Nanga Parbat. Himalajski wirtuoz, artysta, żywy dowód na to, że niemożliwe nie istnieje. Kim jest Tomasz Mackiewicz?

Do siedmiu razy sztuka - tak Tomasz Mackiewicz może mówić o swoich niezwykłych, wieloletnich próbach zdobycia Nanga Parbat. Przed wami "Czapkins", himalajski wirtuoz, zimowy artysta o wielu twarzach i żywy dowód na to, że niemożliwe nie istnieje.
Zimowa wyprawa na Nanga Parbat Zimowa wyprawa na Nanga Parbat fot. Michał Dzikowski

Modlimy się za Was!

Dla Mackiewicza to już siódma wyprawa na Nanga Parbat, dziewiąty co do wysokości szczyt świata (8126 m. n.p.m.). Walkę rozpoczął 23 grudnia. Wspinał się razem z Francuzką Elisabeth Revol, z którą już niejednokrotnie współpracował na "Nagiej Górze". Najbliżej sukcesu byli w zimie 2014/15, ale zawrócili 300 m poniżej szczytu. Ostatnią - przed dzisiejszymi informacjami - wiadomość na Facebooku Mackiewicza opublikowano w środę o 14:43 czasu polskiego: "Jesteśmy na 7300. Straszna walka. Jeśli pogoda dopisze, jutro szczyt!". Krótka informacja wywołała lawinę reakcji - 1,2 tys. polubień, ponad 120 komentarzy: "Na miłość boską, zróbcie to!!!", "MODLIMY SIĘ ZA WAS! WRACAJCIE BEZPIECZNIE!", "Ogień!", "Matko jedyna, spać przez was nie mogę! Trzymajcie się tam!" - to tylko wybrane wiadomości od fanów Mackiewicza.

Ludzie czekali na wiadomość, że "Naga Góra" w końcu padła przed Mackiewiczem, ale przede wszystkim, że para jest bezpieczna. Przed szczytem oboje ostatni raz byli widziani na wysokości ponad 8 tys. m n.p.m. W czwartek około godziny 15 pojawiła się kolejna istotna informacja. Warunki na szczycie znacznie się pogorszyły. Zimno dochodzi nawet do -70 stopni. "Chmury zasłoniły piramidę szczytową, w tej chwili nie widać, gdzie jest Tomek i Elisabeth" - napisał na twitterze dziennikarz Tomasz Mazur.

W piątek rano pojawiły się nowe, złe wiadomości. Mackiewicz i Revol utknęli na wysokości ok. 7400 metrów po próbie ataku szczytowego. Próbują wrócić do bazy, ale są w złym stanie. Zorganizowana została akcja ratunkowa koordynowana przez Ambasady Francji i Polski.

Informacje o stanie zdrowia Mackiewicza są bardzo złe. Polak ma ślepotę śnieżną i chorobę wysokościową - poinformował Asghar Ali Porik, kierownik agencji Jasmin Tours, która pomaga Polakom pod K2.

Adam Bielecki, członek zimowej wyprawy na K2, poinformował, że ruszają po Mackiewicza i Revol z tlenem i sprzętem ratowniczym. Himalaiści zaaklimatyzowani na wysokości 6300 m. n.p.m. czekają na helikopter, który ma ich przetransportować na Nanga Parbat.

Wygrał z heroiną

Mackiewicz to dla światowego himalaizmu postać tak niezwykła, że trudno nawet w jednym artykule wyjaśnić jej złożoność. Z pewnością najbarwniejszy ze wszystkich barwnych lodowych wojowników. W środowisku znany  jako "Czapkins". W młodości był narkomanem.  W wieku 18 lat uzależnił się od heroiny. Niemal każdego dnia był w ciągu. Koszmar trwał przez trzy lata. Spadł na dno. Przeżył dlatego, że trafił na odwyk do ośrodka na Mazurach.  Wiecznie zadłużony. Lubi filozofować. Mocno wierzy, że świat da się naprawić, ale najpierw trzeba wygrać z konsumpcjonizmem.  

Życie bierze pełną garścią. Jak coś w coś uwierzy, a później wyznaczy cel, to nie ma takiej siły, która by go od tego odwiodła. Gdy chciał pływać łódką po jeziorze, to zbudował sobie żaglówkę. Jak mu się nudziło w Polsce, to dojechał stopem do Indii, gdzie pracował w ośrodku dla trędowatych. Zarabiał na wysokości. - Robiłem na kominach w hucie Katowice. Pracowałem przy 80-metrowej chłodni. Trzeba było ją wyczyścić, pokryć cynkiem - opowiadał Mackiewicz. - Jeździmy po polach. Stawiamy stumetrowe maszty, które mierzą prędkość wiatru. Energia odnawialna, przyszłość. Podobno. Bieganie po polu to dobry trening. Wieje, zimno, z nosa cieknie. Rozkładamy tony konstrukcji, podnosimy maszty, wchodzimy na nie. Pięć dni w ruchu. Dodatkowo gdy widzę, że obok są pagórki, to po pracy na nie wbiegam - opowiadał Mackiewicz.

Jeszcze kilka lat temu wśród wspinaczy był mało znany. Doświadczenie praktycznie zerowe, nie przeszedł nawet kursu taternickiego. To go nie powstrzymało, żeby w 2013 roku zaatakować zimą na Nanga Parbat bez profesjonalnego sprzętu wartego kilka tysięcy euro. Wdrapał się na 7400 metrów i wprawił w osłupienie najlepszych himalaistów. Wówczas od 17 lat nikt nie osiągnął tam takiej wysokości, w tak ekstremalnych warunkach.

Przez wiele lat jego bratnią duszą był górski partner - Marek Klonowski. W 2008 roku pojechali razem na Mount Logan (pustynię lodową po horyzont) w Kanadzie. - Do grani East Ridge, którą chcieliśmy wejść na Mount Logan, mieliśmy 120 km w linii prostej, a trzeba było kluczyć. Później wejście na płaskowyż, który ma 24 km. Szliśmy osiem dni. Dalej atak szczytowy i zejście do rzeki Chitina. I to w skupieniu, by nie wpaść w łapy niedźwiedzia. To kolejne 160 km. No i spływ rzeką. W sumie sześć tygodni człapania przez Alaskę. Było potwornie zimno. I ten deszcz. Przygotowałem się na zimno, ale sucho. Nie miałem kurtki goreteksowej, bo nie było mnie na nią stać - wspomina z uśmiechem.

Wrócili totalnie spłukani, ale jak przyznaje Mackiewicz - niesamowicie szczęśliwi. Zaczęli spłacać pożyczone pieniądze, ale też zastanawiali się, jak zebrać kasę na kolejny wyjazd.

Tomasz Mackiewicz na Nanga Parbat Tomasz Mackiewicz na Nanga Parbat facebook.com/czapkins

Zamiast lin, sznurki ze sklepu rolniczego

- Myślałem o Pamirze, Tien-szanie, Piku Pobiedy, Chan Tengri zimą. Marek jednak rzucił, by uderzyć w Himalaje. Bo niby co nam szkodzi? Na Gaszerbrumy, Broad Peak nie mieliśmy kasy. Nanga wydawała się najtańsza. A zima była jedynym momentem, żeby się wyrwać. W robocie był akurat martwy sezon. Cena za pozwolenie to tylko 300 euro. Szok. W lecie płaci się nawet 10 tys. dolarów.

Pojechali. Tyle tylko że nigdy wcześniej nie byli na żadnym ośmiotysięczniku. Po raz pierwszy musieli się więc zetknąć z najbardziej ekstremalnymi warunkami na tej planecie. Zimą, gdy słońce zachodzi, temperatura potrafi spaść nagle spaść do minus 60 stopni Celsjusza. 

Pierwszy raz Mackiewicz z Klonowskim pojechali na Nangę osiem lat temu. Wszystko zorganizowali naprędce. Nie mieli sponsorów. Nie mieli wielkiego namiotu bazowego, w którym można ugotować obiad. Nie mieli tragarzy, więc po kolejne worki ze sprzętem i żywnością zasuwali sami po kilka razy. Zamiast lin poręczowych, które służyły do zabezpieczenia stoku, używali sznurków ze sklepu rolniczego. - Po wniesieniu wszystkiego do bazy byliśmy wykończeni. Czuliśmy się jak dzieci. Przyszliśmy, dostaliśmy pstryczka w nos. To był dla nas rekonesans i bęcki zarazem - mówi Mackiewicz.

Wrócili do domu, znów musieli spłacać długi, ale nie zapomnieli zbierać pieniądzy na powrót na Nangę.

Prawie sto godzin w jamie śnieżnej

Zimą 2012/2013 Mackiewicz z Klonowskim postanowili atakować górę od innej strony. Pogoda była sprzyjająca. Wspinali się powoli. Przenosili namiot, ale kopali też śnieżne jamy, których polski himalaizm nie oglądał od lat 80. Po osiągnięciu wysokości 6600 metrów Mackiewicz usłyszał, że jego partner nie daje już rady.

- Dziura mu się zrobiła w rękawicy i przemarzł mu palec. Nie spał całą noc, bo nie wiedział, jak mi powiedzieć, że odpada. Mówię: "Marek, jak to jak? Normalnie. Nie dajesz rady, to sprawa prosta. Schodzisz i ratujesz palce" - opowiada Tomek.

Mackiewicz został sam. Nad Nangę nadciągnęły chmury i śnieżyce. W jamie spędził cztery dni. W jaki sposób można przeżyć śnieżnej jamie prawie sto godzin? - Wyobrażałem sobie historię z życia i układałem ją w inny sposób. Dzień miałem podzielony. Posiłek rano i wieczorem. Kawa rano, herbata wieczorem. Rytuały. Jamy śnieżne są bezpieczne, bo jak lawina zejdzie, to namiot zabierze, a jamy nie. Trzeba tylko pamiętać, by odśnieżać wejście kilka razy dziennie, bo się zapcha na amen - wyjaśnia.

Robak zasuwa po ciele. Halucynacje, trzeba schodzić

- Leżę i łeb mnie boli. Przeraziłem się. Jeśli to początek obrzęku mózgu, to powinienem się ewakuować, ale była śnieżyca. Wylazłem na chwilę, poprawiłem wejście do jamy, nawdychałem się tlenu i pomogło. Miałem za mało powietrza - opowiada dalej.

W końcu wyszło słońce. Mackiewicz wznowił wspinaczkę. Zgubił drogę, musiał wracać, ale dotarł na 7400 metrów. 6 lutego 2013 roku wysłał SMS-a do bazy: "Wiatr na grani Mazeno z 80 km, taki wpierdol. Kibluję do rana i zobaczę".

Zaczynało robić się coraz bardziej stromo. - Tam są wielkie kamienie. Lodu niewiele, śnieg wydmuchany. Wyrastają problemy: jedna skała łączy się z drugą, mają po dwa metry i trzeba jakość na to wejść. Jak się osuniesz, to się już nie zatrzymasz. Wróciłem i doszedłem trawersem do pól śnieżnych. Byłem osłabiony błądzeniem. Nie miałem śpiwora, telefon satelitarny poleciał w przepaść. Spędziłem noc powyżej 7000 metrów. Miałem halucynacje. Chyba znów się przydusiłem. Leżę, a tu robak zasuwa po mnie. Myślę: przecież tu nic nie żyje. Musiałem wracać.

W Islamabadzie sprzedał resztki sprzętu. Do Polski z Klonowskim wrócili w podkoszulkach. Na Mackiewicza czekały jeszcze alimenty do zapłacenia.

Włoch Simone Moro (po prawej) cieszy się ze zdobycia Nanga Parbat, 26 lutego 2016 r. Włoch Simone Moro (po prawej) cieszy się ze zdobycia Nanga Parbat, 26 lutego 2016 r. Marianna Zanatta Sports Marketing Management/AFP/EAST NEWS

Historyczny sukces Moro to kłamstwo?

W sumie "Czapkins" wracał na Nangę przez siedem ostatnich sezonów. Jako jedyny na świecie cztery razy przekroczył granicę 7000 metrów na Nanga Parbat w zimie. Ostatni raz na "Nagą Górę" zawitał w 2016 roku. Razem z Elisabeth Revol wspiął się na 7500 m, ale warunki pogodowe były tak złe (nadciągał  huragan), że musieli się wycofać. - To koniec, więcej tu nie przyjadę - mówił opuszczając bazę pod Nanga Parbat.

W tym samym czasie w równoległej wyprawie uczestniczyła grupa wspinaczy. Jednym z nich był legendarny himalaista Simone Moro. Przeczekali trudne warunki i dopięli swego. 26 lutego - po 27 latach od pierwszej próby, po ponad 30 wyprawach - Nanga Parbat została w końcu zdobyta w zimie. Na wierzchołek wdrapali się: Moro, Bask Alex Txikon i Pakistańczyk Muhammad Ali.

Wydawało się, że dla Mackiewicza to był mocny cios. Jeszcze w trakcie ataku szczytowego podważał wiarygodność tego wyczynu. Uważał, że zimowe wejście Moro na Nanga jest kłamstwem. Argumentował m.in., że nie zgadza się pozycja, którą podawał GPS Txikona. Wprawdzie producent tłumaczył później, że takie rzeczy się zdarzają, ale Polak był nieugięty. Nie chciał uwierzyć w zdjęcia ze szczytu. Do tej pory jest przekonany, że to niezła podróbka. 

"Frustra nie jest fajna i nie lubimy jej. Ale życie składa się też na takie momenty. Dzielę się z wami szczerze. Wezmę na klatę krytyczne uwagi. Ale zostanę przy swoim" - pisał na Facebooku.

Zbiórka trwa

I został. Jak się okazało, wcześniejsze zapowiedzi Mackiewicza o zakończeniu wypraw na Nangę były rzucone na wiatr. Nie oszukał natury lodowego wojownika. Wrócił w Himalaje, ale jak zwykle z niedopiętym budżetem. Przed wyjazdem zorganizował zbiórkę pieniędzy na portalu zrzutka.pl. Akcja kończy się za sześć dni. "Przez wiele lat finansowałem z własnych środków, nazwijmy to, pasję. Niestety, w pewnym momencie gdzieś tu zabrakło energii, która zainwestowana została w górę i sytuacja finansowa pozostawia wiele do życzenia. Z drugiej strony szkoda by było poświęcić na marne tę energię, a także doświadczenia zdobytego zimą w Himalajach. (...) Chcemy działać w stylu alpejskim, bez poręczowania, bez tlenu, na lekko. Jak wiecie, jedyne wsparcie na jakie mogę liczyć, to wsparcie społeczne. Bez niego nie będę w stanie (przynajmniej póki co) realizować się w górach wysokich. Mam nadzieję, że rozumiecie zarówno moją determinację, jak i prośbę o wsparcie".

Do tej pory Mackiewicz uzbierał ponad 16 tys. zł z wymaganych 30 tys.

Walka trwa. Czekamy na informację z Pakistanu.

W tekście wykorzystano fragmenty książki "Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia", autorstwa Piotra Tomzy i Dominika Szczepańskiego oraz reportaż "Punk na wysokości", Duży Format nr 6, wydanie z dnia 09/01/2014 , str. 4. 

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.