Rozmowa z Dariuszem Michalczewskim: Przewrót polityczny

- Jestem szczęśliwy. Nie mam tylko kontaktu z dzieciakami. To jest chyba moja największa życiowa porażka. Myślę, że w przyszłości wszystko się jakoś ułoży - mówi Dariusz Michalczewski

Rozmowa z Dariuszem Michalczewskim: Przewrót polityczny

- Jestem szczęśliwy. Nie mam tylko kontaktu z dzieciakami. To jest chyba moja największa życiowa porażka. Myślę, że w przyszłości wszystko się jakoś ułoży - mówi Dariusz Michalczewski

Za trzy tygodnie Dariusz Michalczewski stoczy swoją pierwszą zawodową walkę w Polsce. Pięściarz, który w 1987 r. uciekł z kraju, który dorobił się w Niemczech milionów, który zdobył tam tytuł mistrza świata wagi półciężkiej wersji WBO, który 22 razy obronił ten tytuł, będzie walczył w Gdańsku z Joeyem DeGrandisem.

Jacek Adamczyk, Radosław Leniarski: Jaki hymn zagrają Panu w Gdańsku?

Dariusz Michalczewski: - To nie jest dla mnie najważniejsze. Grunt, że boksuję w Polsce i pokazuję się polskiej publiczności. Ale dobra, powiem - polski hymn.

No, to w Niemczech jest Pan już stracony.

- Nie. Tam też mam swoich kibiców. Choć rzeczywiście najbardziej słychać paru krzykaczy. Ostatnio gwizdali na mnie w Berlinie po walce z Richardem Hallem. Ale powiedzmy szczerze: powinni być szczęśliwi, bo takiego pojedynku już do końca życia nie zobaczą, w Berlinie czegoś podobnego nie będzie. Chyba że Berlin przemianują na Meksyk, to może...

Niemieckie gazety cały czas mnie obsmarowują. Nie sądzę się z nimi, bo jak tu się sądzić, skoro jedna pisze, że widziano mnie w burdelu i przy tym ze dwadzieścia razy używa słów "być może" i "prawdopodobnie". Oni chcą mnie zniszczyć. Dla nich niby jestem najbardziej utytułowanym niemieckim pięściarzem, ale przecież nazywam się Dariusz Michalczewski. To im stoi jak ość w gardle.

Jestem dumny, że teraz mogę boksować pod polską flagą, usłyszeć polski hymn. Przecież to, co robię, to w zasadzie przewrót polityczny - na pewno nie będzie im łatwo jak w telewizji Premiere zobaczą walkę z Gdańska z polskim hymnem i polską flagą. Ale - za przeproszeniem - lachę w to wbijam.

Wiem, że u nas w Polsce ludzie będą się z tego cieszyć. Jestem Polakiem, tu się urodziłem, tu wychowałem. Mimo to, dla mnie nie jest to pierwszorzędna sprawa. Jednak dla wielu kibiców jest. I dlatego to robię.

Z Niemiec też przyjadą moi znajomi np. zespół Scorpions, kilku prominentów. Ale ja ich specjalnie nie sprowadzam i nie namawiam. Kto chce, kto mnie lubi - wpadnie do Gdańska. Nigdy nikogo nie prosiłem, żeby przyjechał na moją walkę. Ja jestem główną osobą w tym widowisku, a nie ludzie siedzący przy ringu.

Ale budował Pan w Polsce swoje lobby. Np. Aleksander Kwaśniewski napisał wstęp do Pana autobiografii.

- Osobiście nie rozmawiałem z prezydentem, ale spotykałem się z Leszkiem Millerem, który na pewno też się jakoś do tego przyłożył, aby w Polsce odbyła się ta walka. Cała śmietanka polityczna chce, abym tu bronił tytułu. Na przykładzie Adama Małysza widać, że w Polsce potrzebny jest sukces - nawet Dariusza Michalczewskiego, który będzie boksował pod polską flagą.

Wcześniej walczył w Polsce Andrzej Gołota. Nie ma Pan wrażenia, że jego pojedynki wywoływały większe poruszenie?

- Nawet tego nie porównujcie. Stawką mojej walki jest tytuł mistrza świata, a tamte były o nic z jakimiś amerykańskim "Bim Bam Bum". Ja rozumiem, że Gołota boksował cały czas dla kraju, ale ja też boksuję teraz dla Polski. Andrzej nigdy nie był mistrzem, a ja już walczyłem o tytuł 22, nie 23... no nie wiem, ileś tam razy.

Już rok temu zabiegał Pan o pojedynek w Polsce. Nic z tego nie wyszło. Ponoć pokłóciliście się z telewizją Polsat o pieniądze?

- Do domknięcia kontraktu zabrakło minimalnej kwoty (wg naszych informacji ok. 20 tys dolarów - dop. red). Gdybym się wtedy w odpowiednim momencie obudził, to sam bym to zapłacił. Ale ostatecznie dobrze się stało, że tego nie zrobiłem. Jestem dumny, że pojedynek z DeGrandisem pokaże telewizja publiczna i obejrzy go wielu ludzi. TVP włożyła dużo pracy i wykazała wiele dobrych chęci, żeby ta walka odbyła się w Polsce.

Kto jest organizatorem Pana walki?

- Nic by się nie udało bez Andrzeja Grajewskiego. On ma kontakt z promującą mnie firmą Universum Box Promotion, ufają mu.

Namawianie Universum nie trwało długo. W pewnym momencie powiedzieli tylko: Darek, teraz jeszcze odpuśćmy, w Polsce zrobimy następną walkę. Ponoć coś nie odpowiadało stacji Premiere, która pokaże w Niemczech gdańską galę. Nie - ja im na to. Nie mogą Polaków robić w konia. I nadałem sprawie właściwy kierunek. Zrezygnowałem z części gaży. O ile zmniejszyłem honorarium? Nieważne, nie chcę o tym mówić. Ale dałoby się trochę z tego pożyć. Teraz musi się udać.

Czy nie jest tak, że ostatnio Universum Pana zaniedbuje? Można odnieść wrażenie, że np. stawia na braci Kliczków. Pan jakby odszedł w cień.

- Niemcy kiedyś byli zieloni w tym biznesie i bardziej się dzielili z innymi. Teraz wszyscy są cwaniakami, każdy ciągnie w swoją stronę. Ale takich pieniędzy jak ja, Kliczkowie długo nie będą zarabiać. Zarabiam najlepiej ze wszystkich bokserów walczących dla tej firmy i to jest najważniejsze. Dla mnie np. gazety mogłyby zapomnieć o Michalczewskim i do końca życia o nim nie pisać. Pod warunkiem, że będę miał swoją kasę.

Czyli nieprawdą jest, że UBP ma kłopoty finansowe i oszczędza na niektórych zawodnikach?

- Właściciel Universum Klaus Peter Kohl niedawno podpisał kontrakt z telewizją ZDF. Gala w Gdańsku będzie ostatnią, jaką pokaże kodowana Premiere. Mnie też kończy się kontrakt z UBP. Jestem wolny i do kupienia. Nie miałem na razie propozycji, ale myślę, że jakieś będą... Np. Svenowi Ottke zaproponowano 10 mln marek, żeby zrezygnował z kontraktu z telewizją ARD. A ja jestem droższy.

Będzie Pan współpracował z polskimi grupami zawodowymi?

- Nie chcę mieć nic wspólnego z tym całym polskim boksem zawodowym. Tworzą go ludzie niepoważni. Nie ma w nim żadnej odpowiedzialnej osoby. Wszyscy myślą tylko o sobie, zrobił się straszny bałagan. Ledwie zasiali drzewka, a już chcą je sprzedawać, choć nie mają żadnych owoców. Biją się między sobą, kłócą i wyrabiają złą markę polskiemu boksowi zawodowemu, którego tak naprawdę jeszcze nie ma.

Ale nie będzie to Pana ostatnia walka w Polsce?

- Na pewno nie. Jeszcze będę trochę boksował, telewizja ma wobec mnie jakieś plany, a i ja tego potrzebuję. Następny pojedynek stoczę w Ameryce - jadę tam, żeby zatańczyć na nosie Royowi Jonesowi. Może zaboksuję w Chicago, największym polskim mieście w Stanach. Jeśli nie z nim, to przynajmniej bezpośrednio na jego oczach.

Do USA wyjeżdża w najbliższym czasie Pana żona. Wieść niesie, że tylko z synami.

- Rozstajemy się z Dorotą. Żyję teraz z Patrycją, jestem szczęśliwy. Nie mam tylko kontaktu z dzieciakami. To jest chyba moja największa życiowa porażka. Myślę, że w przyszłości wszystko się jakoś ułoży - chłopcy są młodzi, słuchają, co mama mówi i może są na mnie trochę obrażeni za nasze rozstanie, ale jak podrosną, sytuacja powinna się poprawić.

Dorota jest wspaniałą kobietą i wspaniałą matką, tylko może nie była idealną żoną, a ja - idealnym mężem. Nie wiem, czy będziemy brali ślub z Patrycją, na razie nie mam jeszcze rozwodu z Dorotą.

Ma Pan dwóch synów - 15-letniego Michała i 10-letniego Nicolasa. Młodszy, to ponoć duży pięściarski talent.

- Stoczył dwie walki - oficjalną i nieoficjalną. To Tiger 2. Wygrał, bardzo dobrze boksował. W wieku 10 lat walczy tak jak ja, gdy miałem 16 lat. Nicolas to prawdziwy showman. Jestem z niego dumny, chociaż jego walki bardziej przeżywałem niż swoje. Mało mi serce nie pękło, gdy wchodził na ring. Jest strasznie zaangażowany, na treningach robi po 10 rund ćwiczeń z przyborami, ma niesamowitą kondycję. Jak będzie sam z mamą, to może nie dać sobie rady, bo mama znajdzie mu coś innego. Ich wyjazd do Ameryki to dla mnie dodatkowa kara.

Ale czemu ja w zasadzie narzekam? Jeszcze ludzie powiedzą o mnie: "to wariat". Tak, nie mam kontaktu z dziećmi - to mnie bardzo boli - ale poza tym mam wspaniałe życie. Codziennie, po parę razy, wysyłam do chłopców SMS-y. Na razie nic więcej nie mogę zrobić.

Rozmawiali

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.