód. Silnik miał podrasowany i bardzo szybki był.

Wie Pan, że rozmawiamy dokładnie 12 lat po tym, jak odpadł Pan z Tańca z Gwiazdami? Dużo się Pan nauczył przez siedem odcinków?

- Coś tam zapamiętałem. Wiadomo, że to całkiem inny świat niż sporty walki, ale treningi wcale nie były lekkie. Codziennie się ćwiczyło po sześć-siedem godzin, żeby się jakichś podstaw nauczyć. Podobało mi się to. Poznałem fajnych ludzi, pobawiłem się trochę. I od tamtej pory na weselach już zawsze pięknie z małżonką walca zatańczę.

Po co w 2011 roku startował Pan do Sejmu z listy PSL-u?

- To była wielka pomyłka. Zostałem na to namówiony i od początku żałowałem. Błyskawicznie zrozumiałem, że te wszystkie polityczne układy i układziki są nie dla mnie.

Czym się Pan teraz zajmuje poza prowadzeniem utalentowanej zawodniczki? Nastula Club radzi sobie mimo pandemii?

- Nie działa, nie może. Dopiero zaczynamy prowadzić judo dla dzieci. Bo to jedyne zajęcia, która nam wolno było uruchomić od poniedziałku 19 kwietnia. Czekamy aż znów będziemy mieli możliwość normalnego funkcjonowania. Od dawna jesteśmy albo częściowo zamknięci albo całkiem. Ostatnio całkiem. W pandemicznej rzeczywistości naprawdę bardzo trudno jest się utrzymać.

Więcej o: