Geniusz Bałkanów

W sportowcach z dawnej Jugosławii jest jakaś wewnętrzna siła, duma i determinacja, wykraczająca poza sam sport. Wimbledoński triumf Ivanisevicia wprawił wszystkich w osłupienie.

Geniusz Bałkanów

W sportowcach z dawnej Jugosławii jest jakaś wewnętrzna siła, duma i determinacja, wykraczająca poza sam sport. Wimbledoński triumf Ivanisevicia wprawił wszystkich w osłupienie.

Łatwiej zrozumieć tę sensację, pamiętając, skąd zwycięzca pochodzi - pisze Zdzisław Ambroziak.

Nie, Goran Ivanisević nie jest geniuszem. Jest raczej sportowcem szalonym, nieobliczalnym, po którym można spodziewać się wszystkiego najlepszego i najgorszego jednocześnie. Na własny temat plecie ponadto rozmaite głupstwa, tylko niektóre zabawne.

Jednakże mijają tygodnie od turnieju wimbledońskiego, a miłośnicy tenisa wciąż nie mogą uwierzyć, że mając trzydziestkę na karku, startując w turnieju tylko dzięki dzikiej karcie przyznanej przez gospodarzy, ten człowiek zwyciężył na świętej londyńskiej trawie. Nikt przedtem nie dokonał czegoś podobnego i pewnie przez długie dziesięciolecia nikomu to się nie uda, a zaprzyjaźniony Australijczyk zapytał mnie wręcz, czy zwycięstwo Ivanisevicia w Wimbledonie oznacza obniżenie się poziomu światowego tenisa. Odpowiedzieć, oczywiście, nie potrafię, ale zrozumienie tej sensacji będzie łatwiejsze, jeśli przypomnimy, skąd ów fenomen pochodzi.

Goran urodził się i wychował na Bałkanach, w tej części Europy od dziesięcioleci targanej przez konflikty, tragedie, wojny. Odłóżmy na chwilę podział na dobrych i złych, naszych i obcych, słusznych i niesłusznych. Przestańmy na moment zastanawiać się, kto ma rację, bo tam, gdzie ścielą się trupy, a całe miasta są równane z ziemią, żadna racja przekonywająca być nie może. Pomińmy więc, kto jest Serbem, Czarnogórcem czy Chorwatem, bo przecież jeszcze całkiem niedawno wszyscy oni byli w jednej wielkiej Jugosławii.

Przyznajmy natomiast, że w tej części Europy rodzi się mnóstwo niezwykle utalentowanych ludzi. To mam na myśli, pisząc o "geniuszu Bałkanów". Starożytni nazywali to genius loci - bóstwo szczególnie opiekujące się miejscem i pochodzącymi stamtąd ludźmi.

Geniuszu Bałkanów nie trzeba udowadniać. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. Emir Kusturica zrobił światową karierę w kinie, a z Goranem Bregoviciem każdy, szczególnie zapomniany artysta w potrzebie, pragnie nagrać płytę.

W sporcie natomiast dokonania ludzi z Bałkanów przechodzą wszelkie wyobrażenie. Vlade Divać i Goran Petrović to prawdziwe legendy światowej koszykówki - za życia i po śmierci. O piłkarzach z Bałkanów można by zapełnić cały numer gazety. Zeljko Mavrović, też z tamtych, spalonych słońcem stron, ostatecznie przekonał naszego Przemka Saletę, że prawdziwy zawodowy boks to nie igraszka wyrośniętych chłoptasiów. Monica Seles, aktualnie obywatelka USA, a przedtem (tak jest!) obywatelka miasta Sarasota na Florydzie, urodziła się przecież w mieście Novi Sad, w dawnej Jugosławii.

W tych wszystkich sportowcach jest jakaś wewnętrzna siła, duma i determinacja niewątpliwie wykraczająca poza sam sport. To jest kwestia charakteru, temperamentu. Każdy, kto widział olimpijski finał siatkarzy w Sydney, nie zapomni charyzmatycznego przywódcy zespołu jugosłowiańskiego Vladimira Grbicia. Jego reakcje na boisku w meczu przeciwko Rosji momentami były tak histeryczne, że człowiekowi ciarki przechodziły po plecach. Słowem, nie sposób pojąć, jak to się stało, że Ivanisević wygrał Wimbledon, jeśli nie spróbuje się zrozumieć duszy Bałkanów.

Radzę dobrze zapamiętać to nazwisko

W 1988 roku jako początkujący komentator Telewizji Polskiej zostałem wysłany na igrzyska do Seulu. O siatkówkę się nie martwiłem, bo ten sport znam dobrze. Nigdy natomiast nie byłem tenisistą, więc przestraszony czytałem, co się da, gromadziłem informacje, chodziłem na treningi asów, żeby nie dać plamy podczas transmisji.

Pewnego przedpołudnia na jednym z bocznych kortów zobaczyłem błaznujących (dosłownie!) na korcie dwóch graczy, którym przypatrywała się młoda kobieta. Jednym z ćwiczących był potężnie zbudowany, sławny wówczas Jugosłowianin Slobodan Zivojinović, dla przyjaciół "Bobo". Dwa lata wcześniej w parze z Andresem Gomezem wygrał debla w US Open, a w Wimbledonie Slobodan dotarł aż do półfinału. Stoczył w nim fantastyczny mecz na centralnym korcie z samym Ivanem Lendlem, przegrywając dopiero w pięciu setach po tym, jak słynny Lendl musiał bronić meczbola.

Zivojinović był więc w tamtym czasie znaną firmą, natomiast po drugiej stronie siatki podczas wspomnianego treningu w Seulu znajdował się młodzieniec wysoki, śniady, czarnowłosy i niewiarygodnie chudy. Obydwaj gracze prowadzili coś w rodzaju licytacji na serwisy, "Bobo" pod tym względem miał ustaloną renomę, ale leworęki żółtodziób uderzający piłkę tak naturalnie, jakby się z tym urodził, wcale nie był gorszy, a jego serwisy śmigały z niewiarygodną szybkością. Zagadnąłem siedzącą na ławeczce rozbawioną tym, co dzieje się na korcie, przyjaciółkę tenisistów, kto to jest ten chudy?

- Radzę dobrze zapamiętać to nazwisko. Niebawem będzie to jeden z najlepszych tenisistów na świecie. Nazywa się Goran Ivanisević.

Teraz, z perspektywy czasu widać, że jedyne cechy wspólne Gorana i "Bobo" to wzrost i stałe miejsce zameldowania, czyli 193 cm i Monte Carlo. Urodzony w Belgradzie Zivojinović zawsze miał skłonności do nadwagi, zarobił w karierze niecałe 2 miliony dolarów i dziś niewielu o nim pamięta.

Natomiast urodzony w Splicie Chorwat Ivanisević zawsze był chudy jak pająk i taki pozostał (81 kg), zarobił na korcie blisko 20 mln dol. i obiecuje, że jeszcze długo nie pozwoli o sobie zapomnieć.

Przejdę do historii

Nie sposób w kilku zdaniach opowiedzieć jednej z najbardziej niezwykłych karier sportowych naszych dni. Trzymając się jednak roku 1988, warto przypomnieć, że już wówczas, będąc juniorem, Goran wygrał swój pierwszy deblowy turniej ATP we Frankfurcie (w parze z R. Haasem). Wtedy również niezależnie od bajecznej kariery juniorskiej (wygrał z Włochem Diego Nargisą deblowy turniej US Open) pojawił się na 371. miejscu rankingu ATP. Cztery lata później na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie był chorążym ekipy Chorwacji, wystąpił też, choć baz większych sukcesów, na igrzyskach w Atlancie.

Wiadomo jednak, że dla tenisistów, podobnie jak dla piłkarzy, nie igrzyska są najważniejsze. Liczą się turnieje wielkoszlemowe, masters series, Puchar Davisa, a tutaj dorobek Gorana jest przebogaty. Wygrywał w Paryżu Bercy, Stuttgarcie, był w finale w Miami, Rzymie, Hamburgu, nie licząc trzech do tego roku przegranych finałów w Wimbledonie.

Skalę koordynacyjnego talentu Ivanisevicia najlepiej ilustruje fakt sprzed czterech lat. Otóż w 1997 roku, korzystając z dłuższej przerwy w rozgrywkach, Goran przeszedł dość długi cykl treningowy z piłkarską drużyną Hajduka Split. Otrzymał wówczas (to nie żart!) oficjalną propozycję, by wejść do podstawowego składu drużyny, ale, jak się nietrudno domyślić, nie skorzystał z oferty.

Z trzech przegranych finałów Wimbledonu miłośnikom tenisa i Gorana (a są liczni), najtrudniej było pogodzić się z porażką w 1992 z Andre Agassim. Widziałem ten mecz z bliska, Goran był wówczas w tak cudownej dyspozycji, że właściwie wydawało się, że nie będzie w stanie przegrać. On jednak udowodnił, niestety, nie po raz pierwszy ani nie ostatni, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Wówczas też przylgnęła do niego ksywka "szalony rumak". Późniejsze dwa finały, w 1994 i 1998, przeciwko wielkiemu Samprasowi zostały przegrane w sposób, można rzecz, logiczny. Nikt nie wygrał na trawie tyle, co "Pistol Pete".

Rok 2000 był dla Gorana fatalny. Wydawało się, że bajecznie bogaty i kapryśny gwiazdor ostatecznie stracił wszelką motywację do wielkiej gry. W rankingu ATP spadł na pozycję 129., najniższą od wspomnianego wyżej roku 1988. Im gorzej grał, tym paskudniej się zachowywał i plótł na swój temat zawstydzające bzdury. Po ubiegłorocznym turnieju w Brighton, gdzie połamał trzy rakiety i nie mógł grać dalej, bo nie miał przy sobie więcej rakiet, powiedział niezwykle z siebie zadowolony:

"Być może nigdy nie wygram Wimbledonu, ale przejdę do historii tenisa jako facet, który przegrał mecz, bo nie miał czym grać".

Początek roku 2001 nie zapowiadał zmian na lepsze. Gnębiony przez kontuzje Ivanisević wygrywał zaledwie pojedyncze mecze. Lewy bark koszmarnie przeciążony po kilkunastu latach bezlitosnej eksploatacji nadawał się już tylko do zabiegu chirurgicznego. Zanim on jednak nastąpił, gospodarze Wimbledonu 2001 postanowili trzykrotnemu finaliście przyznać dziką kartę.

Wszyscy wiemy, co było dalej. Warto jednak przypomnieć, że poniedziałkowy finał z Patrickiem Rafterem z powodu uporczywych deszczów miał zupełnie inną publiczność i inny klimat niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Wimbledonie. 9 lipca nie było tam dostojnej ciszy i katedralnego wręcz nastroju. Pięć tysięcy biletów rozprowadzono w dniu finału i kupili je głównie Australijczycy, Hindusi, Chorwaci, a wokół kortu centralnego hałas był taki jak, nie przymierzając, podczas meczu Arsenal - Tottenham.

Obaj, i Rafter, i Ivanisević, zasługiwali, by wygrać ten finał.

Jest prawie pewne, że był to ostatni Wimbledon wspaniałego Australijczyka. Dwa razy Patrick wygrywał US Open. W ubiegłym roku był w finale Wimbledonu, ale nie dał rady Samprasowi. Teraz na jego drodze stanął niesiony jakimś cudownym impulsem Chorwat. W dodatku Brytyjczycy, po tym jak Ivanisević wyeliminował z turnieju Grega Rusedskiego i Tima Henmana, kibicowali oczywiście Goranowi. Po meczu dorośli ludzie, bezstronni znawcy tenisa, płakali jak dzieci ze wzruszenia. Sam Goran natomiast był niesamowity jak zawsze. Modlił się, klękał, płakał, mówił, że gdyby przegrał, to ojciec pewnie by tego nie przeżył i dostał ataku serca.

Ivanisević znalazł się jednak wspaniale w tej niezwykłej dla niego sytuacji i stanął na wysokości zadania. Przede wszystkim wówczas, gdy wyraził jak prawdziwy sportowiec najwyższy szacunek pokonanemu w finale rywalowi.

Zdzisław Ambroziak

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.