Już 17 czerwca podczas Gali UFC Fight Night 111 w Singapurze Tybura zmierzy się z legendą światowego MMA, Andreiem Arlovskim.
Marcin Tybura: - KSW organizuje gale w Polsce, więc siłą rzeczy jest tu bardziej popularne. Trudno mi powiedzieć, czy jestem popularny konkretnie w Stanach Zjednoczonych. Ale moja sława chyba bardziej roznosi się na świecie. Zdarza się, że mnie rozpoznają w Polsce na ulicy, ale nie jakoś bardzo często. Ostatnio powodzenia życzyli mi ochroniarze na Okęciu.
Trochę przypominasz mi Fiodora Jemieljanienko, niegdyś czołowego zawodnika MMA na świecie. Gdybym ciebie nie znał i zobaczył przypadkowo na plaży, nie pomyślałbym, że jesteś jednym z najgroźniejszych ludzi na świecie.
- Często słyszę takie opinie. Jeśli ktoś mnie nie zna, to rzadko wierzy mi na słowo, że jestem zawodnikiem MMA.
- Dość przypadkowo. Dwanaście lat temu kolega zaprowadził mnie na trening MMA, a trener dość szybko uznał, że powinienem zacząć jeździć na zawody. Potem zacząłem także trenować BJJ [brazylijskie Ju-Jitsu].
- Pomyślałem, że z racji takiej pracy, warto zacząć trenować sporty walki. Bójki? Takie incydenty zdarzały się bardzo rzadko. Po prostu zawsze byłem duży, więc nadawałem się na ochroniarza.
- Też jestem rolnikiem. Mam kilka hektarów ziemi i jestem ubezpieczony w KRUS-ie. Ciężko się jednak utrzymać z takiej powierzchni, więc trudno mi gdybać. Jak wracam do Uniejowa, to nie ma taryfy ulgowej. Tata zaciąga mnie do pracy. Mam dużo rodzeństwa i każdy musi w domu trochę pomóc, tak nas wychowano.
- Kontrakt z UFC był przełomowy, ale pieniądze z Rosji też były dobre. Z M-1 [rosyjska federacja wszechstylowej walki wręcz] podpisałem kontrakt w 2013 roku. Wtedy mogłem myśleć tylko o trenowaniu, ale to były za małe pieniądze [około kilkudziesięciu tysięcy złotych za walkę – przyp. red.], żebym myślał o zabezpieczeniu przyszłości mojej rodziny.
- Trudno, żeby Joanna źle mówiła o klubie, w którym trenuje. Najważniejsze jest podejście zawodnika. Jak on nie ma ambicji, aby ciężko trenować, nawet najlepszy klub mu wtedy nie pomoże. Czasy się zmieniły. W Polsce są świetne warunki do trenowania. Mi tu jest dobrze.
- Ja do tego tak nie podchodzę. Teraz to mój przeciwnik, więc nie będę go wynosił na piedestał. Chciałem zawodnika z pierwszej dziesiątki rankingu i mam. Arlovski to wciąż silnie medialnie nazwisko i groźny zawodnik. Ewentualna wygrana może mi wiele dać.
- Ale przegrał ze świetnymi zawodnikami [m.in.: ze Stipe Miocicem i Alistairem Overeemem – przyp. red.]. Nie wychodzi do klatki tylko po pieniądze. Traktuje naszą walkę poważnie, przecież specjalnie zmienił klub i trenera. Wciąż chce wrócić do ścisłej czołówki MMA. Sam też muszę uważać na jego stójkę. Dużą uwagę podczas przygotowań kładliśmy także na zapasy. Ale tak, lepiej nie mrugać!
- Damian na pewno ma duży talent, ale raczej skupia się na swoich przygotowaniach. Mam własny sztab trenerski od zapasów.
- Minęliśmy się kilka razy na treningach, ale musi jeszcze sporo udowodnić, żeby zostać nazwanym zawodnikiem MMA. Gdyby ktoś z takim trybem życia, tak szybko przestawił się na profesjonalny sport, to by tylko źle świadczyło o wszechstylowej walce wręcz. Mogę jednak powiedzieć, że naprawdę ciężko harował.
- Absolutnie. Cieszę się, że jestem w UFC, czyli najlepszej na świecie organizacji MMA. Jedyne czego mogę zazdrościć to prawie 60 tysięcy polskich kibiców.
Stipe Miocić, aktualny mistrz UFC.
W ciągu dwóch lat.