Od finalistki Wimbledonu i jednej z nielicznych tenisistek, która od wielu lat trzyma pewien poziom i nie opuszcza światowej czołówki, wymaga się dużo. Możliwe, że już za dużo.
Sezon 2017 z pewnością nie ułożył się po myśli Agnieszki Radwańskiej. Kontuzje, choroby i słaba forma spowodowały, że najprawdopodobniej jedyną rzeczą, jaką 28-latka zapamięta pozytywnie z tego okresu, będzie własny ślub. Bo za wyniki, jakie notowała na korcie, pochwała jej się nie należy.
W styczniu Radwańska zaliczyła solidny występ w Sydney, gdzie doszła do finału. Przegrała w nim z Johanną Kontą, ale jak się później okazało, był to jej najlepszy rezultat w całym roku. Do wielkoszlemowego Australian Open przystąpiła z trzecim numerem rozstawienia, niespodziewanie poległa jednak już w drugiej rundzie, notując tym samym najgorszy wynik na Antypodach od ośmiu lat.
O kolejnych startach - w Dausze, Dubaju, Indian Wells, Miami i Stuttgarcie - nie warto wspominać. Grę w Madrycie uniemożliwiła kontuzja stopy, przez co Polka rozpoczęła paryski French Open niemal bez żadnego przygotowania. Korty ziemne nigdy nie należały do jej ulubionych, ale porażka w trzecim meczu nie była dobrym omenem przed pozostałą częścią sezonu.
Nadzieje polskich kibiców zawsze rosły przed Wimbledonem, nie od dziś wiadomo bowiem, że spośród wszystkich tenisowych imprez to właśnie korty przy Church Road są najbliższe sercu krakowianki. Tym razem na oczekiwaniach się skończyło, ponieważ Radwańska osiągnęła tam całkiem przyzwoity wynik, ale z pewnością nie na miarę swoich możliwości. Czwarta runda - nienajgorszy rezultat, jednak w porównaniu z wcześniejszymi latami - zdecydowanie poniżej oczekiwań.
Lipiec był jednym z najważniejszych okresów w życiu tenisistki, lecz nie ze względu na sukcesy zawodowe. W Krakowie poślubiła swojego trenera i partnera, Dawida Celta, co wzbudziło wśród kibiców mieszane uczucia. Napływały liczne gratulacje i ciepłe słowa, ale wielu twierdziło również, że ożenek jest gwoździem do trumny z marzeniami o wygraniu turnieju wielkoszlemowego. Czy aż tak drastycznie można to ocenić - trudno powiedzieć - statystyki pokazują jednak, że zmiana stanu cywilnego na pewno nie pomogła Radwańskiej w polepszeniu tegorocznych wyników na korcie.
Toronto - trzecia runda, Cincinnati - pierwsza runda, arcyważny i mało lubiany US Open - trzecia runda, New Haven - ćwierćfinał, ale Wuhan, Pekin i Hong Kong - dwie trzecie i druga runda. Słabo.
- To był dla mnie z pewnością bardzo trudny rok. Musiałam radzić sobie z licznymi kontuzjami i chorobami wirusowymi. Do turniejów wielkoszlemowych przystępowałam niemal bez żadnego przygotowania, co widać po moich rezultatach. Szczerze mówiąc, modliłam się, aby ten rok się już skończył i bym mogła rozpocząć przygotowania do kolejnego - powiedziała w niedawnym wywiadzie dla serwisu Sport 360. Obiecała także poprawę na kolejny sezon.
- Mogę zapewnić, że przyszły rok na pewno nie będzie gorszy niż 2017. Czuję się dobrze fizycznie, zdrowie także dopisuje. Z moją stopą jest zdecydowanie lepiej niż było. Od jakiegoś czasu intensywnie nad nią pracuję i mam nadzieję, że wszystko ułoży się po mojej myśli - zakończyła.
Wszystkie porażki były niespodziewane i naprawdę zaskakujące, bo Radwańska - choć nie straciła swojego kunsztu i godnej podziwu techniki, która od lat jest jej znakiem rozpoznawczym - nie przyzwyczaiła nas do tak wczesnych porażek. A brak jakiegokolwiek wygranego turnieju w sezonie (po raz pierwszy od 2010 roku) poskutkował dotkliwym spadkiem w rankingu. Polka zakończy rok w trzeciej dziesiątce, a konkretnie na 28. miejscu światowego zestawienia, czyli najgorzej od ponad dekady.
Sezon 2018 zainauguruje występem w turnieju ASB Classic w nowozelandzkim Auckland, a następnie uda się do Sydney, by bronić punktów za zeszłoroczny finał. Pierwszym bardzo poważnym sprawdzianem będzie zaś wielkoszlemowy Australian Open.
15 stycznia w Melbourne zobaczymy najprawdopodobniej wszystkie dominatorki światowych list na czele z Simoną Halep, Karoliną Pliskovą, Venus Williams i Garbine Muguruzą, a także dobijającymi się na szczyt Eliną Switoliną, Jeleną Ostapenko czy Caroline Wozniacki. Ponadto po niemal rocznej przerwie spowodowanej ciążą powróci obrończyni tytułu, Serena Williams. O dobry rezultat będzie więc bardzo trudno, ale nie raz już się potwierdziło, że niskie rozstawienie wcale nie musi mieć znaczenia. Pokazał to choćby Roger Federer, który z "17" przy nazwisku zanotował swój osiemnasty triumf wielkoszlemowy - właśnie rok temu w Australii.