W końcu padła Nanga Parbat

Potrzeba było 27 lat i 30 wypraw, by ktoś wszedł w zimie na Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). W piątek na szczycie stanęli Bask Alex Txikon, Włoch Simone Moro i Pakistańczyk Muhammad Ali.

Zaczęło się w 1988 roku od wyprawy kierowanej przez Macieja Berbekę. Skończyło wczoraj. Podczas krótkiego łączenia z bazą wspinacze przekazali, że byli na szczycie, schodzą, a noc z piątku na sobotę chcą spędzić w obozie IV na wysokości 7200 m. Dotarli do niego późnym wieczorem.

Jeszcze miesiąc temu pierwsze zimowe wejście na leżący w Pakistanie ośmiotysięcznik wydawało się niemożliwe. Opuszczałem bazę pod Nanga Parbat w momencie, kiedy nadciągały nad nią chmury. Prognozy mówiły, że przez kolejne dwa tygodnie ma wiać nawet z prędkością 200 km/godz. i obficie sypać śnieg. Swoje wyprawy zdążyli już zakończyć Adam Bielecki i Jacek Czech, górę opuścili też Tomasz Mackiewicz i Francuzka Elisabeth Revol. Po drugiej stronie Nanga Parbat, w dolinie Rupal, w ciągu tygodnia miała zakończyć się inna polska wyprawa kierowana przez Marka Klonowskiego, a nikt nie wierzył w szansę przybywającej dopiero pod górę Amerykanki Cleo Weidlich. Jak się później okazało - słusznie.

Baza pustoszała, optymizm znikał. W namiocie najsilniejszego zespołu też nie było wesoło. Niby Alex Txikon, Daniele Nardi i Muhammad Ali zabezpieczyli linami drogę Kinshofera, którą wspinali się w kierunku szczytu do wysokości 6700 m. Niby do końca zimy były jeszcze dwa miesiące, a najgroźniejszy atak rok temu przeprowadzili dopiero w połowie marca, ale brakowało porozumienia w zespole. Bask (Txikon) i Włoch (Nardi) prawie ze sobą nie rozmawiali.

Trzy tygodnie temu Nardi opuścił bazę. Kilka dni po jego odejściu w sieci pojawiło się wideo, na którym Muhammad Ali opowiadał, że już drugi rok z rzędu nie może doczekać się od Włocha pieniędzy za swoje usługi. Pakistańczyk był wyraźnie rozżalony. Txikon snuł się po bazie wyraźnie podłamany i mówił, że to jego ostatnia zima pod Nanga Parbat.

Ale wtedy zaczął rozmawiać z Simone Moro, u którego w namiocie atmosfera była zupełnie inna. Ten wspinał się Włoszką z Tamarą Lunger, z którą świetnie się dogadywał. Sam Nanga Parbat atakował już trzykrotnie, ale ani razu nie przekroczył granicy 7 tys. m. Kiedy w tym roku inni spędzali na górze długie dni, on czekał. Można było nawet sądzić, że 49-letni Włoch nie ma już w sobie tyle energii i wspinaczkowego głodu, żeby zdobyć się na poważną próbę. Ale on cierpliwie tłumaczył: - Wolę być śnieżną panterą wyczekującą swojej okazji niż tygrysem rzucającym się na ofiarę.

Dla Moro to była już 15. w życiu zimowa ekspedycja, a 50. w sumie. Jest ikoną, bo przed Nanga Parbat zdobywał już w zimie ośmiotysięczniki. Zaczęło się w 2005 roku, kiedy z Piotrem Morawskim weszli na Sziszapangmę, czym zakończyli 17-letnią przerwę w zimowym podboju najwyższych gór świata. - Mogło się wydawać, że glina, z której jesteśmy zrobieni, jest gorsza niż ta, która tworzyła polskich wspinaczy w latach 80., że jesteśmy słabsi niż Krzysztof Wielicki czy Jerzy Kukuczka. I fakt, jesteśmy. Ale staramy się, żeby było inaczej - mówił Moro. Przed zdobyciem Nanga Parbat miał na swoim koncie trzy pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki - tyle samo co najlepszy Kukuczka i Wielicki. Moro w 2009 roku wszedł z Denisem Urubką na Makalu, a dwa lata później z Urubką i Corym Richardsem - na Gaszerbrum I.

Txikon i Moro połączyli siły, ale problemem była zła pogoda. A gdy pojawiła się informacja o mających trwać tydzień dobrych warunkach, wszyscy, paradoksalnie, byli zmartwieni. Zaskoczenie i wynikający z niego pośpiech to w górach sytuacja niepożądana.

Tydzień tzw. okna pogodowego to coś, co w zimie na Nanga Parbat praktycznie się nie zdarza. Tydzień to zarazem dużo i mało - wystarczająco, by zdobyć szczyt, ale tylko przy wcześniejszej dobrej aklimatyzacji, czyli adaptacji do malejącego ciśnienia powietrza. Txikonowi, Moro i Alemu, a także Lunger jej brakowało, ale grzechem byłoby nie spróbować ataku w tak dobrych warunkach.

Ruszyli 22 lutego o 5.30 rano. Po dziesięciu godzinach wspinaczki dotarli do obozu II na wysokości 6100 m. Kolejnego dnia mieli dotrzeć 600 m wyżej. Txikon i Ali byli tam miesiąc wcześniej. Moro i Lunger tej zimy tak wysoko jeszcze się nie wspięli.

23 lutego wiatr nie wypuścił ich z namiotu. Wichura była tak mocna, że nie odważyli się wyjść na zewnątrz aż do godz. 2 w nocy 24 lutego. Potem podmuchy znikły, jakby ktoś je wyssał z ośmiotysięcznika. Wieczorem byli już w obozie III na wysokości 6700 m. Dzień później osiągnęli wysokość 7200 m i założyli obóz IV.

Najlepsze warunki do ataku miały wystąpić w nocy z piątku na sobotę, ale nie chcieli spędzać dodatkowego dnia na dużej wysokości. Tam organizm się nie regeneruje, dodatkowa doba mogła sprawić, że nie będą mieli sił. W kierunku szczytu ruszyli w piątek o 5.30. Szli bardzo szybko i po dziesięciu godzinach wypatrująca ich z bazy Igone Fernández, menedżerka i dziewczyna Txikona, ogłosiła światu: trzech himalaistów na szczycie!

Stanęli na nim Txikon, Moro i Ali. Lunger zatrzymała się blisko wierzchołka, ale prawdopodobnie nie miała już sił, by zdobyć górę. W dół ruszyli bardzo szybko. Mieli jeszcze około dwóch i pół godziny słońca, które świetnie wykorzystali - pokonali stromą, najtrudniejszą część zejścia.

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to dziś powinni pojawić się w bazie i przedstawić światu dowód na pierwsze zimowe wejście, czyli zdjęcie ze szczytu.

- Przyznam, że Simone Moro i Tamara Lunger bardzo mnie zaskoczyli. Wydawało się, że nie mają aklimatyzacji. Weszli, brawo, a teraz pora na nas, teraz my coś musimy zrobić - mówi Krzysztof Wielicki, pierwszy zimowy zdobywca trzech ośmiotysięczników i kierownik ostatniej narodowej wyprawy na Broad Peak.

To on wraz z Leszkiem Cichym zapoczątkował zimowe wejścia na najwyższe wierzchołki świata. W 1980 roku zdobyli w zimie Mount Everest. W sumie Polacy weszli o tej porze roku na dziesięć z 13 ośmiotysięczników. Został jeden - K2. Od kilku miesięcy mówi się coraz głośniej, że Wielicki szuka pieniędzy na zorganizowanie wyprawy. - Myślimy o tym - przyznaje.

Epoka zimowego himalaizmu polegającego na zdobywaniu ośmiotysięczników jeszcze więc trwa. Kończy się za to inny okres. - Mojej żonie śniło się kiedyś, że ginę na K2. Obiecałem jej, że tam nie pojadę. Ale spokojnie, będę się dalej wspinał, może nawet w zimie, ale już nie na ośmiotysięcznik - mówił Simone Moro.

To dzięki niemu zimowy himalaizm wrócił do łask. Włoch żegna się z nim w najlepszy sposób.

Copyright © Agora SA