Długo kazał na siebie czekać. Po aferach z wypadkami samochodowymi, środkami na potencję, chowaniem się pod klatką przed delegacjami z USADy, zawieszeniami i odwieszeniami, wreszcie powrócił. Najmłodszy mistrz UFC (zdobył tytuł pokonując Szoguna przez TKO w 2011 roku, mając zaledwie 23 lata). Fighter, który mistrzostwo tej organizacji zdobył po trzech latach od swojego pierwszego zawodowego startu w MMA. Człowiek, któremu pas zabrał nie inny zawodnik, ale sam prezydent UFC, Dana White. Właściwie niepokonany, bo jedyna „ jedynka” po prawej stronie rekordu Jonesa oznacza dyskwalifikację w pojedynku z Mattem Hamillem, a nie porażkę przez TKO, KO, SUB czy decyzję.
Wreszcie – jeden z niewielu znanych mi zawodników, którzy zawodzą nadzieje fanów z powodu swojej bezdennej głupoty lub lekkomyślności, są „wyjmowani” z pojedynków tak ważnych, jak walka wieczoru na gali UFC 200 z powodu wpadek dopingowych i mimo to nie tracą zwolenników. Prawdziwy mistrz, dawny i obecny, andstill.
Daniel Cormier, który dzierżył pas mistrzowski wagi półciężkiej przez ostatnie dwa lata nie zdołał ukraść Jonesowi ani fanów, ani fejmu, ani podziwu. Paradoksalnie, zyskał w oczach publiki dopiero po przegranej w rewanżu podczas UFC 214, nie tyle jednak dzięki swej postawie w oktagonie (a prezentował się naprawdę dobrze), a dzięki słowom Jonesa po walce:
Chcę skorzystać z okazji i podziękować Danielowi Cormierowi za to, że był moim największym rywalem i motywacją. Daniel Cormier, ludzie, nie ma absolutnie żadnego powodu, aby teraz zwieszać głowę. On był modelowym mistrzem, wzorcowym mężem i ojcem, kolegą z teamu, przywódcą. I ja sam chciałbym być jak ten facet, gdyż jest on wspaniałym człowiekiem. Niestety, byliśmy przeciwnikami, ale abstrahując od tego, on pozostanie prawdziwym mistrzem do końca swego życia.
Słychać nowe nutki w głosie Jona? Szacunek dla przeciwnika jest podobno czymś, co dla Jonesa od zawsze było naturalne jak oddychanie. Przynajmniej tak twierdzi jego manager. Czy takiego Bonesa widywaliśmy dotąd? Raczej nie. Poza emocjonującą chwilą, tuż po ogłoszeniu rezultatu walki w main evencie UFC 214, gdy klęczał i zasłaniał dłońmi twarz, pozwolił nam się zobaczyć w innym świetle: spokojna i wyważona wypowiedź w trakcie wywiadu z Joe Roganem, żadnych gwałtownych ruchów, na koniec serdeczne i ciepłe słowa o przeciwniku i gest ucałowania zrozpaczonego Cormiera, a chwilę potem: wyzwanie do kasowego pojedynku byłego mistrza UFC w wadze ciężkiej, Brocka Lesnara. Niby ten sam Bones, ale jednak jakiś inny. Taki jakby… dojrzały? Czy to w ogóle możliwe?
Nie walczył od ponad roku. W tym czasie w UFC i światowym MMA zaszło sporo zmian. Na pierwszy plan w jego rodzimej organizacji wysunął się szalony Irlandczyk, który jednak potrafi swoje „szaleństwo” utrzymać w ryzach i skomercjalizować. W tym czasie okazało się, że najlepiej sprzedają się walki, o których nikt nawet nie pomyślał jeszcze rok czy dwa lata temu. W tym czasie USADA zaczęła kosić tych, którzy sami do tej pory byli kosiarzami. A McGregor zdobył jeden pas mistrzowski i chwilę potem drugi.
Jon Jones przyznał, że postawa Irlandczyka mu zaimponowała, a swoimi ostatnimi medialnymi wystąpieniami Bones udowodnił, że jak najbardziej chętnie podąży drogą kasowych i nie do końca logicznych pojedynków. Kto zatem następny dla Jonesa?
Wyzwanie do walki Brocka Lesnara nie nastąpiło w czasie gali UFC 214. Jones zaprosił do tańca byłego mistrza UFC, a obecnie wielką gwiazdę WWE, jeszcze przed weekendową galą. Brock odpowiedział: „ależ owszem, czemu nie”. Dana White szybko ostudził jednak zapędy obu. Podczas konferencji prasowej w ubiegłą środę powiedział jasno: „Nie wiem, skąd taki pomysł. Dawno nie rozmawiałem z Lesnarem, a już na pewno nie o powrocie do UFC”.
Czy ten pojedynek może się w ogóle wydarzyć? Pewnie, że może! Natomiast na pewno nie w ciągu najbliższych 6 miesięcy, a pamiętajmy, że Jon Jones zapowiedział, iż zależy mu na kolejnej walce jeszcze w tym roku (wspomniał o listopadzie, licząc pewnie na udział w nowojorskiej gali). Na Lesnara natomiast musiałby poczekać, gdyż nawet, jeśli ten zdecyduje się wrócić do UFC, to będzie miał jeszcze do odbycia pozostałą część kary zawieszenia za wpadkę dopingową w pojedynku z Markiem Huntem i będzie musiał grzecznie dać się badać kochanej USADzie. Ironia losu – znowu niedozwolone substancje mają wpływ na to, co może, a czego nie może Jon Jones.
Skoro Irlandczyk zrobił taki dobre wrażenie na Jonesie, to czemu nie powtórzyć jego sukcesu i nie zdobyć drugiego pasa UFC? Skoro Bones czuje się na siłach, aby skopać tyłek Lesnarowi, to czemu nie spróbować z aktualnym mistrzem wagi ciężkiej?
Podczas jednego z ostatnich wywiadów, na sugestię o tym, że walka ze Stipe może być dobrym pomysłem, Jon przyznał, że nie boi się go, lecz nie widzi potencjału na wielką, kasową walkę, bo (UWAGA) Miocic nie jest zbyt dobrze znany szerszej publiczności.
Nie oszukujmy się, dywizja półciężka po powrocie Jonesa jest niemal tak zdominowana, jak słomkowa kobiet pod rządami Joasi Jędrzejczyk. Może i to odważne stwierdzenie, ale zastanówmy się: jeśli Bones miałby się mierzyć w kolejnej walce z kimś z czołówki (żeby było po Bożemu, tak jak powinno), to nie obędzie się bez rewanżu z kimś, kto już przynajmniej raz dostał od niego bęcki: Daniel Cormier, Alexander Gustafsson, Glover Teixeira czy Mauricio Rua lub będzie to bój z kimś, kto na title shot nie zasługuje, bo właśnie przegrał: Jimi Manuwa. Z tej klasyfikacji lekko wychyla się zadziwiający Volkan Oezdemir, ale do niego jeszcze dojedziemy, za moment.
Kto zatem z ewentualnych emerytów, jeszcze nie do końca skostniałych? Może Anthony Rumble Johnson? Sam przyznał w rozmowie z Arielem Helwani, że mógłby wrócić do UFC na walkę z mistrzem (plus – za odpowiednią, czytaj: wysoką, gażę). Problem w tym, że przed ogłoszeniem zakończenia kariery przegrał z ostatnią „ofiarą” Jonesa, Danielem Cormierem, a gdyby nawet to nie przeszkadzało ani włodarzom, ani mistrzowi, to trzeba byłoby czekać kolejne pół roku, bo tyle musi się aklimatyzować pod opieką USADy zawodnik powracający do organizacji z emerytury. Inna sprawa, że Bóg jeden wie, czy Rumble nie testuje osobiście towaru, którym obecnie handluje i może mu się odechcieć wracać do treningów, jak braciom Diaz.
Może zatem Matt Hamill? Pojawiają się przecież w ostatnim tygodniu takie plotki, że UFC liczy na jego odbudowanie się i powrót. Ja już widzę te nagłówki: „Jedyny zawodnik, z którym Jones przegrał zmierzy się z nim ponownie!!! Mamy to!” Tak, na tym etapie nikogo nie będzie obchodziło, że była w tym pojedynku dyskwalifikacja: rekord na Sherdogu świeci się na czerwono i koniec. Wiadomo jednak, że byłaby to głupota ze strony Hamilla, gdyby w przypływie samouwielbienia zdecydował się na wejść z Jonem do klatki. Zawodnik, który od 2011 roku wygrał zaledwie dwa razy, a w boju ulegał ostatnio takim „tuzom” jak Rameau Thierry Sokoudjou (18-18) czy Julian Marquez (5-1), nie powinien pchać się z łapami do Bonesa, bo może on mu rzeczone łapy urwać przy samej… Wiadomo gdzie.
Volkan Oezdemir wyzwał na pojedynek Alexandra Gustafssona. Stawką miałby być nie tylko tytuł pierwszego pretendenta, ale też… „Króla Europy”. Co ten pojedynek daje Volkanowi? Wszystko! Zawodnik, który stoczył w UFC trzy zwycięskie pojedynki, a jego ostatnim skalpem stał się klubowy kolega Maulera, Jimi Manuwa, ma na swoim koncie zaledwie jedną przegraną i passę pięciu zwycięstw pod rząd. Czy jednak nie za wcześnie, żeby bić się o pas?
Co natomiast może zyskać na tej walce Gustafsson? Poza zielonym okienkiem na Sherdogu i satysfakcją Szwed sporo ryzykuje. Już teraz wydaje się naturalnym (przynajmniej drabinkowo) pierwszym wyborem do roli kolejnego pretendenta do title shota. Ewentualna przegrana może wszystko zniweczyć. Nie da się jednak kwestionować pomysłu, że zwycięzca tej walki byłby murowanym i sensownym kandydatem do walki o pas.
Tyle, że dojrzały i rozsądny Jon Jones nie chce sensowej walki, lecz kasowej i wyjątkowej. A wiadomo, że takim gwiazdom jak Bones się nie odmawia…