Sport, misja dla feministek najłatwiejsza

Polskie feministki o sporcie albo nie mówią wcale, albo mówią źle, spychając go do getta dla mężczyzn, w dodatku tych mniej rozgarniętych - pisze w swoim felietonie dziennikarz ?Gazety Wyborczej? i Sport.pl Rafał Stec.

Awangardą był tenis. Organizatorzy nowojorskiego US Open już w 1973 r. uznali, że uczestniczki turnieju kobiecego powinny zarabiać tyle ile uczestnicy turnieju męskiego. Pozostałe imprezy wielkoszlemowe, tworzące najbardziej prestiżowy cykl w dyscyplinie, długo broniły się przed rewolucją. Melbourne zrównało nagrody w 2000 r., paryskie Roland Garros i londyński Wimbledon w 2007 r. I korty stały się w poważnym sporcie jednym z niewielu terytoriów, na których panie wynagradza się tak hojnie jak panów.

Debata, czy tenisowi bossowie postąpili słusznie, trwa do dziś. Przeciwnicy równouprawnienia argumentują, że mężczyźni uwijają się nawet przez pięć setów w meczu, a kobiety przez trzy (dzięki czemu wystarcza im sił, by rywalizację w singlu łączyć z rywalizacją w deblu). I że mężczyźni toczą niezapomniane epickie batalie, w rekordowych przypadkach rozciągnięte do 11 godzin, a gry kobiece zbyt często bywają nudne. Kwestię estetyczną podnosi się chyba najchętniej. Po Australian Open sprzed czterech lat środowiskiem wstrząsnął brutalny komentarz australijskiej publicystki Rebecki Wilson, która krótkie finałowe znęcanie się Sereny Williams nad znacznie słabszą Dinarą Safiną obwołała fatalną reklamą tenisa. Według niej żadnemu uczciwemu fanowi nie przeciśnie się przez gardło, że tenisistki zasługują na tyle, ile biorą tenisiści, a ekspertów od wyartykułowania tej oczywistej prawdy powstrzymuje tylko polityczna poprawność.

Tą argumentacją można opisać niemal cały sport. Sprinterki biegają wolniej niż sprinterzy; kulomiotki pchają lżejszą kulę niż mężczyźni; siatkarki zbijają nad niższą siatką niż siatkarze. Z czego jednak kompletnie nic nie wynika - wysokość płacy rzadko zależy wyłącznie od czasu lub wysiłku poświęconego pracy. Adam Małysz pokonuje na nartach sto metrów i nawet nie zdąży się spocić, ale nikt nie powie, że powinien zarabiać wielokrotnie mniej od wiecznie zdyszanej Justyny Kowalczyk, która przemierza kilometry i przed metą przestaje niekiedy z wycieńczenia widzieć.

Nie, zrównywanie kobiecych premii z męskimi bywa wynaturzeniem dlatego, że łamie generalną, naturalnie logiczną regułę, iż najwięcej zarabiają ci sportowcy, których wyczyny chce podziwiać najwięcej ludzi. Decyduje, jak w całym show-biznesie, oglądalność.

W wielkoszlemowych igrzyskach nie decyduje. Skoro tenisiści mają więcej kibiców, to wskutek równouprawnienia albo oni zarabiają mniej, niż mogliby zarabiać jako generujący wyższe przychody, albo z części zysków rezygnują organizatorzy, którzy ulegają ideologii wbrew nieubłaganemu rachunkowi ekonomicznemu.

Podobne zasady obowiązują na imprezach, w których kobiety rywalizują obok mężczyzn - w tym samym momencie, na tej samej arenie. Np. w lekkoatletycznym cyklu Golden League. Kiedy obie płcie są rozdzielone czasem i przestrzenią, rozdziela je też otchłanna nierówność wynagrodzenia. Piłkarze zarabiają więcej od piłkarek, koszykarze od koszykarek, kolarze od kolarek. Zarabiają dziesięć, pięćdziesiąt, a niekiedy i sto razy więcej.

Na szczęście zniwelować rażącą dysproporcję będzie o tyle łatwo, że nie potrzeba tutaj wsparcia mężczyzn - w przeciwieństwie do polityki, w której przegłosować ustawę parytetową da się tylko rękami umiejętnie wytresowanych uprzednio samców. (Gdyby dało się bez samców, ustawa byłaby zbędna). Wyprać kibicowskie mózgi byłoby ciężko, sam przyznaję, że żadne tortury nie zmuszą mnie do wgapiania się w kobiety lejące się po twarzach. O nie, nie przełamałbym się nawet dla szczytnego celu - podniesienia oglądalności, przyciągnięcia reklamodawców i umożliwienia pięściarkom życia na poziomie Gołoty. Nie przełamałbym się pewnie ze strachu, że i ja mógłbym wpaść na jedną z nich w ciemnym zaułku.

Moja lękliwość pozostaje jednak bez znaczenia, wystarczy uświadamiać same kobiety. Im więcej z nich sport pokocha, tym lepszy będzie los ich idolek. Telewizje będą się wdzięczyć w przetargach o transmisje, zaślinią się sponsorki, urokowi żeńskich igrzysk nie oprą się reklamodawczynie. Polskie feministki mają w tej sprawie mnóstwo do nadrobienia (i pokajania się), bo na razie sportsmenkom wydatnie szkodzą. O sporcie albo nie mówią wcale, albo mówią źle, spychając go do getta dla mężczyzn, w dodatku tych mniej rozgarniętych. A przy okazji dyskryminują najbardziej rozgarnięte kobiety, które w trajektorii lotu piłki kopniętej z rzutu wolnego umieją dostrzec skończone, pierwotne piękno.

One też oklaskują przede wszystkim mężczyzn, dlatego przed feministkami inspirujące wyzwanie - odpalić transmisje z rozgrywek żeńskich, gruntownie zgłębić ich tajniki, propagować w szeregach własnej płci, przecież liczniejszej u nas niż męska. Jeśli nie zawiodą, czeka nas nowa era wojen o pilota. Dobrze, mężu, zniosę z tobą ten mecz Interu Mediolan, wiem, że wygrał waszą Ligę Mistrzów, ale rozumiem, że później razem obejrzymy Turbiny z Poczdamu, które wygrały naszą.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.