Wyprawa na K2. Rafał Fronia, autor genialnych dzienników, o dramatycznej wspinaczce: Kompletna cisza. Nagle ryk z radia: "Spier...! Lawina!"

Krzyczałem i wołałem Piotra ile sił, ale nie słyszałem swojego głosu. Gdy to wszystko opadło, zauważyłem, że "Krótki" wyłazi ze skały. Podszedł do mnie, objął, miał łzy w oczach. Powiedział, że moja ręka uratowała nam życie. Gdybyśmy byli wyżej, milion ton lodu i śniegu zmiotło by nas ze ściany - opowiada Rafał Fronia, uczestnik Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, który z powodu wypadku na górze musiał wrócić do Polski.
Rafał Fronia Rafał Fronia ARCHIWUM PRYWATNE

OBSERWUJ AUTORA NA TWITTERZE

Damian Bąbol: Zaaklimatyzował się pan już w domu?

Rafał Fronia: Tak, ale zdecydowanie lepiej wysypiam się w bazie. W domu mam z tym problem, budzę się o czwartej nad ranem, ale starzy ludzie już tak mają. Jestem czynnym górołazem. Raz albo dwa razy w roku wyjeżdżam na wyprawy. Po takich wyjazdach nie muszę siebie na nowo odnajdywać. Szybko adaptuje się do nowych warunków.   

Nie zaryzykuję pytaniem o samopoczucie, ale ciekawi mnie stan pana lewej ręki.

- Jestem po konsultacjach z polskimi fachowcami. Nie ma złamania, czyli jest o tyle dobrze, że te kości nie są pogruchotane. Zostały pomiażdżone kanały odżywcze, stąd była bardzo duża opuchlizna i ból. Za trzy-cztery tygodnie powinno być jeszcze lepiej, tylko ręka będzie osłabiona. O wspinaniu na razie nie ma mowy, ale życiowo ze wszystkim daję sobie radę. Butelki lewą ręką jeszcze nie odkręcę, ale kubek podnoszę. Można powiedzieć, że nic się nie stało.

Dwa tygodnie temu podczas udzielania wypowiedzi dla TVP emocje w panu wręcz buzowały.

- Wypowiedź mogła zostać różnie odebrana, ale nie wstydzę się tego, co powiedziałem. Nie zamierzam przepraszać. Jesteśmy tylko ludźmi, a nie maszynami. Emocje wynikały głównie z lawiny, która jak czołg przejechała po nas podczas schodzenia do bazy. Kiedy chłopcy mnie rozebrali, ręka wyglądała makabrycznie. Były na niej jakieś straszne garby. Piotrek Snopczyński od razu stwierdził, że to złamanie z przemieszczeniem. Była cała powykrzywiana. Zaczęli mnie bandażować, w tym czasie Krzysiek Wielicki dzwonił po śmigłowiec i prosił o natychmiastową ewakuację. Zdawałem sobie sprawę, że to mój koniec, wylatuję z wyprawy i czeka mnie droga do domu. Do tego nie wiedziałem, kiedy przyleci śmigłowiec. Pomijam już ogromny ból i to, że wbijali mi w tyłek środki przeciwbólowe, abym się nie darł. Do podobnej sytuacji doszło kilka dni wcześniej, kiedy szyliśmy Adama, któremu kamień rozbił głowę. Krew tryskała, widać było czaszkę, a my musieliśmy go w jakiś sposób połatać. Tam jest dużo spontaniczności. Jesteśmy odizolowani od normalnego świata, nie ma skąd wezwać pomocy. Następnego dnia dowiedziałem się, że śmigłowiec też nie przyleci. Czułem się bezużyteczny.

Rafał Fronia i Piotr Tomala Rafał Fronia i Piotr Tomala RAFAŁ FRONIA

"Spier...ać, lawina!"

Spadający kamień uratował panu życie.

- Był nieduży, może wielkości połowy cegły. Zobaczyłem go w ostatniej chwili. Byliśmy za skalnym zębem. Nachylenie sięgało 60 stopni, może trochę stromiej. Nie dało się na tym normalnie ustać, trzeba było zabić przednie zęby raków. Byliśmy wpięci w linę poręczową, podciągaliśmy się, w drugiej ręce czekan, na którym się opierałem. Wspinaliśmy się. Cały czas podnosiłem głowę do góry w obawie przed nadlatującymi kawałkami skał. Kiedy leci kamień, to wydaje charakterystyczny dźwięk. Odbija się od lodu, obraca i znów go słychać. Cały czas słyszałem te odgłosy. Prawie jak na poligonie. Po dźwiękowym alarmie ostrzegaliśmy siebie nawzajem o kolejnym pocisku, który nadciągał. Staraliśmy się je obserwować, żeby robić uniki w lewo lub prawo. Tym razem nie było ostrzeżenia. Podniosłem głowę i zobaczyłem jak na mnie leci. Nic nie było słychać, nawet nie krzyknąłem, tylko instynktownie rzuciłem się na Piotra Tomalę. Był dosłownie metr za mną. "Bęęęc!". W pierwszej chwili nic nie poczułem, bo oderwało nas od ściany. Zawiśliśmy na linie, spadliśmy półtora metra, tyle ile lina potrzebowała, żeby się naprężyć. Dyndałem na niej i próbowałem się jakoś ogarnąć.

Największy dramat rozegrał się kilka minut później. Musieliście ratować się przed lawiną.

- Najpierw jednak "Krótki" [Tomala] zaczął mnie przepinać. Nie miałem władzy w palcach. Coraz bardziej bolało. Zostałem dopięty do liny, Piotrek pomagał mi schodzić przez 200 metrów. Wyszliśmy zza zakręt kuluaru. To było miejsce, w którym mogliśmy już iść, nachylenie 30-40 stopni. Nie było lodu, tylko śnieg. Schodziliśmy, byłem dopięty do liny karabinkiem. Pamiętam kompletną ciszę, jakbyśmy mieli słuchawki na uszach. Wtedy z radia usłyszeliśmy Marka Chmielarskiego, który wydarł się z obozu II: "Spier...ać! Lawina!". Pierwsza myśl: "Ale jaka lawina? Kolejna? Przecież jedną już zaliczyliśmy w zeszłym tygodniu. To jakaś paranoja!". Podniosłem głowę i zobaczyłem wielką kilkusetmetrową ścianę, która pędzi w naszą stronę. Słyszałem tylko "Chmiela", który krzyczał z radia, żebyśmy spieprzali. Piotrek wypiął się, żeby uciekać na skały. Chciałem ruszyć za nim, ale lina mnie trzymała, nie mogłem wykręcić karabinka. Zębami ściągnąłem prawą rękawicę i wsadziłem gdzieś pod pachę, próbowałem się wykręcić, ale nie patrzyłem na karabinek, tylko na ścianę, która była coraz bliżej. W końcu się wypiąłem. Nie miałem czasu, żeby uciec tak wysoko jak Piotrek. Zrobiłem może dziesięć kroków, dobiegłem do najbliższej skały. Była tam wąska szczelinka, w którą się wcisnąłem. Niczym klucz do zamka wlazłem do niej, schowałem głowę w ramiona i czekałem na uderzenie. Nie było tego lawinowego "łuuup!", bardziej to przypominało grad małych kamieni. Czułem, jak całe ciało mi wibruje. Po kilkudziesięciu sekundach znów nastąpiła cisza. W dodatku było ciemno. Tak właśnie wygląda krajobraz po przejściu lawiny. Nic nie widać. Chmura płatków śniegu całkowicie odcina światło. Człowiek staje się głuchy. Krzyczałem i wołałem Piotra ile sił, ale nie słyszałem swojego głosu. Gdy to wszystko opadło, zauważyłem, że "Krótki" wyłazi ze skały. Podszedł do mnie, objął, miał łzy w oczach. Powiedział, że moja ręka uratowała nam życie. Gdybyśmy byli wyżej, to te milion ton lodu i śniegu by nas zmiażdżyło i zmiotło ze ściany. Dzięki temu, że zeszliśmy 200 metrów i dostałem tym kamorem, możemy teraz rozmawiać.

To nie była pierwsza lawina, która na was spadła podczas obecnej wyprawy na K2.

- Każde wyjście w górę wiązało się z ryzykiem. Wspinając się, mieliśmy cały czas zadarte oczy w kierunku nieba. Patrzyliśmy tylko, czy nie szykuje się kolejne bombardowanie. To już powoli przypominało psychozę. Nie można wspinać się w takich warunkach. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znajdowali się na strzelnicy i czekali tylko na kolejny ostrzał. Cały czas miałem przed oczami lawinę, która nas porwała dziesięć dni wcześniej. Rozmawialiśmy o tym z "Krótkim", że lawiny zimą w Karakorum się nie zdarzają, że to była jedna na całą, a może nawet na dziesięć zim. Ale za dwie godziny spadła następna. Każdy normalny człowiek, który dostaje lawiną w głowę, myśli: "już wystarczy, naprawdę". W drodze do bazy powiedziałem Piotrkowi, że na tę ścianę więcej nie wchodzę.

Narodowa wyprawa na K2. Narodowa wyprawa na K2. ARCHIWUM PRYWATNE

Cud na Nagiej Górze

To była najbardziej niebezpieczna sytuacja, którą przeżył pan w górach?  

- Nie. Osiem lat temu na Nandze Parbat ze świętej pamięci Arturem Hajzerem i Robertem Kaźmierskim po 16 godzinach wspinaczki kuluarem Kinshofera bylismy wykończeni i strasznie odwodnieni. Rozbiliśmy namiot, chcieliśmy coś ugotować. Nie mogliśmy zapalić kuchenki. Każdy świadomy człowiek wiedziałby, że jeżeli nie da się odpalić zapalniczki po stu razach szurania kciukiem po spuście, to coś się dzieje. My tego nie wyniuchaliśmy. Już wtedy było z nami bardzo źle. Odwodnienie, zła aklimatyzacja, weszliśmy ponad 1300 metrów, upał i zmęczenie sprawiły, że zrobiliśmy sobie krzywdę.

Ja i Artur byliśmy nieprzytomni. Jakimś cudem Robert położył się spać w taki sposób, że ustami leżał przy wlocie powietrza do namiotu. Gdy się ocknął, my już wariowaliśmy. Artur zapłakany dzwonił do bazy. Ja byłem agresywny, warczałem, zacząłem zachowywać się jak jakieś zwierzę. Po przebudzeniu Kaziu wyciągnął zastrzyki z deksametazonu i jak na jakimś filmie zaczął mi je wbijać, gdzie tylko się dało przez kombinezon. Celował w ramiona i nogi. Gdyby się wtedy nie ocknął i spał do rana, to już by nas nie było. To przeżycie na Nandze było najtrudniejsze. Tam był prawdziwy cud. Na K2 przejechała po nas lawina, ale jakoś nie czułem, że to koniec. Byłem pewien, że damy radę. Brałem pod uwagę, że coś się może stać, ale nie czuliśmy, że zaraz zginiemy.

Ostatnie dni na K2 są przełomowe. Adam Bielecki z Denisem Urubko spędzili już dwie noce na wysokości 7200 m.

- Myślami wciąż jestem z nimi na ścianie. Cały czas mam kontakt z bazą. Rozmawiamy, piszemy ze sobą, wiem, co tam się dzieje. W ekipie odpowiadałem za prognozę pogody. Wciąż mam dostęp do aktualnych informacji, które na bieżąco sprawdzam. Z najnowszych analiz wynika, że po 4 marca ma być okno pogodowe. Tego nikt na świecie dogłębnie nie analizuje, oprócz jednego człowieka, który pracuje dla nas i jest bardzo w to zaangażowany. To pan Michał, ale nie jestem upoważniony, żeby zdradzać nazwiska. Szansa na okno pogodowe na początku marca jest bardzo duża. Za nieco ponad tydzień może nastąpić pierwszy zimowy atak szczytowy w historii K2. Natomiast to wszystko jest euforia. Życie zweryfikuje. Jestem optymistą, bo gdyby było inaczej, to bym w tym nie siedział. Ta góra naprawdę jest do zdobycia.

Polski obóz pod K2 Polski obóz pod K2 RAFAŁ FRONIA

Nie wszyscy w bazie pałają do siebie miłością

Do szczytu jeszcze daleka droga. Nie zabraknie determinacji pańskim kolegom?

- O to jestem spokojny. Jak patrzę na Denisa, obok którego siedziałem przez półtora miesiąca w mesie, to widzę faceta, który nawet nie je ze wspólnej miski, tylko ma swoją. Boi się infekcji. Jest zawodowcem, tak skupiony na górze, że nic innego dla niego się nie liczy. To profesjonalista, który pojechał na igrzyska olimpijskie po złoty medal. Widzę Adama, który dwa tygodnie temu miał dziurę w głowie, był zacerowany, miał złamany nos, a mimo to dzisiaj jest na 7500 m. Widzę też pozostałych chłopaków, którzy bez względu na to, czy się odmrażają, czy nie, idą do góry. To nie jest bezmyślny marsz lemingów, tylko odpowiedzialna akcja.

W drodze powrotnej do Polski nie żałował pan choćby przez chwilę, że być może ominęła pana historyczna szansa na zdobycie K2?

- Góra czasami sama wyłania kandydatów do ataku szczytowego. Tym razem wybrała Denisa i Adama. A jeśli o mnie chodzi, to jestem takim człowiekiem, którego porażki w górach nie dotyczą. Nauczył mnie tego Krzysztof Wielicki i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Gdy byłem z nim na czterech wyprawach ośmiotysięcznych, wbił mi do głowy zasadniczą rzecz: w górach zdobywam bezcenne doświadczenie, a porażka nie istnieje. Gdy nie weszliśmy na Dhaulagiri, nie przeżywałem żadnego dramatu. Wróciłem uśmiechnięty do domu. Samo uczestniczenie w tej wyprawie było dla mnie wielkim wydarzeniem. Mogę przez dwa miesiące pracować na sukces moich kolegów i czuję się z tym bardzo dobrze.

Jaka atmosfera panuje w bazie? Każdy z was jest osobną historią, która nadaje się na hollywoodzką produkcję. Domyślam się, że zbyt dużo mocnych charakterów na jednym metrze kwadratowym może powodować różne konflikty.

- Poza Maćkiem Bedrejczukiem, który dołączył do wyprawy w ostatniej chwili, wszyscy wcześniej znaliśmy się bardzo dobrze. Wiemy, że Janusz Gołąb jest trudnym facetem, a Piotrek Snopczyński jest do rany przyłóż. Można mu w emocjach nawtykać, a on nigdy się nie pogniewa. Choć tworzymy zgrany team, to czasami dochodziło do kłótni, ale były powierzchowne i nic nie znaczyły. Nie jest tajemnicą, że w ekipie są osoby, które nie darzą się wielką miłością, ale tej antypatii sobie nie okazują. Być może dogadali się przed wyprawą, bo, jak wiadomo, cel uświęca środki.

"Hej, Mickiewicz! To o czym teraz piszesz?"

Pański Dziennik Wyprawowy, który był publikowany na facebookowym profilu Polski Himalaizm Zimowy, okazał się prawdziwym hitem. Każdy odcinek zbierał po kilkaset komentarzy i kilka tysięcy reakcji. Skąd pomysł na relacjonowanie wyprawy w tak oryginalny i barwny sposób?

- To nie był mój pomysł. Dostałem takie polecenie od Michała Leksińskiego, naszego rzecznika. Wiedział, że umiem sklecić na klawiaturze dwa zdania, więc poprosił, żebym pisał takie sprawozdania, które nie będą jedynie faktografią z suchymi danymi, tylko żebym trochę poopisywał nasze życie w bazie. Chciałem przedstawić kim są szerpowie, którzy nam pomagają, jak wygląda mesa. Wyobrażałem sobie myślenie statystycznego Kowalskiego, który zastanawia się np., jak ci himalaiści sikają w nocy przy -30 stopniach.

Poza tym pisanie w górach jest dla mnie czymś bardzo ważnym. Nie jestem typem samotnika, zawsze lubię mieć kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Kiedy nie mam takiej osoby, to po prostu piszę. Zapisuję myśli, utrwalam je, dzielę się nimi. Góry wyzwalają u mnie cząstkę literata, która chyba jest w każdym z nas, ale gdy jestem wysoko, dodatkowo się we mnie uzewnętrznia. Gdybym na dole miał do napisania wiersz, pewnie musiałbym spędzić nad nim dwa tygodnie. Zastanawiałbym się nad treścią przekazu i metafor. Gdy jestem w górach, mogę gadać wierszem. To się dzieje samoczynnie. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Po prostu tak mam.

Niektórzy internauci domagają się powstania książki.

- Jak się zwróci do mnie poważne wydawnictwo, to o tym pomyślę. Mam dużo materiałów i to nie jest tylko K2, ale też zapiski z Lhotse i Gaszerbrumów. Tych wypraw było naprawdę dużo i z każdych w pamiętnikach wracają jakieś spostrzeżenia i myśli. Jeżeli ktoś mnie zdopinguje, pomyślę o książce. Przede wszystkim jestem bardzo pozytywnie zaskoczony odbiorem dzienników z K2. Byłem zaszokowany reakcją, szczególnie po czwartym czy piątym odcinku. Chłopcy w bazie żartowali: "Hej, Mickiewicz! To o czym teraz piszesz?". Śmiesznie było. Czytaliśmy komentarze na Facebooku. Jakaś fanka pisała, że nie wyobraża sobie życia, jeśli dzisiaj nie przeczyta kolejnej relacji z kolejnego dnia w bazie. Miło.

Kiedy pan pisał?

- W ciągu dnia w mesie. Starałem się to wszystko opisywać na bieżąco, ale te wpisy nie powstawały ciurkiem. Często było tak, że gdy wpadała mi do głowy jakaś myśl, to ją po prostu notowałem. Nie ma w tych zapisach jakiegoś ładu i składu. Czyste emocje.

Szczególnie wzruszyła mnie relacja z pańskiej wizyty na Kopcu Gilkeya u podnóży K2, symbolicznym cmentarzu himalaistów z całego świata.

- To bardzo przykre i tragiczne miejsce. Tam leżą ludzkie kawałki. Można natknąć się na buta z nogą i wystającą kością. Miejsce tak przygnębiające, że wielu wspinaczy nie chce tam chodzić w trakcie wyprawy, żeby nie wywoływać demonów. Poszedłem, żeby tam posiedzieć, chwilę się zastanowić. Znajdują się tam tablice pro memoria moich przyjaciół i kolegów. To jest taka wizyta jak na Pęksowym Brzyzku w Zakopanem czy na jakimkolwiek innym cmentarzu, gdzie mamy pochowanych przyjaciół. Za każdym razem wyzwalają się ogromne emocje. Relację z wizyty na Kopcu pisałem na gorąco, tuż po powrocie do bazy. Podobne emocje mną targały, kiedy pisałem o Francuzach i Polakach przy organizacji akcji ratunkowej po Tomka Mackiewicza i Elisabeth Revol. Ci pierwsi mnie wkurzali, bo zbyt opieszale podchodzili do sprawy. Słyszałem, jak Krzysztof Wielicki rozmawiał z ambasadą Polską w Pakistanie. Spisywałem wszystko na bieżąco. Nie miałem zeszytu, tylko telefon i wklepywałem tę wściekłość Krzysztofa. Wychodził z siebie, kiedy Francuzi nie chcieli dać pieniędzy na śmigłowiec. Sytuacja była tragiczna, bo liczyła się każda minuta.

Kopiec Gilkey'a
Kopiec Gilkey'a. Fot. Rafał Fronia

Rafał Fronia Rafał Fronia (fot. Rafał Fronia - archiwum prywatne)

Kolejny cel? Sziszapangma

Pańskie opowieści to gotowy scenariusz na film.  

- Tak pan sądzi? Nie wiem. W ogóle nie oglądam filmów ani nie czytam książek o górach. Nie ekscytuje mnie to. Znam klasykę, czyli "Czekając na Joe" lub "Krzyk kamienia", ale ja góry trochę inaczej pojmuję. Dla mnie to są czyste i najprawdziwsze emocje. Zresztą życie pisze najlepsze scenariusze. Film? Niech powstaje, trzymam kciuki, ale dla mnie raczej nie będzie w nim większych emocji.

Jakie plany?

- Jesienią wyjeżdżamy na Sziszapangmę na południową ścianę. Oczywiście jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, czyli jeśli Chińczycy nie zamkną granicy, a my zdobędziemy pieniądze i sponsorów. Wybieram się razem z Piotrem Tomalą i Markiem Chmielarskim. Chcemy pojechać na ostatnią niezdobytą drogę południowej ściany. To jest najbardziej na zachód wysunięty filar, którego kiedyś za cel obrał Krzysiek Wielicki, ale nie udało mu się tam dotrzeć. Byłoby wspaniale, jeśli my to zrobimy. 

Rozmawiał Damian Bąbol

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.