Dlaczego Polacy nie wygrywają? - rozmowa z Andrzejem Sikorskim

Andrzej Sikorski jest trenerem tenisa. Skończył AWF w Warszawie, pracował krótko w Legii, potem wyjechał do Szwecji i Hiszpanii. Prowadził tenisową akademię w Madrycie, ostatnie dwa lata spędził w Villenie, w ośrodku, z którego wywodzi się Juan Carlos Ferrero, bohater ostatniego finału Pucharu Davisa, czołowy gracz w rankingu ATP.

Dlaczego Polacy nie wygrywają? - rozmowa z Andrzejem Sikorskim

Andrzej Sikorski jest trenerem tenisa. Skończył AWF w Warszawie, pracował krótko w Legii, potem wyjechał do Szwecji i Hiszpanii. Prowadził tenisową akademię w Madrycie, ostatnie dwa lata spędził w Villenie, w ośrodku, z którego wywodzi się Juan Carlos Ferrero, bohater ostatniego finału Pucharu Davisa, czołowy gracz w rankingu ATP.

Wojciech Nowosielski: - Dwa lata temu przyjechał Pan z Ferrero na challengera do Szczecina i ten Ferrero był bardziej polski niż hiszpański. Miał koszulkę z napisem "Lot", znał kilka słów po polsku i miał w Pana osobie opiekuna.

Andrzej Sikorski: - Nie zajmował wtedy jeszcze dobrego miejsca w rankingu, były kłopoty z przyjazdem. Ale co nie mogą słowa, mogą pieniądze. Kupiliśmy dziką kartę na turniej, pomógł konsul polski w Madrycie, "Lot" dał bilety i był to dobry strzał. Dziś jest już sławny, ale trzy, cztery lata temu nie bardzo w siebie wierzył, miał chwile słabości. Ale miał też od początku znakomitego trenera Antonio Martinez Cascalesa.

Do ośrodka, w którym Pan pracował przyjeżdżali i polscy gracze, choć na krótko. Tak zresztą bywało i dawniej. Wracali z Australii, Florydy czy Hiszpanii opaleni, nawet bardziej naładowani energią, ale to wrażenie szybko przemijało wraz z opalenizną.

- Trener jest nie tylko od uczenia uderzeń i nie zrobi tego w kilka tygodni. Musi naprawdę poznać zawodnika, zżyć się z nim, dopasować, długo rozmawiać, wciąż z nim jeździć po turniejach, obserwować. W tenisie jest tak, że pięćdziesięciu najlepszych graczy tak samo biega i uderza, a mecz rozstrzyga się w głowie. Trzeba tę głowę ustawić na pozytywne myślenie, wtedy też gracz zachowuje logikę i może robić na korcie to, czego go nauczono. I potrzebny jest profesjonalny ośrodek ze specjalistami od fizjologii, przygotowania ogólnorozwojowego. Niedawno na seminarium dla trenerów w Pruszkowie był Holender Bram van Damme, który pracuje dla hiszpańskiej federacji tenisa, a wcześniej opiekował się piłkarską drużyną Schalke 04. Opowiadał o m.in. o żywieniu we współczesnym tenisie, o witaminach. Na seminarium było niespełna 60 trenerów, nie zjawił się nikt z PZT.

Nasi gracze odnoszą jednak sukcesy, właśnie PZT ma żal, że nie opisuje się sukcesów w młodzieżowych kategoriach, choć nie ma przełożenia na sukcesy w rozgrywkach seniorskich i tenis zawodowy.

- Jestem w Polsce od października i widzę, jak grają nasi juniorzy. Nieczyste uderzenia, nie ma prowadzenia piłki, celowości, sterowania. Jakość nauczania jest bardzo słaba. A korty i zasady gry są takie same wszędzie. W Moskwie, Barcelonie czy Piotrkowie. Jest siatka i te same linie. Hiszpanie, którzy pierwsi doszli do tego, że tenis to gra matematyczna, uczą uderzać forhend i bekhend w sposób absolutnie kontrolowany. Widać to było w grze Ferrero z Hewittem podczas Pucharu Davisa. No, ale to nie tylko Ferrero. 17 Hiszpanów jest w pierwszej setce ATP.

Kolejny mankament naszych młodych graczy to płaskie uderzenia. Piłka mija siatkę na wysokości 30-50 cm z małym marginesem bezpieczeństwa. Hiszpanie potrafią przerzucać piłkę i dwa metry nad siatką, zachowuje ona rotację do końcowej linii, odbija się po koźle wysoko z dwukrotnie większym przyśpieszeniem. Gdy nasi zawodnicy wpadają na tak grającego rywala gubią się.

Dzieci w wieku 14-15 lat mogą grać na podobnym poziomie, ale później decyduje już o wynikach przygotowanie fizyczne, nad którym pracuje się już od 9-10 roku życia. Do tego potrzebni są dobrzy, wykształceni trenerzy i profesjonalne ośrodki. W Hiszpanii dochodzi do tego masowość. Mistrzowie rodzą się na uboczu. Ferrero pochodzi z małego miasteczka Otenyente. Tam prawie wszędzie są jakieś korty, instruktorzy i szansa na znalezienie talentu większa. Inaczej ustawia się też sprawę szkoły. Gracz nie musi z niej rezygnować. Ale szkołę dopasowuje się do tenisa, a nie na odwrót.

U nas praktycznie nie ma takich ośrodków, tenis jest dla zamożnych, a trener musi myśleć o utrzymaniu siebie i rodziny i jest skazany na "sztundy", zarobkowe gry z amatorami.

- Ja też pewnie byłbym bogatszy gdybym robił to, co 500 polskich trenerów w Niemczech, którzy nie zajmują się zawodowym tenisem tylko "sztundami". To sprawa wyboru. Od początku miałem inne nastawienie. Może wynikało to też z rodzinnych tradycji, mój ojciec grał w Polsce w takich czasach, gdy byli tacy gracze jak Licis, Radzio, Gąsiorek. Prowadziłem w Madrycie akademię na komercyjnych zasadach, ale też miałem szczęście, że trafiłem potem pomiędzy najlepszych trenerów, którzy opiekowali się Maratem Safinem, Lleytonem Hewittem i Ferrero.

Co Pan robi teraz, po powrocie do kraju?

- Prowadzę grupę juniorów finansowaną przez ich rodziców. Od wiosny zamierzam szkolić dzieci i młodzież w moim rodzinnym mieście. Ośrodek Sportu i Rekreacji dał mi korty. Będę siał, siał, i może będzie z tego jakieś szczęście.

Rozmawiał Wojciech Nowosielski

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.