Kołecki: Polscy działacze są nieudolni!

- Sobie nie muszę nic udowadniać - mówi Szymon Kołecki. - Srebrem w mistrzostwach Europy udowodniłem działaczom, jak bardzo są nieudolni.

Radosław Leniarski: Gdzieś zniknęła Pańska broda, którą prezentował Pan na mistrzostwach Europy w podnoszeniu ciężarów w Cetniewie w zeszłą sobotę. Co się z nią stało?

Szymon Kołecki: Żona powiedziała, że nie wpuści mnie do domu, jeśli jej nie zgolę. Zostawiła mi pędzel, maszynkę...

Była jakimś talizmanem? Specjalnie jej Pan nie golił przed mistrzostwami Europy, żeby przyniosła szczęście?

- Nie. Po prostu nie lubię się golić.

Ale przyniosła szczęście. Po dwuletniej przerwie w startach zdobył Pan srebrny medal. Udowodnił Pan sobie coś?

- Ja sobie nie muszę udowadniać, że jestem dobrym sztangistą. Bez mistrzostw Europy wiedziałem, że jak jestem zdrowy, to wygram ze wszystkimi. Mistrzostwa Europy - choć były bardzo szczęśliwym wydarzeniem, a srebro najbardziej wartościowym medalem, bo wyszarpanym po długich przygotowaniach - nie były momentem przełomowym, kluczową chwilą, bo ta chwila była jednak mocno rozciągnięta w czasie. Składały się na nią pierwszy trening z gryfem, pierwszy trening z obciążeniem itd.

A jednak chyba coś Pan udowodnił srebrem, a Marcin Dołęga złotem...

- Udowodniłem - i myślałem rzeczywiście, aby to zrobić jeszcze przed zawodami - jak bardzo nieudolny jest związek, działacze, cały system szkolenia. Jeżeli tak schorowany człowiek jak ja [półtora roku temu Kołecki przeszedł poważną operację kręgosłupa] w ciągu roku może mądrymi treningami, przemyślanym programem dojść do srebrnego medalu mistrzostw Europy, to co dobrego można powiedzieć o szkoleniu przez związek?

A przecież moja walka w Cetniewie i tak była nieudana. Mogłem, a nawet powinienem zrobić dużo więcej i wygrać. Zwykle na treningach dźwigam od dwóch do pięciu kilogramów mniej niż na zawodach, a teraz było odwrotnie. W dwuboju miałem 394 kg, ten wynik mnie rozśmiesza [wygrał z 402 kg Azer Nizami Paszajew]. Granica moich możliwości już teraz jest dużo wyżej. Po prostu nie wyszedł mi kompletnie pierwszy bój.

To co teraz, jak Pan udowodnił nieudolność działaczom?

- Chcę dojść do porozumienia ze związkiem. Nie dla siebie, bo ja sobie dam radę. Chcę to zrobić dla kolegów, przyjaciół, dla sztangistów. Chcę, aby ciężary się rozwijały. Moim zdaniem powinny być trzy konsekwencje tego, co stało się na ME w Cetniewie, konsekwencje tego, czego dokonałem ja i Marcin Dołęga, mistrz i rekordzista świata [trenujący z Kołeckim w klubie Start Otwock]. Albo tworzymy reprezentację z prawdziwymi trenerami, gdzie na czterech, pięciu sztangistów przypada jeden szkoleniowiec, gdzie każdy ma program pracy dostosowany indywidualnie, teraz jest jeden, który opiekuje się 10-12 zawodnikami, albo nie blokujmy rozwoju grupy "otwockiej", dajmy jej status części reprezentacji, co się wiąże z tym, że jest trener opłacany przez związek, są pieniądze ze związku, takie jak dla reprezentacji.

Albo - trzecia konsekwencja tego, że związek palca nie przyłożył do sukcesów Marcina i mojego - działacze podadzą się do dymisji. Oczywiście najlepsze byłoby pierwsze rozwiązanie. Chciałbym, aby reprezentacja trenowała w jednej grupie. Wiem, że przy dobrym prowadzeniu stać by ją było na walkę jak równy z równym, a nawet pokonanie Rosjan, Azerów, Gruzinów. Słowem - wszystkich.

Spotkałem się z działaczami w piątek (był też Stefan Maciejewski, prezes klubu w Otwocku, były wiceprezes PZPC, sponsor i przyjaciel Kołeckiego, bogaty biznesmen, oraz Marcin Dołęga), i wstępnie zgodzili się na propozycje zmian, w tym trenera reprezentacji. Teraz do piątku będą się zastanawiać, czy propozycje przyjąć.

Choroba kręgosłupa nie wymagała operacji, aby mógł Pan normalnie funkcjonować. Jeśli nie chciał Pan sobie udowadniać własnej wielkości, jak Pan twierdzi, jeśli uznamy też, że udowadnianie działaczom nieudolności nie może być wystarczającym motywem do operacji, to co Panem kierowało przy decyzji, aby poddać się ryzykownemu zabiegowi?

- Tylko i wyłącznie sport. Chciałem dokończyć to, co zacząłem. Zobaczmy, co się stało w mojej karierze: na igrzyskach w Sydney powinienem wygrać, czułem to, to był nieudany start [Kołecki zdobył srebro]. Potem było oskarżenie o doping, które przykleiło się do mnie jak jakaś brudna plama [Kołecki w 2004 r. miał nieznacznie przekroczony poziom nandrolonu; niezależne opinie autorytetów naukowych potwierdziły, że nandrolon mógł dostać się do organizmu sportowca w wyniku leczenia kręgosłupa. PZPC odstąpił od wymierzenia kary]. No, i przez to nie mogłem wystartować w Atenach. Nie mogłem tego wszystkiego tak zostawić.

Jednak kręgosłup nie jest w pełni sprawny. Czy wiadomo, jak się zachowa w najbardziej kluczowej chwili, na przykład w finale igrzysk w Pekinie?

- Jeśli do nich dotrwam... Dochodzenia do pełnej sprawności po takim urazie trwa bardzo, bardzo długo. Więzadełka, ścięgienka są po operacji obrzmiałe, przez wiele miesięcy utrzymuje się w nich stan zapalny. Ale po mistrzostwach Europy w Cetniewie byłem na badaniach rezonansu magnetycznego, najbardziej szczegółowej metody badania takich urazów, i okazało się, że jest super. Ja mam w pamięci to, jak mnie bolało przed operacja, jak zwijałem się z bólu i tygodniami nie trenowałem.

Jedno jest pewne - nie mam 15 lat. Dźwigam ciężary, wiedząc o kłopotach z grzbietem. Wiem, że najlepszy czas dla mnie minął, nie osiągnę już tego, na co mnie było stać kilka lat temu. Muszę dźwigać z rezerwą, nie rzucać się na ciężar bez głowy, lekkomyślnie. Właśnie stąd się ta kontuzja wzięła. Byłem kiedyś prowadzony w kadrze przez człowieka, który nie tylko mnie - młodego szczawika, który myślał, że wszystko może - nie hamował, ale nawet podpuszczał. Ja codziennie szarpałem maksymalne ciężary.

Teraz mój trening jest zupełnie inny. Oczywiście zdarza się, że tracę rozsądek. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy coś nie wyjdzie. Natychmiast chcę się poprawić. I jeszcze raz, i jeszcze. Wtedy na przykład "Szef" powstrzymuje mnie ["Szef", czyli Maciejewski]. Inna sprawa, że jak miałem 20 lat, to i "Szef" by mnie nie powstrzymał.

Widziałem, że przy rwaniu ma Pan nieco inną sylwetkę niż pozostali sztangiści. To skutek obrony organizmu przed obciążeniem?

- Tak. Teraz, gdy podchodzę do sztangi, ustawiam mój kręgosłup bardziej pionowo niż inni. W tej technice nogi muszą wziąć na siebie większą pracę w dźwignięciu sztangi w górę. Ale ta technika nie jest nowa, kształtowała się przez lata walki z bólem kręgosłupa. Ci, którzy mają kłopoty z kolanami, dźwigają jeszcze inaczej. Oni w pierwszej fazie prostują kolana - wtedy jeszcze nie są tak bardzo obciążone - a potem całą pracę przejmuje kręgosłup.

Mówił Pan, że teraz, gdy ma Pan już wieloletnie doświadczenie, dźwiga Pan ciężary w sposób bardziej przemyślany. Ale czy dźwiganie rozsądne da w ostateczności sukces? Czy nie jest tak, że aby pokonać wszystkich, trzeba dojść do granicy swoich możliwości?

- Być może. Powiem tak: teraz dźwigam z rezerwą. I zawsze tę rezerwę - jakaś część tej psychicznej blokady funkcjonuje tylko w mojej podświadomości, więc nawet choćbym chciał ją zdjąć, to nie wiem, czy potrafiłbym - zostawiam sobie na ostatni moment, ostateczną rozgrywkę w finale olimpijskim w Pekinie. Mam nadzieję, że jak w nim będę, to będę w stanie użyć tej rezerwy mocy.

Szymon Kołecki

Ma 25 lat, jest wicemistrzem olimpijskim z Sydney w 2000 roku, medalistą mistrzostw świata i Europy. Po dwuletniej przerwie w startach międzynarodowych spowodowanej kontuzją kręgosłupa i rekonwalescencją po udanej operacji - zdobył srebrny medal mistrzostw Europy w kategorii 94 kg.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.