Hokej. Andrzej Kotoński - najstarszy hokeista polskiej ligi

Walili w tyłek tak, że skóra pękała. Czasem drewnianym klapkiem. I żeby to raz. Ale nie, było za pierwszy mecz, za pierwszą bramkę - opowiada Andrzej Kotoński

Hokej. Andrzej Kotoński - najstarszy hokeista polskiej ligi

Walili w tyłek tak, że skóra pękała. Czasem drewnianym klapkiem. I żeby to raz. Ale nie, było za pierwszy mecz, za pierwszą bramkę - opowiada Andrzej Kotoński

Andrzej Kotoński, hokeista Zagłębia Sosnowiec, skończył w piątek 40 lat. To najstarszy zawodnik, który zawodowo gra w Polsce w hokeja. W karcie zawodniczej Kotońskiego nie ma wielu wpisów. Raptem trzy: Unia Oświęcim, GKS Tychy i od tygodnia Zagłębie. Szacunek musi jednak budzić data pierwszej adnotacji: 5 styczeń 1973 roku.

Etat przy piecu

- Na lodowisko trafiłem oczywiście przez przypadek. Kochałem piłkę nożną, uganiałem się za nią całymi dniami. Na lodowisko mnie nie ciągnęło. Nawet boks ceniłem sobie bardziej Skusili mnie tym, że każdemu chętnemu dawali łyżwy.

Hokejówki od razu mi się spodobały. Co prawda brakowało im ząbków do hamowania, ale jeździło się na nich dużo łatwiej niż na figurówkach- opowiada Kotoński.

Kotoński od początku był ustawiany w ataku, na skrzydle. Strzelać gole - to lubił najbardziej. - Do pierwszej drużyny wszedłem w wieku 18 lat. Mimo, że Unia grała wtedy w drugiej lidze o miejsce w składzie było bardzo trudno. Pod koniec lat 70. grało się tylko na trzy piątki, więc najczęściej podgrzewało się ławeczkę. Duży stres przeżywałem też w szatni. Drużyną rządzili starsi zawodnicy - Andrzej Liput, Karol Moroń. Było jak w wojsku. Przede wszystkim szacunek i wszędzie proszę pana - tłumaczy.

Młody Kotoński najbardziej przeżył "drużynowe chrzty". - O Jezu! Nie było żadnego pobłażania. Walili w tyłek tak, że skóra pękała. Czasem drewnianym klapkiem. I żeby to raz. Ale nie, było za pierwszy mecz, za pierwszą bramkę. A potem w czasie wyjazdów to nawet i za pierwszy most i wiadukt. Trzeba było się też wkupić, postawić piwo. Teraz młokos przyniesie zgrzewkę, dostanie klapsa i po krzyku - śmieje się Kotoński.

Kazimierz Jarnot, który był jednym z tych, którzy wprowadzali Kotońskiego do drużyny, tak wspomina tamte czasy: - Rzeczywiście trochę tych chrztów było. Bicie klapkiem? Tylko w czasie chrztów wychowawczych. Jak już było po wszystkim przygotowywaliśmy zawsze miednicę z zimną wodą. Chrzczony hokeista musiał w niej usiąść, a reszta żartowała, że aż syczy.

- Przez wiele lat grałem z Andrzejem w jednym ataku. Rozumieliśmy się w ciemno. Czasami gdy wjeżdżaliśmy do tercji rywala, obrońcy nawet do nas nie podjeżdżali. Patrzyli tylko czy wpadnie gol, czy nie. Andrzej jest nie tylko świetnym hokeistą, ale jest też uzdolniony muzycznie. Podczas jednego wyjazdu do Czechosłowacji rozochocony tym, że obok odbywało się wesele dał świetny koncert na klapie od śmietnika - mówi Jarnot. - Czasami młodzi robili też starszym żarty. Wtedy był taki zwyczaj, że zawodnicy wchodzący do drużyny pilnowali, by starzy zawsze mieli pastę do czyszczenia butów. Szczególnie czuły na tym punkcie był Andrzej Liput. Kotoński czasami z niego żartował. Jak Liput miał czarne buty, przynosił mu brązową pastę. Założył czarne, dostał brązową - dodaje Jarnot.

Kotoński, z zawodu kierowca - mechanik, nigdy nie pracował w swojej profesji. - W zakładach chemicznych w Oświęcimiu najwięcej hokeistów było zatrudnionych na piecach przy tzw. karbidzie. Ale pracowaliśmy tam tylko trzy miesiące w roku, w okresie roztrenowania. Później w czasie przerwy w rozgrywkach wyjeżdżałem też na budowy do Austrii, zbierałem truskawki w Niemczech. Trzeba było sobie jakoś radzić - tłumaczy.

Kotoński w trakcie kariery przeżył odkryte lodowiska, grę bez ochraniaczy, gnące się łyżwy. - Na początku właściwie tylko kije były dobre. Cała reszta to był szmelc. Kaski bez szyb powodowały, że ciągle miałem rozbite łuki brwiowe. Kiepskie ochraniacze to przyczyna ciągle wybitych łokci. W 1974 roku, gdy dostaliśmy dwa komplety sprzętu od zaprzyjaźnionego klubu ze Szwecji, zazdrościła nam cała Polska - zapewnia Kotoński.

Po latach wiele wspomnień się zaciera. Trudno uwierzyć, ale Kotoński nie pamięta pierwszego meczu w lidze.

- Widać nie był szczególny. Z początku kariery najlepiej pamiętam mecze z Zagłębiem. W latach 80. sosnowiczanie rządzili ligą. Pierwszy mecz po awansie graliśmy właśnie z nimi. Z jednej strony beniaminek, z drugiej sosnowiecki "Kosmos": Jobczyk, Zabawa, Klocek, Pytel, cała śmietanka. Przegraliśmy po strasznej walce 7:8, tracąc bramkę na 17 sekund przed końcem. Załatwił nas Jobczyk z Zabawą - wspomina Kotoński.

Były kwasy

Po latach sytuacja się odwróciła. To właśnie na kryzysie Zagłębia na początku lat 90. najwięcej skorzystali oświęcimianie. - Unia miała pieniądze, przyszły wzmocnienia i zaczęły się sukcesy. Ale to już nie była ta sama liga co przed pięcioma laty. Zaczął się regres, który trwa do dziś. W latach 80. mieliśmy świetnie wyszkolonych zawodników. Reprezentacja cały czas występowała w grupie A. Polscy hokeiści mieli się od kogo uczyć. Graliśmy jak równy z równym z Niemcami, Finlandią. Kto wtedy słyszał o Szwajcarii czy Holandii? - pyta Kotoński. - Pierwsze mistrzostwo Polski to była wielka sprawa. Przed decydującym meczem z Naprzodem Janów pierwsi kibice przyszli na lodowisko o siódmej rano. Wygraliśmy 7:1 , a całą serię 4:3. To był szał. Gdzie się nie weszło, do sklepu czy na pocztę, wszędzie nas zaczepiano, były wycieczki do szkół - uśmiecha się Kotoński.

Potem sześć razy zdobył wicemistrzostwo. - Ciągle przegrywaliśmy z Podhalem. Stłamsili nas psychicznie. Za trenera Neuvirtha drużyna była świetnie przygotowana, w lidze wygrywała z Podhalem jak chciała, ale w play - off dopadły nas kontuzje i skończyło się jak zawsze - tłumaczy.

Z Kotońskim rozmawiam w restauracji na lodowisku w Oświęcimiu. Co chwilę ktoś nam przeszkadza: Co słychać "Rąsia"? Część "Rączka"! - To przezwisko wymyślił Andrzej Liput podczas jakiegoś turnieju w Czechosłowacji. Ponoć miałem bardzo szybkie ręce, nieźle grałem nadgarstkiem - tłumaczy Kotoński.

Kotoński uważa, że najwięcej zawdzięcza trenerowi Marianowi Syryńskiemu. - Przy nim się wychowałem -podkreśla.

Najlepiej pamięta jednak tych, z którymi pracował ostatnio w GKS Tychy. - Rosjanin Sergiej Wojkin, który prowadził nas w poprzednim sezonie, powinien być psychologiem Działał na nas uspokajająco. Przegrywaliśmy 5:0 z Podhalem, a on mówił że nic się nie stało. Swoje humory miał też pracujący przed nim Czech Frantisek Vorliczek, straszny nerwus, agresywny. Ale szkoda, że odszedł. Bo do sezonu przygotował nas doskonale - twierdzi.

Trenerem, który dał Kotońskiemu szansę gry w kadrze, był Leszek Lejczyk. - Można powiedzieć, że Andrzej do wszystkiego dochodził później niż inni. Pierwsze powołanie do kadry dostał przecież w wieku 30 lat. Zawsze był bardzo solidnym zawodnikiem. Ma naturalną siłę i wytrzymałość. Jeszcze dwa lata temu był czołowym zawodnikiem GKS Tychy. Jak znajdzie motywację, to może jeszcze pograć. Kazimierz Chodakowski kończył karierę mając 42 lata - mówi szef wyszkolenia PZHL.

Mimo tylu lat spędzonych na lodzie Kotoński nie dorobił się na hokeju. - I to jest największy minus mojej kariery. Gram już tyle lat, a nie mam nic odłożone na kupkę. Grając tylko w Polsce na hokeju nie można się dorobić. Najlepiej zarabiałem na początku lat 90. w Unii. Wtedy zawodnik dostawał nie tylko pieniądze z kontraktu jak to jest teraz, ale też premie za wygrane mecze. Zawsze dzielił je trener i kierownik drużyny. Oj, były z tego powodu kwasy w zespole. Każdy chciał wiedzieć ile tam w kopercie dostał kolega - opowiada Kotoński.

Najgorszy wróg

Przez lata kariery Kotoński uchodził za wzór przywiązania do barw klubowych. Koszulkę klubu innego niż Unia Oświęcim założył dopiero po 26 latach od rozpoczęcia treningów. - Właściwie chciałem już wtedy zakończyć karierę. W Oświęcimiu nie potrafili mi załatwić pracy, prezes mnie zwodził. Wtedy skontaktował się ze mną prezes GKS Tychy Jacek Białożyt - przypomina Kotoński. - Mam żal do prezesa Białożyta. Na dwa dni przed rozpoczęciem ligi powiedział mi, że GKS na mnie nie stać. Tak się nie zachowuje nawet najgorszy wróg. Najpierw mnie prosili, czy nie zagram jeszcze jeden sezon, czy nie pomogę.

Tego samego wieczora, gdy GKS zrezygnował z Kotońskiego, z propozycją gry zwrócili się działacze Zagłębia Sosnowiec. - Gdy zobaczyłem Kotońskiego na treningu byłem pod wrażeniem. Dobrze przygotowany do sezonu jest dla nas na pewno wzmocnieniem. Na razie powoli wprowadzamy go do drużyny, ale będzie grał co raz więcej - mówi Adam Bernat, dyrektor Zagłębia, który skończył grać w hokej mając 37 lat.

- Kończyłem karierę w wieku 33 lat. Mówili na mnie Dziadek albo Jarzyna. A Andrzej ciągle jeszcze jest w formie. Te trzy cechy decydują o tym, że ciągle jest przydatny - mówi 45- letni Jarnot.

- W Sosnowcu czuję się bardzo dobrze. To młoda, obiecująca drużyna. Jeszcze nie w tym sezonie, ale może już w przyszłym ma szansę zamieszać w lidze. Na pieniądze nie narzekam. Powinniśmy się spokojnie utrzymać. Kto wie, może to my wejdziemy do czwórki - zastanawia się Kotoński.

Czy to już jego ostatni sezon? - Na zdrowie nie narzekam. Długowieczność nie jest w hokeju zjawiskiem rzadkim, ale widziałem też chłopców, którzy sypali się mając lat dwadzieścia kilka. Jestem na naturalnych środkach przez całą karierę. Czasem wypiję jakiś Isostar i to wszystko. Zawsze byłem dobrze wytrenowany. Po prostu lubię ciężką pracę. Jak się zmęczę, to lepiej się czuję. Ale powolutku wszystko zmierza do końca. Brakuje mi już motywacji, teraz po prostu zarabiam na życie. Cały czas gram, bo ciężko z pracą. Trenerem nie będę, mechanikiem też. Liczę, że pomogą znajomi. Pewnie dalej będę też wyjeżdżał na truskawki - kończy Kotoński.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.