Mistrzyni olimpijska, świata i Europy: "Nadal jestem na lekach. Depresja stoi za rogiem i czeka"

- Jak skorzystasz z pomocy, to znaczy, że jesteś słaby i teraz rywale cię zjedzą. To zaściankowość, która kłuje w oczy. Psychiatra to taki sam ekspert od zdrowia, jak stomatolog, urolog czy ortopeda - mówi Sport.pl Magdalena Fularczyk. Mistrzyni olimpijska, świata i Europy w wioślarstwie od lat choruje na depresję.

"nieDawny Mistrz" to cykl rozmów z (nie)dawnymi gwiazdami polskiego sportu, które ujawniają kulisy najciekawszych wydarzeń z kariery i opowiadają, co robią po jej zakończeniu. Wszystkie rozmowy z cyklu można znaleźć pod tym linkiem.

Zobacz wideo Woda zamiast piwa i ulubione steki. Co Gamrot robił w Disneylandzie?

Magdalena Fularczyk-Kozłowska, urodzona w 1986 roku. Jedna z najlepszych polskich wioślarek w historii. Jej największe sukcesy to:

  • złoty medal igrzysk olimpijskich Rio de Janeiro 2016
  • brązowy medal igrzysk olimpijskich Londyn 2012
  • złoty medal MŚ 2009
  • srebrny medal MŚ 2014
  • brązowy medal MŚ 2010
  • brązowy medal MŚ 2013
  • złoty medal ME 2014
  • złoty medal ME 2015
  • srebrny medal ME 2008
  • srebrny medal ME 2010
  • srebrny medal ME 2013

Łukasz Jachimiak: W jakim momencie swojego życia jest pani teraz?

Magdalena Fularczyk: W dobrym. Już je sobie ułożyłam po sporcie. Zostałam mamą, córeczka ma cztery lata, jest pełna wigoru, po prostu wspaniała! Zawodowo też mi się układa. Jestem specjalistą do spraw marketingu w klubie, dla którego pływałam, w Lotto Bydgostii. A do tego od dwóch lat prowadzę Fundację Aktywnego Rozwoju, gdzie organizuję różnego rodzaju wydarzenia sportowe dla dzieci. Właśnie ruszyliśmy z tournee po województwie kujawsko-pomorskim, więc narzekać mogę tylko na brak czasu.

Pewnie brakowało i brakuje go na pasje?

- Prawda, na żaglach dawno nie byłam. Mój mąż cały czas jest trenerem i pracuje w kadrze, więc trudno nam razem zaplanować wakacje. Ale gotuję i staram się cztery-pięć razy w tygodniu poruszać. Bo to jest dla mnie najlepszy antydepresant, naturalna tabletka na depresję. Biegam i jeżdżę na rowerze ścieżkami w lesie, przy którym mieszkam. Muszę wietrzyć głowę. Często po 21, jak już mała zaśnie, siadam na matę i ćwiczę. Ale jak ktoś mówi, że nadal trenuję, to odpowiadam, że trenowałam kiedyś, a to co dziś robię, nie ma z prawdziwym treningiem nic wspólnego. Bo co to jest godzina czy nawet półtorej godziny poćwiczenia, gdy przez lata pracowało się przez ponad 300 dni w roku poza domem w rytmie od 14 do 16 treningów tygodniowo?

Czyli pani nigdy nie odpoczywała?

- Na obozach w kadrze mieliśmy wolne dwa popołudnia w tygodniu. Treningi, które ledwo się wytrzymywało, zajmowały od sześciu do ośmiu godzin dziennie.

Niedawno media rozpisywały się, że norweski piłkarz Erling Haaland przyjmuje dziennie sześć tysięcy kalorii. "On je jak niedźwiedź" - dziwił się jeden z jego kolegów. Pani pewnie przyjmie to wzruszeniem ramion?

- No pewnie! Wioślarze mogą sobie zjeść, a nawet muszą, żeby mieć paliwo. Wioślarstwo to sport wytrzymałościowo-siłowy, na treningach przerzuca się tony żelastwa, więc moim chlebem powszednim było przyjmowanie pięciu tysięcy kalorii dziennie.

Zaznaczmy, że pani ma 172 cm wzrostu i waży 70 kg, a Haaland to prawie dwumetrowiec ważący 90 kg.

- Ulubionego ptasiego mleczka nie musiałam sobie odmawiać. A że inni są więksi? Przyzwyczaiłam się przez lata.

Pani zawsze była najdrobniejsza w światowej czołówce. Znalazłem taką anegdotę, którą opowiedziała pani w "Gazecie Wyborczej" po igrzyskach w Londynie: "Lecę samolotem. Kolega mówi: Patrz, jaki fajny zegarek ma tamten facet z przodu. Ja do niego: Coś ty, to nie żaden facet, to moja rywalka Kathrine Greinger".

- Tak było. Rywalki były większe, silniejsze, ale ja wiedziałam, z jakim wzrostem wchodzę do sportu i nie narzekałam. Wiedziałam, że brak dobrych warunków fizycznych będę musiała zastąpić czymś innym, że muszę być szczególnie waleczna.

Zahartowali panią ci, którzy mówili, że to się nie uda? Bo jak inaczej wytłumaczyć, że 17-latka z lekarskim zakazem uprawiania wioślarstwa nie rezygnuje, mimo że przez zmiany w kręgosłupie już straciła czucie w dłoniach?

- Moje początki w sporcie to były czasy starej szkoły. Męczenie organizmu było ogromne i nieważna była przyszłość. Już najmłodszych zawodników wyciskano jak cytrynę. Może faktycznie takie prowadzenie mnie zahartowało. W każdym razie nie mam żadnych pretensji. Wszystko było po coś, wszystko doprowadziło w końcu do tego, że na igrzyskach olimpijskich w Rio razem z Natalią Madaj stanęłam na najwyższym stopniu podium. A jeśli zbyt mocne prowadzenie mnie gdy byłam nastolatką spowodowało, że później mój organizm bardziej się psuł, że był bardziej kontuzjogenny, to trudno. Ja zawsze byłam i nadal jestem bardzo ambitna. Dlatego dopóki tylko mogłam wstać, ruszać się, to wstawałam i robiłem robotę, która była do zrobienia. Bez narzekania. Trener Marcin Witkowski, który doprowadził mnie do największych sukcesów, wiedział, że jak ja mówię, że coś mnie boli, to jest bardzo poważnie.

Czyli pani mówiła, że boli dopiero wtedy, gdy już tak naprawdę należałoby wzywać karetkę?

- Tak, jestem właśnie z takich typów. Jak mi plecy padły na trzy miesiące przed igrzyskami w Rio, to wszyscy się o tym dowiedzieli dopiero w momencie, w którym straciłam władzę w nogach. Dziś wiem, że to nie było bezpieczne. I dziś już nie powiem, że to było dla mnie dobre.

Na pewno to było bardzo obciążające. Wyobrażam sobie, jak trudno jest funkcjonować psychicznie, kiedy się wpadnie w taką pułapkę superbohaterstwa.

- To prawda. To się w człowieku kumuluje. Ja sobie przez lata nie dawałam prawa do słabości. Między innymi stąd moja depresja.

Pani nie ma problemu z powiedzeniem "choruję na depresję", "chodzę na terapię", "biorę leki". Dlaczego?

- Trzeba o depresji mówić, bo to powszechna choroba. Aż czasami jestem zła, że niektórzy trochę terminu "depresja" nadużywają. Ja dobrze wiem, co to znaczy siedzieć w ciemnym pokoju i jak to jest, kiedy człowiekowi już się nie chce być. Dlatego wkurzam się, gdy ktoś mówi, że ma depresję, a ma gorszy dzień. Ja mówię o depresji, bo uważam, że mogę komuś dać wsparcie, opowiadając, że walczyłam z tą chorobą kilka lat temu i że wciąż walczę. Bo to nie jest tak, że po pół roku mi przeszło. Nadal jestem na lekach, mam lepsze i gorsze dni. Teraz jest dobrze, ale wiem, że depresja stoi za rogiem i czeka, a ja muszę być czujna.

Nie chcę przesadzać z wielkimi słowami i twierdzić, że mówienie o depresji to moja misja. Ale wiem, że chcę głośno mówić, że sportowcy to nie są herosi. Nie jesteśmy ludźmi, którzy nie mają kryzysów, którym niczego nie brakuje, którzy nie mają życia poza trenowaniem. My jesteśmy zwykłymi ludźmi, którzy robią niezwykłe rzeczy, bo tym jest codziennie przełamywanie w sobie różnych barier. I płacimy za to, jak wiele poświęcamy dla sukcesu i jak bardzo cierpimy, gdy nie wyjdzie i musimy przełykać gorycz porażki.

Dlaczego nie mówić o tym głośno? Bardzo dobrze, że dziś już temat depresji nie szokuje. A jeśli ja swoim wyzwaniem komuś pomogłam, jeśli na przykład sprawiłam, że jakiś trener albo działacz się zastanowił, to bardzo się cieszę.

O swojej depresji powiedziała pani kilka lat temu, a teraz pokazuje, że to nie było jednorazowe wyznanie. Stała się pani ambasadorką dobrej sprawy.

- Bo już się depresji nie wstydzę. Początki były pod tym względem straszne. Przed samą sobą się nie chciałam przyznać, że choruję. "Jak to, ja? Ta Magda-wojowniczka, która zawsze dawała radę?". Musiało minąć trochę czasu, zanim to uznałam. Dziś wiem, że każdy może nie wytrzymać zmęczenia, zbyt dużej presji, że każdego coś może przygnieść.

Pierwsze stany depresyjne zauważyła pani u siebie półtora roku przed igrzyskami w Rio?

- Tak.

Zastanawiam się, jak pani odebrała głośną rozmowę Justyny Kowalczyk z Pawłem Wilkowiczem o jej depresji.

- Nie pamiętam dokładnie, kiedy Justyna o tym opowiedziała.

W czerwcu 2014 roku. Skoro pani nie pamięta, to chyba depresja jeszcze pani nie dotyczyła.

- Na to wychodzi, że wyznanie Justyny jednak jeszcze nie dało mi do myślenia. U mnie to się zaczęło od poczucia, że zaczynają mi ciążyć wyjazdy na obozy, że trening nie sprawiają mi radości. Zaczęłam się bać zmęczenia i bólu. Początkowo to było śmieszne. No bo jak to? Ja się boję zmęczyć i ja się boję bólu? Przecież to było w moim życiu od zawsze. Aż nagle już nie mogłam tego znieść.

I musiała sobie pani z tym radzić sama? Związek nie budował sztabu z psychologiem w składzie?

- O takich sprawach trzeba było myśleć samemu. I tak miałam dobrze, że trener Marcin wiele rzeczy zauważał, o wiele dbał i nigdy mnie nie zbywał. Jak już coś się ze mną działo, to mogłam mu się nawet wypłakać. Psychologa nie mieliśmy. Ewentualnie czasem ktoś z doskoku przyjechał, zrobił burzę i ja raz i drugi po takich akcjach uznałam, że one nic mi nie dają, a wręcz jest ze mną jeszcze gorzej. W końcu po cichu zaczęłam chodzić do lekarza w Bydgoszczy. I chociaż nie byłam nie wiadomo jakim sportowcem, to podpisaliśmy lojalkę, w której on się zobowiązał, że to, że do niego przychodzę, nigdzie nie wypłynie.

Była pani mistrzynią świata i medalistką olimpijską, a mówi pani "nie byłam nie wiadomo jakim sportowcem". Protestuję - była pani sportowcem najwyższej klasy.

- No, zgadzam się. To nie tak, że staram się wyjść na skromną, ja po prostu taka jestem. W każdym razie działałam po cichu, w Bydgoszczy, a ciche wizyty u dobrych specjalistów załatwiał mi prezes Lotto Bydgostii Zygfryd Żurawski, który bardzo we mnie wierzył i chciał pomóc, gdy powiedziałam mu, że sobie nie radzę. Niestety, ogólnie związki sportowe, działacze i trenerzy nadal nie potrafią przyjąć, że sportowcy miewają takie kryzysy, z których sami nie dadzą rady wyjść. Wyobrażenie jest takie, że musisz być twardy, a jak skorzystasz z pomocy, to znaczy, że jesteś słaby i teraz już rywale cię zjedzą.

Na szczęście coraz częściej psycholog jest postrzegany jako ekspert w sztabie a coraz rzadziej słyszy się takie komentarze jak ten Franciszka Smudy, który przed Euro 2012 twierdził, że naszej piłkarskiej kadrze psycholog nie jest potrzebny, bo w drużynie nie ma wariatów.

- Też kiedyś usłyszałam, że na cholerę psycholog, że to przesada, że przecież nikt w kadrze nie jest tak cienki psychicznie, że nikt ma nie wiadomo jakich problemów. To jest zaściankowość, która kłuje w oczy. Na szczęście dziś mamy już coraz więcej takich przykładów jak Iga Świątek, której cały czas pomaga pani psycholog. Wreszcie upada mit, że psycholog jest potrzebny wariatom. Ale ja dodam, że psychiatra to taki sam ekspert od zdrowia, jak stomatolog, urolog czy ortopeda. Z tym ludzie jeszcze się nie oswoili.

"W Rio trzeba było po prostu postawić kropkę nad i. I ona już stoi" - tak powiedziała pani dziennikarzom po wywalczeniu olimpijskiego złota. Nieźle się pani kryła z problemami. Depresja leczona terapią i medykamentami, do tego na trzy miesiące przed igrzyskami kontuzja tak poważna, że straciła pani władzę w nogach - jednak bardzo dużo musiałyście z Natalią Madaj zrobić, żeby przed postawieniem kropki nad i najpierw to "i" napisać.

- Prawda. Na trzy miesiące przed Rio tak sobie uszkodziłam plecy, że wypadłam z treningu na osiem tygodni. Natalia cały czas trenowała. Mówiła mi, że za dwie. Obu nam było bardzo trudno. Też akurat wtedy nie zawsze się dogadywałyśmy. Faktycznie, bardzo dużo przeszłyśmy, zanim napisałyśmy "i", nie mówiąc o kropeczce. Przecież my te całe cztery lata zaczęłyśmy od pływania w czwórce i od medalu w niej. W końcu trener uznał, że jesteśmy gotowe na dwójkę, a ja na początku współpracy zwichnęłam obojczyk, co długo mocno mi się dawało we znaki. Do złota w Rio dopłynęłyśmy po wielu zwątpieniach.

Jak pani sobie radziła psychicznie podczas tych ośmiu tygodni wyłączenia z treningów? Wyobrażam sobie, że osobie leczącej depresję trudno było nie popaść w czarnowidztwo i wierzyć w start i w sukces w Rio.

- Mentalnie to był dla mnie okrutny czas. Przyznam, że w pewnym momencie się poddałam. Wiedział o tym tylko mój mąż. Powiedziałam mu tak: "Michał, pierwszy raz w życiu czuję, że już nie wrócę. Już nie będzie tak, że bolą mnie plecy, dadzą mi tabletkę i zastrzyk i ja za kilka tygodni wrócę do siebie". Uważałam, że to jest na tyle poważne, że to koniec. Chyba tylko dzięki mężowi wróciłam. Przekonywał mnie, że jak zadbam o plecy i one wrócą do ładu, to wszystko będzie dobrze, bo nigdy tak ciężko i tak dobrze z Natalią nie pracowałyśmy i nigdy nie byłyśmy w aż takiej formie, więc ta forma się nie zgubi. Przekonał mnie, że wszystko wróci. Gdyby nie mąż, byłoby ze mną krucho i złota w Rio by nie było.

Co dokładnie stało się wtedy z pani plecami, że po jednym z treningów wyjmowano panią z łódki, bo nie była pani w stanie ruszyć nogami?

- Miałam zblokowane więzadła przy kręgosłupie. Zrobił się ogromny obrzęk. Przez pierwsze trzy dni byłam całkowicie nieruchoma. Na czworakach chodziłam do łazienki, a poza tym leżałam plackiem. Zawieźli mnie do Warszawy na badania i tam zdecydowano, że w okolice kręgów lędźwiowych będę miała wbijane igły na głębokość 10 centymetrów, bo wszystkie przyczepy i nerwy były zakleszczone. Przez dwa tygodnie miałam totalny zakaz ruszania się. Mięśnie spięły mi się tak bardzo, że na plecach wyrósł mi bochenek chleba. To były spazmy mięśniowe i dopóki nie zeszły, nie było mowy o ruszaniu się, bo pozrywałabym mięśnie. Po dwóch tygodniach totalnego nicnierobienia zaczęłam lekką rehabilitację. Po trzech-czterech tygodniach dostałam zgodę na pójście na basen. Ale pływać miałam z wyłączeniem nóg. Później nie mogłam pływać żabką, tylko kraulem. A jak wybłagałam rower, to tylko stacjonarny. Przez te osiem tygodni ani razu nie byłam w siłowni, a to dla wioślarza podstawa. Trener musiał kombinować, skąd mam wziąć moc.

Ta kontuzja to nie był pech, tylko odkładany stres, skumulowane zmęczenie?

- Mój organizm nie wytrzymał obciążeń, które na siebie wzięłyśmy. To był kwiecień i ja już wtedy miałam formę jaką zwykle miałam latem, na główną imprezę. Wtedy byłam za chuda, w grudniu miałam wagę poniżej startowej, a nigdy tak się u mnie nie działo. Wtedy przyjmowałam już nawet nie pięć tysięcy kalorii, tylko więcej, bo wszystko przepalałam, taka była harówka. Nawet zaczęłam się brzydko odżywiać - hamburgerami i pizzą, żeby jeszcze zwiększyć kaloryczność dostarczaną organizmowi. Miałam tylko 11 proc. tkanki tłuszczowej, wyglądałam jak jeden wielki mięsień. Zawsze byłam umięśniona, ale nigdy aż tak. Jak w końcu kontuzję wyleczyłam i wróciłam, to w Rio byłam o trzy kilogramy poniżej normalnej wagi startowej.

Do Rio poleciałyście po turbulencjach, ale jednak z pewnością, że jest forma, bo ostatnie sprawdziany to wyraźnie pokazały. Mimo to igrzyska zaczęłyście od płakania w krzakach.

- Tak, po moim powrocie byłyśmy tak głodne wspólnego pływania, że było świetnie. Byłyśmy podniecone igrzyskami i w Wałczu niesamowicie nam szło. A w Rio przyjechałyśmy na tor i wydawało nam się, że forma całkiem uleciała. Nie mogłyśmy złapać takiego tempa, które wcześniej byśmy osiągnęły nawet, gdyby trener nas obudził w środku nocy i kazał wsiadać do łódki. Wszystko nam przeszkadzało - że dojazdy są dalekie, że woda słona. Trzy dni przed walką o medal obie z Natalią pękłyśmy. Jak zaczęłyśmy płakać na pomoście, to trener nas wyrzucił. Całe szczęście, że miałyśmy czapeczki i okulary i że trener był przytomny - dzięki temu przeciwniczki nie zobaczyły naszego strachu. A trener zachował się świetnie - powiedział nam, że super, że w końcu pękłyśmy, że musiałyśmy, bo jesteśmy zmęczone i teraz on już wie, że będzie dobrze. Nam zeszło ciśnienie, uznałyśmy, że ryczenie w krzakach nas oczyściło. A trener dopiero po latach powiedział mi, że jak zobaczył, że płaczemy, to miał ochotę płakać razem z nami, tak bardzo się bał, że to koniec. Presję czuliśmy ogromną. Wiedzieliśmy, że stać nas na złoto. Ale mnie i Natalię presja puściła dzięki sprytowi trenera.

Zdobyłyście to złoto i co dalej? Radość czy zaraz radość popsuta? Pytam, bo krótko po sukcesie okazało się, że trener odchodzi do kadry Niemiec, a na Natalię przez działania rosyjskich hakerów, którzy włamali się do bazy WADA. padło pomówienie, że załatwiła sobie zgodę na stosowanie leku zawierającego środek dopingowy [faktycznie użyła tego lekarstwa na długo przed igrzyskami w związku z kontuzją oka].

- Niestety, nie było tak, że trzymała mnie euforia. Akcja z Natalią była bardzo niemiła, odejście trenera było niespodziewane, a potraktowanie go w taki sposób było dla mnie kompletnie nie do zrozumienia. Mimo że wiedziałam, że mnie już w kadrze nie będzie, to bardzo mnie to zabolało. Po dziś dzień za niedorzeczne uważam, że wypuściliśmy takiego trenera. Do tego jak już zdobyłam złoto, to radość mi bardzo przytępiła moja choroba, która rozwinęła się, gdy przestałam trenować.

Trener Witkowski zdobył z wami złoto i odszedł, mimo że władze związku przekonywały, że chciały spełnić wszystkie jego warunki.

- Powiem krótko: jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Wiem, że w tej sytuacji tak było.

W wioślarstwie można zarobić tyle, żeby odłożyć, zainwestować, jakoś się w życiu urządzić?

- Na poziomie medali olimpijskich można. Miałam stypendium ministerialne, dostawałam nagrody, a przede wszystkim świetnie miałam w klubie. W Bydgostii najlepszym zawodnikom finansowanie zapewniał Totalizator Sportowy. Swoje zarobiłam. Może za mało biegałam w poszukiwaniu jeszcze kolejnych sponsorów, ale nie narzekam. Zainwestowałam i chociaż nie jest tak, że dziś mogę leżeć i nic nie robić, to mam na tyle zaradnego męża, że dobrze zarządza rodzinnymi finansami. Zainwestowaliśmy w kilka mieszkań i dajemy sobie radę.

W 2010 roku, czyli jeszcze przed medalami olimpijskimi, lokalne media pisały o pani transferze z Poznania do Bydgoszczy. Kibicom słowo transfer kojarzy się z milionami, a u pani pieniądze były wtedy decydujące, czy chodziło po prostu o to, że narzeczony pracował w Bydgostii?

- Zmieniłam klub również ze względów finansowych. Przede wszystkim szłam tam ze względu na narzeczonego, bo będąc 300 dni w roku poza domem nie chciałam mieć takiego problemu, że wracam do Polski na pięć dni i muszę ten czas podzielić między studia w Poznaniu, rodzinę w Grudziądzu i narzeczonego w Bydgoszczy. Miałam wreszcie poukładane życie prywatne. Ale warunki finansowe też miałam lepsze, a do tego miasto zapewniło mi lokal, w którym mogłam zamieszkać.

Kończąc wątek finansowy - czy najcenniejszą nagrodą w pani karierze była sztaba złota od Jana Kulczyka? Czytelnikom wyjaśnijmy, że w ważącym 494 gramy złotym medalu olimpijskim było tylko sześć gramów złota, a Kulczyk postanowił wyrównać różnicę.

- To był bardzo fajna nagroda, ale zdecydowanie największą otrzymałam z Lotto Bydgostii. Już po brązowym medalu olimpijskim z Londynu w klubie miałam zapewnienie, że jeśli przywiozę kolejny medal z Rio, to dostanę dwukrotność pierwszej nagrody. To były bardzo wysokie nagrody. Chyba aż czterokrotność tego, co dostałam z PKOl-u.

Rozmawiamy już długo, a jeszcze nie pomówiliśmy o Londynie i niesamowitej historii brązu, który wywalczyła pani z Julią Michalską. Pewnie wielu kibiców pamięta, jak na dekorację przywieziono panią na wózku inwalidzkim. Pani wtedy nie powinna startować, prawda? Ale nie mogła pani nie powalczyć o złożenie medalem hołdu tacie.

- Tak, Londyn prywatnie był dla mnie bardzo trudny. Trzy miesiące przed igrzyskami zmarł mój tata, który był wielkim fanem sportu, sam kiedyś uprawiał kolarstwo, a mi bardzo kibicował, był bardzo zaangażowany w moje wyniki. Mam po nim klasery z wycinkami o mnie. To był ogromny cios, że tata nie zobaczy córki na igrzyskach olimpijskich. Ojej... Tata zawsze mi mówił, że start olimpijski, że flaga z pięcioma kołami, że medal na igrzyskach to jego największe marzenia dla mnie. Niestety, nie doczekał. Miałam problem, żeby po śmierci taty dalej trenować. Dostałam od trenera tydzień wolnego i musiałam wracać na zgrupowanie. Przed tą przerwą byłyśmy z Julią w bardzo dobrym punkcie, łódka nam zasuwała. A śmierć mojego taty sprawiła, że być może miałyśmy inny kolor medalu niż mogłyśmy mieć. Ale nieważne. Ważne, że ten medal był. Że pokonałam emocjonalne problemy, że w olimpijskim debiucie dałam radę. Mimo też tej kontuzji, przez którą w dzień finału nie wiedziałam czy wytrzymam.

Pani uszkodziła plecy na treningu. I później w przeddzień i w dzień finału nawet fizjoterapeuta reprezentacji Polski siatkarzy próbował pomóc pani na tyle, żeby start był możliwy.

- Szukaliśmy pomocy w całym sztabie medycznym PKOl-u i faktycznie fizjoterapeuci siatkarzy pomogli mi na tyle, na ile się dało. Ale dzień finału i tak zaczęłam od blokady, czyli dużej dawki farmakologii. Wmusiłam tylko w siebie bułkę, żeby chociaż trochę chronić wątrobę. Nie wiedzieliśmy czy blokada wystarczy do końca wyścigu.

Pewnie po wyścigu cierpienie było jeszcze większe? Pytam o kilka godzin i kilka dni po. O cenę.

- W momencie finiszu ból był tak ogromny, że chwilę po nim straciłam przytomność. W łódce. Na podium wwieźli mnie na wózku. A później ból jeszcze się wzmógł. Igrałam z ogniem. Po powrocie z Londynu jeszcze długo byłam na lekach, na badaniach. Walczyłam o powrót do zdrowia. Pomogło, że już mniej trenowałam.

Za Londyn doczekała się pani znaczka pocztowego. Ma go pani w tym klaserze po tacie?

- Nie w klaserze, ale mam. Po Londynie znaczek zrobił mój klub. A później po złocie w Rio my z Natalią i Anita Włodarczyk miałyśmy znaczki już w ramach projektu dla jedynych złotych medalistów tamtych igrzysk. Oczywiście mam te znaczki, zachowałam sobie na pamiątkę.

Wspomina pani jeszcze czasem pająka z Londynu i rybę z Rio?

- O rybce nie miałam pojęcia. Dopiero po starcie to zobaczyłam i faktycznie wyglądało to tak, jakby od momentu wyskoczenia rybki nasza łódka zaczęła płynąć szybciej. Jestem dosyć przesądną osobą i wierzę, że to coś znaczyło. Natomiast wyobrażanie sobie, że pająk w łódce w Londynie to tata jakoś mnie uspokajało. Próbuję takie znaki wykorzystać dla swojego lepszego samopoczucia. Jak ktoś uzna, że zwariowałam, to proszę bardzo, niech tak sobie twierdzi. Natomiast mi to pomogło, lepiej się czułam i z jeszcze większą motywacją walczyłam o medal. Generalnie nauczyłam się nie przejmować i złym mówieniem ludzi, i teoretycznie złymi wydarzeniami w życiu. Wszystko jest po coś. Sport coś mi zabrał, przyniósł dużo kontuzji, wpędził w depresję, ale był i jest moją przygodą życia. Ktoś jest świetnym profesorem, ktoś mechanikiem, ktoś dziennikarzem, a ja byłam dobrym sportowcem. I jeszcze dzięki temu poznałam męża i mamy cudowną córkę. Jestem za to wdzięczna.

"Jestem pesymistką, marudą, wszystko widzę w czarnych barwach" - tak pani charakteryzowała siebie po złocie w Rio. Zmieniła się pani.

- Haha, wszyscy mnie odbierają jako pozytywną. Bo ja ogólnie jestem wesoła, umiem się odnaleźć wśród ludzi, podziałać razem. Ale moje czarnowidztwo jest wszechobecne. Tylko że umiem przywdziewać maski. Będąc sportowcem człowiek się tego uczy. Na szczęście teraz jestem w takim momencie życia, w którym masek nie potrzebuję. Podejrzewam, że jeszcze przede mną wiele wyzwań zawodowych i w życiu rodzinnym. Ale jestem w miejscu, w którym jest mi dobrze. Absolutnie nie tęsknię za wioślarstwem, czuję, że karierę zakończyłam w dobrym momencie. Po igrzyskach poukładałam sobie życie prywatne, zaszłam w ciążę i chociaż myślałam, że może jednak wrócę, to szybko uznałam, że nie ma szans, bo macierzyństwo mnie trochę oszukało.

Co to znaczy?

- Jest o wiele mniej przewidywalne niż sport. Zwłaszcza samotne macierzyństwo, bo męża prawie ciągle nie ma w domu, moi rodzice już nie żyją, a teściowie mieszkają daleko i są już starsi. Kiedy byłam z młodą sama, to na sport już nie miałam czasu. Ale nie żałuję. Niczego.

Więcej o: