Kołecki: Żona kazała stuknąć mi się w łeb, gdy usłyszała o MMA

Przez długie lata Szymon Kołecki kojarzony był z podnoszeniem ciężarów. Najpierw kolekcjonował medale w tej dyscyplinie, później był prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów. Po odwieszeniu garnituru prezesa do szafy, postanowił spróbować sił w MMA. W klatce radzi sobie nieźle, wygrał cztery pojedynki, wszystkie przed czasem. - W MMA najbardziej martwię się o swoje nazwisko - twierdzi w rozmowie ze Sport.pl
Szymon Kołecki Szymon Kołecki Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Wyborcza.pl

Po co panu MMA?

Nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie. Bardzo brakowało mi treningów, bo przecież całe życie trenowałem. Drugi powód to adrenalina, w klatce jest jej naprawdę sporo. Trzecim czynnikiem są pieniądze, bo MMA to w końcu moja praca, na dodatek bardzo dobrze płatna. To wszystko sprawiło, że wróciłem do sportu.

Długo musiał pan prosić żonę, żeby zgodziła się na pana treningi w MMA?

Nie musiałem jej przekonywać. Nie było żadnego szlabanu, ale jak usłyszała, że chcę trenować MMA, powiedziała, że jestem głupi i żebym się stuknął w łeb. Na początku była temu przeciwna, bo martwiła się o moje zdrowie, ale to chyba normalne. Każda żona mocno się stresuje, gdy jej mąż się bije. Teraz już oswoiła się z tą myślą.

Trudno jest pogodzić sport z wychowywaniem czwórki dzieci?

Większość domowych obowiązków przejęła moja żona. Gdy tylko mogę, staram się jej pomagać. Bez problemów sobie radzimy.  Od poniedziałku do czwartku trenuje w Warszawie. Gdy wracam do domu, to największą radością są córki, które czekają w progu i mnie witają. Tęsknie za nimi, gdy jestem w Warszawie.

Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan, że warto spróbować sił w MMA?

Ponad dziesięć lat temu. Gdy oglądałem walki, przeleciała mi przez głowę myśl, że może mógłbym spróbować tego po zakończeniu kariery w ciężarach. Później zajmowałem się innymi rzeczami, miałem inną pracę, były inne problemy. Na MMA nie było czasu, ale gdy skończyłem pracę w Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów doszedłem do wniosku, że wybił dla mnie ostatni dzwonek. Skończyłem wtedy 35 lat i stało się jasne, że wchodzę w to teraz albo wcale, bo jutro będzie już za późno. Miałem kilka lat przerwy od zawodowego sportu, dlatego nie czuję się jakoś wyeksploatowany. Mam problemy z kontuzjami z czasów ciężarów, ale umówmy się, nie aspiruję do tego, żeby walczyć o pas UFC. Mam zaplanowaną jakąś ilość walk, jakiś cel sobie postawiłem i z tego postaram się wywiązać. Później koniec.

Trudno było panu zdjąć garnitur i z gabinetu prezesa przejść na salę treningową?

Jeśli chodzi o garnitur, to jako prezes PZPC nie chodziłem w nim aż tak często. Powrót na salę treningową nie sprawił mi żadnego problemu, trudniejsze było przejście ze sportu do biura.

Nie obawia się pan, że w MMA może zepsuć sobie nazwisko?

Wchodząc do klatki, nie boję się tego, że zbiorę po głowie. Siniaki czy połamania po kilku dniach się wygoją. Najbardziej martwię się właśnie o nazwisko, na które pracowałem przez 20 lat. Jest to dodatkowe obciążenie, ale dzięki temu mobilizacja do pracy jest też większa. Nie mogę wejść do oktagonu i byle jak przegrać. Przegrać może każdy, ale trzeba to zrobić godnie. Robię wszystko, żeby moje nazwisko nie ucierpiało. 

Kim jest dzisiaj Szymon Kołecki w MMA?

Trochę już przetestowanym, ale ciągle początkującym zawodnikiem. Nie czuję się "freakiem", bo wszyscy moi rywale byli sportowcami a nie celebrytami. Zresztą nie lubię określenia "freak". Po swoich kilku walkach zmieniłem zdanie na ich temat. Też kiedyś niektórych zawodników nazywałem "freakami", ale teraz patrzę na to inaczej. Każdy, kto wchodzi do klatki, musi się czymś wykazać: przygotowaniem fizycznym, odwagą czy odpornością na stres. To jest ciężki kawałek chleba. Ludzie, którzy nigdy nie byli zamknięci w klatce ze swoim rywalem, nigdy tego nie zrozumieją.

A z jakimś celebrytą wszedłby pan do klatki?

Nie wykluczam, że w przyszłości dojdzie do takich walk z moim udziałem. Nie mam nic przeciwko temu.

Szymon Kołecki Szymon Kołecki Fot. Micha3 Grocholski / Agencja Wyborcza.pl

"Tomek Babiloński ma już lokomotywę, która pociągnie jego gale MMA. Ludzie będą chodzić na Kołeckiego, tak jak na Mariusza Pudzianowskiego" - to słowa Janusza Pindery, które napisał w swoim tekście na polsatsport.pl. Zgadza się pan z nimi?

Z panem Januszem Pinderą znamy się od wielu lat i być może, dlatego tak życzliwie odniósł się do mojej osoby. Bardzo dobrze zna mnie z czasów ciężarowych, wiele razy widział moje zaangażowanie i pewnie to miało wpływ na jego opinię. Mam nadzieję, że jego słowa się sprawdzą i że dzięki mnie będzie też rosła organizacja. Dla mnie liczą się zwycięstwa, ale jeśli przy okazji będę przyciągał ludzi na trybuny, będzie to dodatkowy atut.

Przygodę ze sportami walki zaczynał pan w PLMMA, teraz jest w Babilon Promotions. Z KSW nie dzwonili do pana?

Z Maciejem Kawulskim i Martinem Lewandowskim mieliśmy okazję się poznać, ale żadnych rozmów nie było. Z Tomkiem Babilońskim mamy umówione jeszcze przynajmniej cztery walki i na tym się teraz skupiam.

A wszedłby pan do klatki z Mariuszem Pudzianowskim? Były ciężarowiec kontra były strongman - fajnie to brzmi dla kibiców.

Nie przyszedłem do MMA po to, żeby dążyć do walki z kimkolwiek. Założyłem sobie, że w ciągu trzech lat stoczę 10 czy 11 pojedynków i że wszystkie wygram. Rywali wybierają mi promotorzy. Konfrontacja z Pudzianowskim byłaby dla mnie trudna z dwóch powodów. Po pierwsze, z Mariuszem jesteśmy od lat bardzo dobrymi kumplami.  Po drugie, jest on ode mnie 20 kilogramów cięższy. W życiu nie można niczego wykluczyć, ale nie jest tak, że dążę do walki z Pudzianowskim. 

Pana trenerem jest Mirosław Okniński, który zmaga się z chorobą nowotworową. Podczas rozmów z trenerem poruszacie temat jego choroby?

Rozmawiamy o tym, nie mamy z tym żadnego problemu. Duże słowa uznania dla Mirka, bo gdy nie jest w szpitalu, od razu pojawia się na treningu. Czasami tuż po chemioterapii jest już na sali, stara się nam pomóc w każdej wolnej od leczenia chwili. Trener ma optymistyczne podejście do życia, częściej żartuje z choroby, niż się nią martwi. Nigdy nie było jakiegoś kryzysowego nastawienia u niego względem tej choroby. Mam nadzieję, że Mirek szybko wróci do zdrowia.

Da się przeprowadzić z panem wywiad, nie poruszając tematu ciężarów?

Pewnie, że można, ale myślę, że nie byłaby to pełnowartościowa rozmowa, bo ja do końca życia będę ciężarowcem. Dzisiaj jestem ciężarowcem w MMA. Czy kiedyś będę zawodnikiem MMA, który przyszedł z ciężarów, zobaczymy.

Pana tata był ciężarowcem, później trenerem. Czyli był pan skazany na ciężary?

Raczej nie, bo tata do niczego mnie nie zmuszał ani nie namawiał. Dbał jednak o to, żebym miał w dzieciństwie ogólny rozwój sportowy. Miałem prosty wybór: mogłem zostać ciężarowcem, albo w ogóle nie uprawiać sportu, bo w miejscowości, z której pochodzę, była tylko sekcja podnoszenia ciężarów i piłki nożnej. Ta druga na bardzo niskim poziomie. Wybrałem ciężary i nie żałuję tego.

Trudno było się wydostać z małej miejscowości i trafić na salony?

To była łatwa droga, bo byłem w miarę dobrym sportowcem. Dostałem powołanie do ośrodka szkolenia olimpijskiego i w wieku 15 lat z Wierzbna przeprowadziłem się do Ciechanowa. Tam trenowałem, wszystko poszło sprawnie. Dokładanie kilogramów na sztangę i zbliżanie się do rekordów świata, było dla mnie przyjemnością.

Jest pan w stanie doliczyć się wszystkich medali, które zdobył pan w podnoszeniu ciężarów?

Wszystkich nie, ale tych na arenie międzynarodowej, czyli na mistrzostwach świata, Europy i igrzyskach było 17 albo 18. Jestem spełniony w ciężarach, ale kończąc karierę czułem niedosyt, bo brakowało mi złotego medalu igrzysk olimpijskich. Później wymieniono mi srebrny medal na złoty i dlatego teraz mówię, że jestem spełniony.  

Szymon Kołecki, prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Szymon Kołecki, prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów BARTOSZ BOBKOWSKI

Wracał pan z Pekinu jako wicemistrz olimpijski, po kilku latach okazało się, że jest pan jednak mistrzem. Jaki smakuje złoto zdobyte w takich okolicznościach?

Któregoś dnia wieczorem, rodzina już spała, przeglądałem sobie stronę światowej federacji i zobaczyłem, że jestem na pierwszym miejscu. Zaniosłem żonie komputer do łóżka, żeby też to zobaczyła. Była zdziwiona, ale szczęśliwa. W tamtym właśnie momencie poczułem się mistrzem olimpijskim, a nie gdy przekazywano mi złoty medal. Sam medal nie ma dla mnie większego znaczenia, bo to tylko symbolika. Ważne, że protokół został zmieniony i teraz to moje nazwisko widnieje na pierwszym miejscu. 

Naprawdę kazachskiego sztangistę, Ilję Iljina, któremu odebrano złoty medal, nadal traktuje pan jak kumpla?

Tak, znam go bardzo dobrze. Ilja miał niedawno kontakt z moim synem i pisał mu, że być może niebawem nas odwiedzi.

Nie żywi pan do niego żadnej urazy? W końcu oszukał pana w Pekinie i to przez niego czekał pan tyle lat na złoty medal. 

Nie mam do niego większych pretensji. Przecież wiedziałem, że on jest z Kazachstanu a nie z nieba. Podejrzenia wobec niego mogli mieć naiwni, a ci co znali rzeczywistość, wiedzieli, że wszyscy zawodnicy z byłego ZSRR przygotowywali się do zawodów w taki a nie inny sposób. Iljin został wychowany w takim systemie i nie możemy rozważać, czy on chciał, czy nie chciał. Tak w Kazachstanie było i tyle.

Myśli pan, że podczas spotkania padnie z jego ust słowo: przepraszam?

Nie spodziewam się tego, bo nie sądzę, żeby oni uważali stosowanie dopingu za jakiś problem. Przypuszczam, że w ich rozumowaniu to jest element sportu.

Czy w ciężarach nie jest trochę jak w "Wielkim Szu", gdzie pada zdanie: "graliśmy uczciwie, ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy."

Do ciężarowców przyklejona jest łatka dopingowiczów, bo było dużo kontroli i dużo wpadek. To nie jest tak, że wszyscy na pomoście oszukują, nie ma takiej możliwości. W tym momencie zawodnicy są w taki sposób kontrolowani, że jeśli ktoś kombinuje, to raczej wpadnie.

Jak często był pan badany w trakcie swojej kariery w ciężarach?

Jeżeli nie miałem kontuzji i szykowałem się do dużych imprez, to byłem ciągle badany. 10-12 razy w roku, czasami co trzy dni. Światowe federacje miały harmonogramy zgrupowań reprezentacji i tam wysyłały kontrole. Były też wizyty w domach, bo mieli adresy zawodników. Gdy wszedł w życie system ADAMS, byliśmy monitorowani 24 godziny na dobę. Zdarzyło się nawet, że musiałem wyjść z własnego przyjęcia weselnego, bo przyjechała komisja do zwalczania  dopingu i musiałem się poddać badaniu.

Pana sprawa dopingu też nie ominęła.  Jako szesnastolatek został pan zawieszony.

Pamiętam, jak zostałem wezwany na rozmowę z prezesem związku i sekretarzem generalnym. Szedłem do ich pokoju z przekonaniem, że chcą mi dać jakąś nagrodę, a oni oznajmili, że jest problem z moim badaniem z Mistrzostw Europy juniorów. Wybroniłbym się wtedy z tego zarzutu, ale prezes i sekretarz zagwarantowali, że staną w mojej obronie i że wyjaśnią tę sprawę w Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów. Powiedzieli, żebym nic z tym nie robił, bo oni się tym zajmą. Chciałem zatrudnić adwokata i zamknąć tę historię, ale skoro panowie obiecali pomoc, to zrezygnowałem z tego pomysłu. Po roku dowiedziałem się, że jestem zawieszony i nic już z tym nie mogłem zrobić. Włodarze związku pięknie mówili, ale nawet nie kiwnęli palcem w mojej sprawie. Mogłem sam to załatwić i miałbym spokój.

W seniorskiej karierze też pojawiały się wobec pana podejrzenia o stosowanie dopingu.

W trakcie kariery w ciężarach spotkałem ludzi, którzy chcieli mi udowodnić, że jestem dopingowiczem, ale nigdy to się nikomu nie udało. Były osoby, które robiły wszystko, żeby wyciągnąć jakieś rzeczy na Kołeckiego i je wyolbrzymić. Niektórzy postawili sobie za punkt honoru, żeby mnie zawiesić, ale nic z tego nie wyszło. Były dwa albo trzy takie podejścia. W Polsce nigdy nie byłem zawieszony.

Kiedyś Przemysław Saleta sugerował, że może warto zalegalizować doping. Co pan o tym sądzi?

Jeśli zalegalizujemy doping, to będziemy mieli do czynienia z hodowaniem sportowców. Większą rolę odgrywałoby przygotowanie chemiczne a nie treningowe. Dzisiaj agencje antydopingowe toczą w wielu sportach trudną walkę z dopingiem, ale obecnie jest on na marginesie. Gdyby został zalegalizowany, zdominowałby sport. Moim zdaniem nie powinno się tego robić, bo działyby się straszne rzeczy. Następnym krokiem byłoby zamontowanie w głowach sportowców sterowników i odpalanie ich z pilota. Jestem przeciwnikiem legalizacji dopingu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek problem dopingu w sporcie się skończył, ale na pewno dzisiaj jest lepiej niż było kilkanaście lat temu.

W Polsce w MMA nie ma badań antydopingowych. To stanowi dla pana problem?

Ostatnio czytałem, że mistrzowie KSW mają być badani na obecność dopingu. Prędzej czy później testy antydopingowe wejdą do MMA, w UFC już są. Poza tym uważam, że MMA ma bardzo duży potencjał i w niedalekiej przyszłości zostanie dyscypliną olimpijską.

Odchodził pan z Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów po dopingowej wpadce braci Zielińskich. Jak bardzo na tym zamieszaniu ucierpiało pana nazwisko?

Nie interesuje mnie w ogóle, co się stało z moim nazwiskiem. To jest najmniej istotne. Mogą nawet je podeptać, byleby dyscyplina się obroniła. Podczas moich czteroletnich rządów zrobiliśmy bardzo dużo rzeczy, z których byłem dumny, ale zakończyło się tragedią. Dlatego kadencję uznaję za nieudaną. Cel był jasny: chcieliśmy mieć dobrze przygotowaną reprezentację i przywieźć medale z igrzysk olimpijskich. Nie było ani jednego, ani drugiego. Na dodatek pojawiły się problemy z wpadkami dopingowymi, dlatego była klapa.

Nie chciał pan zostać w gabinecie prezesa i próbować ratować sytuację?

Nie, bo idąc do PZPC, od razu planowałem, że będę pracował tylko jedną kadencję. Jeszcze przed aferami oznajmiłem zarządowi, że rezygnuję. Nie zakładałem, że będę odchodził w takich okolicznościach.

Adrian Zieliński został zdyskwalifikowany na cztery lata. To jest kara adekwatna do czynu?

Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, bo nie znam sprawy, nie znam dokumentacji ani dowodów. Za mojej kadencji przyszedł jeszcze do PZPC wynik próbki B Adriana i na tym etapie moja wiedza na ten temat się skończyła. Jeśli dyskwalifikacja Adriana będzie utrzymana, to mam nadzieję, że została ona oparta o materiał dowodowy, a nie tylko o chęć potwierdzenia tego, że ta głośna afera z Zielińskim nie mogła się inaczej skończyć.

Do braci Zielińskich ma pan jakieś pretensje?

Nie, ale mam pretensje do ich trenerów, którzy nie pozwalali im się szkolić w kadrze, bo uznawali, że są mądrzejszymi trenerami od tych wskazanych przez PZPC. Byli pewni, że to oni przygotują zawodników do zdobycia medali. Jak to się skończyło, wszyscy widzieliśmy. Głównymi winnymi są trener klubowy i trener indywidualny.

Bycie prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów to była ciężka robota?

Ciężka i mało przyjemna, bo nie jestem typem urzędnika. Podjąłem się tego zadania, bo czułem odpowiedzialność za dyscyplinę i uznałem, że muszę to zrobić. Środowisko ciężarowe chciało, żebym został prezesem. Później ci sami ludzie marzyli o tym, żebym odszedł. Gdy powstał ten bałagan, osoby, które wcześniej całowały mnie po dupie, nagle zaczęły na mnie psioczyć. Myślę, że postępowali tak, bo mogli się w danym momencie wpisać w panujący trend. Nie miałem z tym żadnego problemu. Przynajmniej zobaczyłem, kto wspierał mnie w pracy ze względu na ideę, a kto ze względu na swoje korzyści.

Jako prezes chciał pan wdrożyć program pod tytułem: "Adaptacja sportowców do życia pozasportowego". Udało się to zrobić? 

Niestety, nic z tego nie wyszło. Wielokrotnie pytaliśmy zawodniczki i zawodników, którzy byli w kadrach seniorskich, w jakim kierunku chcą się kształcić i rozwijać, żeby być przygotowanym do życia po zakończeniu kariery. Ale nie dostaliśmy od nich odpowiedzi. Niby każdy chciał się przygotować do tego, ale jak się trenuje dziewięć razy w tygodniu, to nikomu nie chce się robić dodatkowych kursów, spędzać weekendów na szkoleniach. Poza kilkoma sportowcami, którzy zrobili kursy sędziowskie, nikt nie skorzystał z naszej oferty.

Warto w tym momencie przytoczyć przykład Agaty Wróbel. Najbardziej utytułowana polska sztangista w historii po zakończeniu kariery pracowała w sortowni śmieci w Anglii. To chyba nie musiało się tak potoczyć?

Agata wyjechała z Polski, odcięła się od środowiska i to był jej wybór. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy kończyła karierę, to chciałem jej pomóc. Mam wielu znajomych w stronach, w które się udała i pewnie pomógłbym jej znaleźć dobrą pracę. Jednak ona nie chciała niczyjej pomocy. Pracowała na swój rachunek i tak wyszło. Szanuję jej decyzję. Niestety, dzisiaj nie mam z Agatą żadnego kontaktu.

Pan już wcześniej wiedział, co będzie robił po odstawieniu sztangi w kąt?

Nie, bo uważałem, że moja kariera potrwa dłużej, ale zakończyła się w brutalny sposób przez fatalną operację. Miałem wstępne pomysły, ale nie było żadnych konkretów.

Życie po życiu w przypadku sportowca jest trudne?

Zależy od tego, czy ktoś ma dwie lewe ręce czy dwie prawe. To jest indywidualna sprawa. Na pewno nie jest łatwo, bo nic nie spada z nieba. Dla mnie najtrudniejszy moment był wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mogę już trenować ciężarów i żeby utrzymać rodzinę, muszę zająć się czymś innym. Czułem żal, ale nie mogłem tego długo rozpamiętywać. Zakasałem rękawy i wziąłem się do roboty. Byłem prezesem PZPC, teraz walczę w klatce. Życie toczy się dalej.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.