Marcin Najman: Mam jedną twarz i ona jest prawdziwa. Niczego wokół siebie nie kreuję, chcę spokojnie żyć. Jeżeli ktoś przedstawia mnie w złym świetle, to jestem już za stary, żeby na to wpływać. Mam swoje życie, rodzinę i mam w dupie, jak inni mnie przedstawiają. Problem powstaje, gdy ktoś zaczyna ingerować w moje życie prywatne. Kiedyś byłem bardzo hejtowany. A czy ja po pijanemu zabiłem staruszkę na pasach, żeby mnie hejtować?
Córka czyta w internecie, co o panu piszą?
Tłumaczę jej, że wiedza w internecie jest bardzo ciekawa, ale do pewnego momentu. Od poziomu komentarzy kończy się wiedza i zaczyna się szambo. To zjawisko nie dotyczy tylko mnie, ale każdej popularnej i kontrowersyjnej osoby. To są uboczne skutki popularności. Ale córka ma realne spojrzenie na sytuację, bo widzi, że wszędzie, gdzie się pojawiam, wzbudzam bardzo pozytywne emocje. Internet nie ma przełożenia na życie. Po walce z Trypałą (Pawłem Trybałą - red.), w której się nie popisałem, pojechaliśmy z rodziną nad morze. Nie mogliśmy w spokoju poleżeć na plaży, bo ustawiła się 30-metrowa kolejka ludzi po zdjęcia ze mną. Wszyscy byli sympatyczni.
W internecie tak sympatycznie nie jest. Pewnie z 90 procent komentarzy po pana walkach jest negatywnych.
Zależy po jakiej walce. Na przykład po walce z Bonusem było 90 procent pozytywnych komentarzy. Ludzie piszą w internecie, że jestem taki i owaki, a później robią sobie ze mną zdjęcia. To są ci sami ludzie, tylko inaczej zachowują się w sieci i inaczej, gdy widzą mnie na żywo. Czasami, gdy idę ulicą, zadaję sobie pytanie: Gdzie są moi hejterzy? Na ulicy żadna przykrość mnie nie spotkała, tam mam tylko fanów.
Córka boi się o pana przed walkami?
Córka od maleńkości towarzyszyła mi w treningach, jeździła ze mną na obozy. Gdy idę walczyć, to nie odbiera tego, że tata idzie na wojnę. Wie, że tata idzie robić to, co robił na treningu. Dla niej to jest sport. Ona wie, że się wygrywa i przegrywa. Była świadkiem, gdy zdobywałem mistrzostwo Europy, gdy wygrywałem z Bonusem i Lwem, ale widziała też moje porażki. Zawsze życzy mi powodzenia i wie, że zależy mi na zwycięstwie. Jak wygram, to się cieszy i robi miejsce na nowy puchar, a jak przegram, to też robi miejsce i mnie pociesza: "tata, nie martw się i tak masz puchar", ha ha. Po walkach nigdy nie widziała mnie w złym stanie, bo nie miałem rozkwaszonej twarzy ani wstrząśnienia mózgu.
Dużo zdrowia stracił pan w sportach walki?
Mam 42 lata, moje ciało jest rozbite i zużyte, a liczba urazów cały czas rośnie. Mam nadzieję, że nie mam rozbitej głowy. Czekają mnie dwie operacje, żeby normalnie funkcjonować. Ostatnie walki toczyłem w MMA, bo to jest o wiele bezpieczniejszy sport od boksu. Boks to jest moja miłość. Gdy patrzę na moich kolegów, którzy mieli piękne i długie kariery zawodowe, to uważam, że niektórzy z nich płacą za wysoką cenę. Boks to obok żużla najniebezpieczniejszy sport.
Nie jest tak, że pan się jednak starał minimalizować ryzyko podczas walk?
Nie minimalizowałem ryzyka, zawsze stawiałem wszystko na jedną kartę. Często zaczynałem pojedynki huraganowym atakiem, to był mój znak firmowy. Wie pan, jakie toczyłem wojny? (Marcin Najman pokazuje w telefonie skróty swoich pojedynków z ringów amatorskich). Większość walk w boksie zawodowym wygrałem w pierwszej albo w drugiej rundzie. Były szybkie zwycięstwa albo szybkie porażki. Nie chodziło mi o ochronę głowy, bo ja nie kalkulowałem. Paradoksalnie może dzięki temu zaoszczędziłem trochę zdrowia. Może z dziesięć moich walk zakończyło się na punkty. Konsekwencje? Często o czymś zapominam. Dostrzegam też rzeczy, które trochę mnie niepokoją. Encefalopatia, czyli choroba bokserska, wychodzi po latach, więc dmucham na zimne.
Mówił pan, że chce spokojnie żyć, ale często jest pan w centrum jakiegoś konfliktu.
Po raz kolejny powtórzę: zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Nie potrafię nie odpowiedzieć na zaczepki, ale sam nie zaczynam konfliktów. Co kierowało Przemkiem Saletą, który nawoływał, żeby nie kupować PPV na galę Najmana? Twierdził, że to jest patologia. Kto oglądał galę, widział, że nie było ani jednego elementu patologii, jakie znamy z innych freakowych gal.
Nie chcę być adwokatem Przemka Salety, ale myślę, że tak mówił, bo widział, co działo się podczas pana walk w Fame MMA.
Nie do końca broni się to, co pan mówi. Saleta kilka razy wystąpił u Andrzeja Kostyry z patusem Życińskim Kasjuszem "Don Kasjo" - red.) i wtedy nie przeszkadzało mu wychwalanie Życińskiego, który jest idolem nastolatków, a chleje i cholera wie, co jeszcze robi na swoich streamach na YouTube. Dzieci mają po tym zwichrowaną psychikę, a Saleta wspierał tego typu postawy. Od początku mówiliśmy, że chcemy wesprzeć Marka Piotrowskiego i on jako były kickboxer występuje z takimi apelami. Chcę pokazać, że to nie ja Saletę zaatakowałem, tylko on wszedł na moje podwórko. Jego ataki mnie nie ruszają. Od 16 lat ma ze mną konflikt personalny i z tego wynika jego zachowanie. Przemku, muszę cię zmartwić, twój apel nie przełożył się na sprzedaż PPV.
Gala zakończyła się sukcesem finansowym?
Tak, potwierdziło się po raz kolejny, że ludzie szukają sportu, ale w formie rozrywki. Moja gala im to zapewniła. Cieszę się, że trafiliśmy w gusta i że można było to zrobić bez szamba, które wypływa w innych freakowych organizacjach.
Ale pan też był w tym "szambie", jak to pan nazywa. Nie czuł się pan tam niekomfortowo?
Czułem się niekomfortowo, ale do Fame MMA poszedłem dla kasy. Byłem po mocno deficytowej gali na Stadionie Narodowym i musiałem zrekompensować straty. Na pierwszej konferencji Fame MMA powiedziałem, że nie zgadzam się z tym, co dzieje się na konferencjach. Właściciele organizacji mieli mi za złe, że tak powiedziałem. Na konferencjach prasowych z patusem Życińskim mówiłem, że takiego szamba w sportach walki jeszcze nie widziałem. Możecie sprawdzić moje wypowiedzi, cały czas twierdziłem, że to jest szambo. W Fame MMA byłem dla kasy, ale myślę, że wprowadziłem tam element sportowy i trochę kultury. Dzięki mnie na konferencjach ludzie mogli usłyszeć zdania złożone, dzięki mnie Fame MMA otworzyło furtki na ludzi starszych. Pokazałem, że nie wszystko musi się opierać na patologii. Po walce z Życińskim zostałem bardzo zhejtowany. To był ukierunkowany hejt. Zaczął się już przed walką, gdy Życiński zarzucił mi niecne czyny.
Jakie?
Mówił, że mam romans z jedną z uczestniczek Fame MMA. To było kłamstwo. Złożyłem pozew w tej sprawie, bo muszę być fair wobec mojej rodziny. Sprawa jest w toku. Gdy właściciele Fame MMA zauważyli, że to się klika i nakręca, co najmniej nie przeszkadzali, żeby to się rozwijało. Choć prywatnie jeden z nich powiedział mi, że to było przekroczenie granic.
Jak zareagowała pana żona?
Było to dla niej bardzo nieprzyjemne. To są poważne zarzuty, które mogą rozbić rodzinę. Każdy kto ma rodzinę, zdaję sobie sprawę, jak takie słowa mogą wpływać na relacje między ludźmi.
Pana walka z "Don Kasjo" zakończyła się skandalem. Mieliście się bić na bokserskich zasadach, a pan obalił rywala i bił go w parterze. Później doszło do przepychanek w klatce. Już wcześniej zaplanował pan taki scenariusz?
Niczego nie planowałem. To było spontaniczne i najprostsze rozwiązanie, żeby go zbić. On nie chciał walczyć ze mną na zasadach MMA. Ostatecznie zgodziłem się bić na same ręce w rękawicach, ale to nie była walka bokserska. Nie ma czegoś takiego jak walka bokserska w małych rękawicach, w klatce i bez delegata Polskiego Związku Bokserskiego czy Wydziału Boksu Zawodowego.
Ale zgodził się pan na walkę na takich zasadach.
Tak, ale jeśli Życiński nie przestrzegał wobec mnie podstawowych standardów i reguł, to ja nie musiałem stosować wobec niego reguł w klatce. To była najkrótsza droga, żeby go zbić. Obaliłem go jak zapałkę, na dole zainkasował dwa ciosy. Żałuję, że nie zdążyłem dołożyć paru łokci, bo mu się należało. Po walce jeden z właścicieli Fame MMA przepraszał widzów, a mnie chcą pozbawić gaży. Takie przeprosiny mogą sobie w dupę wsadzić. Ciekawe, czy ci panowie zwrócili ludziom pieniądze za PPV, skoro uważają, że walka się nie odbyła. Widzę pewien dysonans: z jednej strony chcą mnie obciążyć kosztami, a z drugiej nie mają zobowiązań wobec kibiców, którzy kupili PPV. Coś jest nie tak.
Otrzymał pan gażę za walkę z Don Kasjo?
Całej nie dostałem.
Przez Fame MMA został pan dożywotnio zdyskwalifikowany. Zabolała pana ta kara?
Pismo Fame MMA brzmiało tak, jakby minister sportu nałożył na mnie dyskwalifikację, a mówimy o organizacji, która kilka miesięcy wcześniej, podczas najmocniejszego covidu, pozmieniała umowy z zawodnikami. Umowy były nie na walki, a na show telewizyjne. Czegoś tu nie rozumiem. Raz jest show telewizyjne, a później robi się z tego wydarzenie sportowe, mimo że nie widziałem żadnej różnicy między tymi galami. To jest szaleństwo, ale nie ze mną te gierki.
Na czym polega pana medialny fenomen? Raport Google z 2020 roku pokazał, jak mocno Polacy szukają informacji o Marcinie Najmanie.
Nie mam pojęcia. Potrafi pan odpowiedzieć na pytanie, dlaczego niebieska kurtka zawładnęła wyobraźnią Polaków? Trendów panujących na rynku nie są w stanie przewidzieć żadne studia. Czasami jakaś bzdura potrafi zawładnąć umysłami ludzi. Można zrobić na tym ogromny biznes i ja to robię. Nie zabiegam o popularność, ona po prostu jest. A jeśli chodzi o raport Google, to po jego publikacji media zmieniły nastawienie do mnie.
Jak pan myśli, czego ludzie szukają, gdy wpisują w wyszukiwarkę hasło: Najman?
Emocji. Daję ludziom emocje, choć nie do końca rozumiem, z jakiego powodu. Ale jestem świadomy, czego ludzie szukają.
Rozrywki też pewnie szukali.
Pewnie tak. Dzisiaj sport się nie broni. Andrzej Wasilewski mówił ostatnio, że na galę, na której walczył Maciej Sulęcki, prawie nikt nie kupił biletów. To świadczy o tym, że ludzie nie mają już ochoty oglądać tylko sportu. Jeżeli nie zrobisz show, to ludzie tego nie kupią. Maciek niedawno uznawany był za jednego z najlepszych polskich pięściarzy, a nie był w stanie ściągnąć kibiców na trybuny. Wywodzę się ze sportu i smuci mnie ta tendencja, ale to ludzie wybierają, co chcą oglądać. Nie można z tym walczyć. Gdy Krzysztof Głowacki walczył z Usykiem o mistrzostwo świata w Ergo Arenie było około czterech tysięcy ludzi, a gdy walczył Marcin Najman z Bonusem BGC, Ergo Arena była pełna, przyszło dwanaście tysięcy ludzi.
Niebieska kurtka, o której pan wspomniał, zdobyła popularność w mediach społecznościowych, gdy pojechał pan do Częstochowy na niedoszłe spotkanie z Krzysztofem Stanowskim.
Brałem pod uwagę, że Stanowskiego nie będzie, ale przecież nie chciałem go zbić. Gdybym nie pojechał, to on wyszedłby z budynku, nagrałby filmik, w którym szydziłby ze mnie i gadał, że się go przestraszyłem. Zamknął się w kiblu na górze i zrobił mi zdjęcie.
Krzysztof Stanowski twierdzi, że nie było go w Częstochowie.
Zwróćcie uwagę na rozmowę na Twitterze, która sprowokowała tę sytuację. Oni w Kanale Sportowym często piją zakrapiane barszczyki. To nie jest tajemnica, bo oni później pod wpływem tych barszczyków występują w programach. Moim zdaniem on po barszczyku napisał do mnie na Twitterze, żebym zamknął ryj. Nie wytrzymał nerwowo, a że był pod wpływem barszczyku, to nabrał odwagi i chciał się sprawdzić. A rano, jak już nie był pod wpływem barszczyku, to uznał, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie obrócenie tego w żart. Popularność niebieskiej kurtki została przekuta w pozytywny sposób. Kurtkę przekazałem na WOŚP, bo uważałem, że WOŚP dużo na tym zyska. Wylicytowana została spora suma, ale nie do końca podobał mi się styl, w jakim Stanowski to zrobił. Jeżeli chciał wylicytować kurtkę, to powinien zrobić to sam, a nie wspierać się zbiórkami. Mi też to się spięło biznesowo, bo jeden z browarów zaoferował mi spore pieniądze za zdjęcie przy piwie ze Stanowskim.
Nie miał pan oporów, żeby iść na piwo z osobą, z którą był pan skonfliktowany?
Skoro ktoś chciał tyle zapłacić za zdjęcie, to nie miałem z tym najmniejszego problemu.
To była kwota podobna do pana gaży za walkę?
Do mojej gaży nie, ale taki Parzęczewski (Robert Parzęczewski, pięściarz wagi super średniej - red.) nie dostaje tyle za walkę, co ja dostałem za zdjęcie przy piwie.
Jak często bierze pan udział w akcjach charytatywnych?
Zorganizowałem bodajże dziesięć meczów charytatywnych z udziałem żużlowców i bokserów. Pomaganie nie jest trudne. Pomogłem już wielu dzieciakom. Kiedyś podczas programu w TVP Info zrezygnowałem z odpowiedzi na jedno pytanie i przedstawiłem historię Maciusia Cieślika. Po programie zadzwoniła do mnie jego mama, była szczęśliwa, że po moim apelu przyspieszyła zbiórka. Maciuś choruje na SMA. To jest najbardziej łajdacki proceder w medycynie, jaki znam. Od rodziców chorych dzieci wyciąga się miliony złotych. Jeżeli zajmę się kiedyś polityką, to będę chciał wpłynąć na korporacje lekowe. Nie chcę tych korporacji nazywać grupami przestępczymi, bo nie mam dowodów, ale proceder jest łajdacki i trzeba coś z tym zrobić. Te korporacje opatentowały lek i bazują na tym, że rodzice zrobią wszystko, by zebrać pieniądze. To jest bandyctwo. W przypadku Maciusia udało się zebrać wymaganą kwotę. Moja empatia do ludzi bierze się z wychowania i wielkiej miłości, jaką dostałem od mamy.
Jak wyglądało pana dzieciństwo?
Było szczęśliwe. Pochodzę z typowo polskiej rodziny. Wydaje mi się, że dorastające dziecko musi otrzymać dużo miłości i akceptacji. Ja to dostałem. Mieszkałem na obrzeżach Częstochowy, miałem wielu kolegów. Wydaje mi się, że nie sprawiałem żadnych problemów wychowawczych. Mama twierdzi, że byłem rezolutny i słuchałem się jej. Z drugiej strony od zawsze wiedziałem, że nie wolno skarżyć. W szkole miałem parę potyczek, głównie z tym samym chłopakiem. Zawsze było to rozwiązywane bez udziału rodziców. Są sprawy, które trzeba załatwiać honorowo, bez osób postronnych. W podstawówce miałem świadectwa z czerwonym paskiem. Gdybym był niesforny, tobym ich nie miał. Podobnie jest teraz z moją córką, która jest bardzo mądrą dziewczynką. Nie sprawia problemów wychowawczych. Jak coś jej wytłumaczę albo o coś ją poproszę, to wiem, że to zrobi.
Ludzie mogą powiedzieć, że Najman pomaga, bo chce ocieplić wizerunek.
Jeżeli ktoś tak uważa, to nie mam z tym problemu. Gdyby nawet tak było, to liczy się efekt końcowy. Ale tak nie jest. Gdy w 2001 roku zaczynałem działalność charytatywną, to nikt nie myślał o wizerunku Najmana. Gdy pomagam, łatwiej mi się żyje.
Po walce na gali MMA VIP pan i Taxi Złotówa przekazaliście swoje gaże Markowi Piotrowskiemu. Jaka to była kwota?
Staram się od kilku lat wspierać Marka Piotrowskiego. Nigdy nie odwiedzam go z pustymi rękami. Po walce byliśmy z Szymonem u Marka i przekazaliśmy mu pięć tysięcy złotych. To są znaczące środki, żeby wspomóc rehabilitację mistrza. Marek się rehabilituje, ale nie jest mu łatwo. Wielcy wojownicy płacą wielką cenę. Od trzech lat staram się go wspierać. Pierwszy raz z taką propozycją wyszedłem w 2005 roku. Nasza wspólna znajoma zapytała mnie o to, a ja się zgodziłem. Ale wtedy Marek nie chciał pomocy.
Ludzie ze środowiska sportów walki zapomnieli o Marku Piotrowskim?
Kilka miesięcy temu zadzwonił do mnie Artur Szpilka i poprosił o kontakt do Marka. Wiem, że był u Marka i wiem, że z pustymi rękami nie pojechał. Cieszę się, że Artur odwiedził Marka i cieszę się, że napisał o tym w mediach społecznościowych. Pomoc materialna to jest jedno, ale ważne jest, żeby przypomnieć młodym kibicom sportów walki o Marku Piotrowskim. Jak zaczynałem treningi karate, to w szatni starsi koledzy wymieniali się gazetami, Marek był na pierwszych stronach. To była pierwsza ikona polskich sportów walki, która podbiła rynek amerykański.
W środowisku sportów walki ma pan więcej kumpli czy wrogów?
Krzysztof Włodarczyk kiedyś był moim serdecznym kolegą. Później pod wpływem swoich zwierzchników zaczął mnie hejtować. Byłem zaskoczony, bo nic mu nie zrobiłem. Po latach Krzysiek przyznał, że to było niepotrzebne i nasze relacje znów były koleżeńskie. Mam szczęście, że najwybitniejsze postaci sportu zawsze były po mojej stronie. Z czego to wynikało? Byłem swoim promotorem, miałem wielu sponsorów. Wiele razy za walki rankingowe zarabiałem więcej niż zawodnicy z walk wieczoru. Stąd brała się złość u zawodników, którzy byli trochę lepsi ode mnie, ale nie byli wybitni. Ci wybitni nie byli do mnie negatywnie nastawieni, bo nie czuli, że coś im zabieram. Mówię choćby o Jurku Kuleju czy Andrzeju Gołocie. Poza tym jestem lojalnym przyjacielem. Cieszę się, że mam kumpelskie relacje z Andrzejem Gołotą. Bardzo ceniłem sobie wieloletnią przyjaźń z Jerzym Kulejem, cenię przyjaźń ze Sławkiem Drabikiem. Od dawna mam świetne relacje z Tomkiem Gollobem.
Z Andrzejem Gołotą jesteście w stałym kontakcie?
Tak, czasami dzwonimy do siebie, żeby porozmawiać o pierdołach. Z Andrzejem prawie w ogóle nie rozmawiamy o boksie. Kilka razy, jeszcze przed pandemią, byłem u niego na nartach w Kolorado. Gdy on przyjeżdża do Polski, razem chodzimy po górach. Gdy miałem walkę z Lwem na Fame MMA, to Andrzej był ze mną na obozie w górach. Właściciele Fame MMA zabiegali u mnie, żebym zabrał Andrzeja na galę, ale nie zrobiłem tego. Tak wybitny sportowiec nie powinien pojawiać się w takim miejscu. Tłumaczyłem mu, że ja tam jadę zarabiać pieniądze, robić show i wygrać walkę, ale to nie było miejsce dla Andrzeja. Chodzi mi o to szambo.
Komu ze środowiska sportów walki nie poda pan ręki?
(chwila ciszy) Trypale już nie podam ręki. Jest skończonym zerem i koniunkturalistą. Po mojej walce z Bonusem chciał, żebyśmy zakopali topór wojenny. Miałem wtedy bardzo dobrą prasę i ktoś musiał mu doradzić, żeby zakończył ze mną konflikt. Przystałem na to, ale zdawałem sobie sprawę, że jest koniunkturalistą. Po walce z patusem Życińskim przyłączył się do hejtu na mnie. Dlatego nigdy nie podam mu ręki.
Tylko jemu?
Nie, jeszcze patusowi Życińskiemu. Z Saletą też się nie witam.
Nie szkoda panu, że zakończył pan karierę po porażce z taksówkarzem?
Taka opinia jest złośliwością. Szymon Wrzesień kiedyś był taksówkarzem, ale od dwóch lat zawodowo zajmuje się tylko sportami walki. Jest młody, nierozbity, w walce ze mną dał z siebie wszystko. Twierdzenie, że Najman przegrał z taksówkarzem jest nośne, ale niesprawiedliwe. Jeżeli jesteśmy przy takiej retoryce, to możemy powiedzieć, że taksówkarz wygrał z muzykiem, bo ja z wykształcenia jestem muzykiem.
Sędzia dość szybko przerwał pana pojedynek z Taxi Złotówą.
Byłem już tak zmęczony, że ciosy na dół mnie przytkały. Gdybym dostał te ciosy w pierwszej rundzie, to nic by mi się nie stało. Ale w drugiej rundzie ledwo oddychałem i cios na splot słoneczny mnie przytkał. Nie mogłem już walczyć. Szymon trafił mnie jeszcze na górę. Walki na gali MMA VIP to były freak fighty, dlatego sędzia Michalak miał inną wrażliwość. To akurat dobrze o nim świadczy, potrafił się dostosować do gali freakowej. Wszyscy pojechali zdrowi do domu, a o to przecież chodziło.
Czyli tej porażki się pan nie wstydzi?
Nie. Za to wstydzę się dwóch innych walk. Nie powinienem przegrać z Burneiką i mój styl walki z Trypałą był nienajlepszy, mówiąc najdelikatniej. Ale ta walka uświadomiła mi, że jeżeli chcę się w to bawić, to muszę trenować MMA. Po tej walce wziąłem się za treningi i w ostatnich dwóch latach dużo się nauczyłem.
Przed 40-stką chciało się panu uczyć MMA?
Tak, bo kontuzje mniej mi przeszkadzały w MMA niż w boksie. Barki mam zrujnowane. Gdybym miał dzisiaj z kimś walczyć, to wolę MMA.
Ale już pan nie będzie walczył.
Dokładnie.
Chyba, że ktoś wyłoży pół miliona złotych, to wtedy pan wróci. "Pół miliona to jest kolejna nieruchomość dla mojej córki" - mówił pan w rozmowie z Ryszardem Opiatowskim.
Takiej oferty nie odrzucę, ale nie sądzę, żeby ktoś tyle zapłacił. Celowo powiedziałem pół miliona złotych, żeby mnie już nie kusiło, a słowa trzeba dotrzymać.
Wcześniej ktoś panu zapłacił tyle za jedną walkę?
Nigdy nie dostałem takiej gaży za jedną walkę.
Dla córki ma pan już kilka mieszkań?
Ja nie mam nic, wszystko ma moja rodzina. Córka ma dom, jest zabezpieczona, ale o biznesie nie będę gadał.
Jest pan spełnionym sportowcem?
Tak, bo nie byłem wielkim talentem. Pewnie mógłbym osiągnąć trochę więcej, gdybym inaczej podchodził do sportu, ale z drugiej strony, straciłbym wtedy wiele innych rzeczy w życiu. Niczego nie żałuję. Nie jest prawdą, że jestem leniem, nigdy nim nie byłem. Lubiłem życie i podróże, ale od sportu nie było ważniejszych rzeczy.
Łączył pan sport z rozrywką. Był pan w Big Brotherze.
Wystąpiłem też w Tańcu z Gwiazdami.
Co dało panu największą popularność?
Boks. W każdym z tych programów pojawiłem się, dlatego że byłem popularny, a popularność zapewnił mi boks. Ale niebieska kurtka i tak przebiła wszystko, ha ha.
Po gali na Stadionie Narodowym, gdy przegrał pan z Rihardsem Bigisem, powiedział pan: już nie jestem sportowcem. Czyli później to był tylko biznes?
Biznes i rozrywka. Od tamtego czasu bawiłem się sportami walki. Jakiś czas temu nie uwierzyłbym, że ktoś będzie chciał oglądać takie gale jak Fame MMA. Świat ewoluuje na naszych oczach. Ubolewam, że jak byłem sportowcem, to nie zarobiłem tyle, co przez ostatnie trzy lata. Ale nie spijałem tylko śmietanki, dałem ludziom zarobić. Dużo zarabiałem, ale też dużo wydawałem, a te pieniądze czerpali ludzie ze środowiska. Zorganizowałem 16 albo 17 gal. Gaże za walki na Stadionie Narodowym były bardzo duże.
Ze wszystkimi zawodnikami po tej gali jest pan rozliczony?
Po gali na Stadionie Narodowym złośliwi ludzie pisali głupoty. Od żadnego zawodnika nie słyszałem, by narzekał, że jest nierozliczony. Ewa Piątkowska i Rafał Jackiewicz publicznie mówili, że to są bzdury. To były złośliwe komentarze, tak samo jak te, że na gali było 6 tysięcy ludzi. To jest kłamstwo. Gala była długa, w pewnym momencie było 18 tysięcy ludzi. Kłamstw na temat tej gali było bardzo dużo, ale nie żałuję, że ją zorganizowałem.
Trudno jest ściągnąć Michaela Buffera do Polski?
Wielu ludzi to docenia, ale wielu nie może się z tym pogodzić. Michaela Buffera poznałem 15 lat temu na jakiejś konferencji w USA. Miałem przyjemność poznać też George'a Foremana, z którym zapoznał mnie Don King. Z Kingiem miałem bardzo dobre relacje. Gdy Bogusław Bagsik organizował galę w Spodku, podczas konferencji prasowej spotkałem Kinga. Zaprosił mnie do swojego apartamentu, bo pamiętał, że dwa lata wcześniej byłem ponad dwa miesiące sparingpartnerem Salety. Za mój pobyt w USA płacił wtedy Don King. Zawdzięczam mu fajny czas, bardzo mnie polubił. Jak jechaliśmy na media tour, to ja jechałem limuzyną z Kingiem, a Saleta jechał z kimś innym. Potem gadał, że Najman pojechał i latał koło Kinga, a King po prostu mnie polubił, a ja z tej znajomości korzystałem, ha ha.
Wróćmy do Buffera. Co pan czuł, gdy Amerykanin wywoływał pana do ringu?
To było jedno z najbardziej nobilitujących wydarzeń w mojej karierze.
Wydarzenie, za które pan jako organizator gali musiał zapłacić.
No tak, ale nie zrobiłem tego dla siebie. Zrobiłem to dla polskich kibiców. Buffer zapowiedział cztery walki na Stadionie Narodowym. Był wielką gwiazdą gali. Wcześniej polscy kibice mogli zobaczyć go na żywo tylko raz, gdy zapowiadał walkę Kliczko vs Adamek.
Pewnie Buffer nie jest tani?
To pan powiedział. O finansach nie będę rozmawiał.
W przeszłości negatywnie wypowiadał się pan o Kubie Wojewódzkim, ale jednak poszedł pan do jego programu. Potraktował to pan biznesowo?
Idąc do programu, założyłem, że będę się zachowywał adekwatnie do tego, jak prowadzący będzie zachowywał się w stosunku do mnie. Myślę, że dostosowałem się do rozmówcy. Było sympatycznie i spokojnie. Poszedłem tam dla moich kibiców. Spytałem ich w mediach społecznościowych czy mam skorzystać z zaproszenia Kuby. 90 procent komentarzy było za i to mnie przekonało. To był bardzo ciekawy program.
Co będzie pan robił po zakończeniu kariery?
Jest kilka projektów telewizyjnych, o których jeszcze nie mogę mówić. Robię też pozwolenie na broń i będę strzelał sportowo, ale nigdy do zwierząt. Na pewno nie będę się nudził.
U Kuby mówił pan, że chciałby zostać kierowcą karetki pogotowia.
Od 21 lat mam prawo jazdy i jeżdżę bezwypadkowo. Wszyscy, którzy ze mną jeździli, wiedzą, że bez sygnału potrafię pojechać jak na sygnale. Być może byłbym w stanie uratować ileś żyć. Nie chcę być kierowcą karetki dla pieniędzy, bo w służbie zdrowia nie ma dużych pieniędzy. Dla mnie byłaby to misja. Przez jakiś czas mogę pracować jako wolontariusz. Niech zapłacą mi tylko ZUS.