Zdzisław Abroziak o Wimbledonie: Ból, silny ból

Lata świetlne dzielą siostry Williams od całej reszty światowego tenisa

Poniższy nieścisły i dyletancki wstęp jest konieczny, by zrozumieć, co zdarzyło się w sobotnim finale pań:

Wiadomo było, że jeśli Venus ma wygrać, to musi wygrać szybko. Z kontuzją nie sposób na korcie biegać i walczyć godzinami, a elastyczny bandaż bardzo wysoko na lewym udzie u starszej, smuklejszej z sióstr Williams nie pozostawiał złudzeń. To, że kontuzjowana została lewa noga (choć wszyscy uporczywie mówili o urazie mięśni brzucha), ma kluczowe znaczenie. Człowiek wbrew pozorom nie jest symetrycznie zbudowany, ale działa, funkcjonuje symetrycznie - to znaczy praworęczny siatkarz czy praworęczna tenisistka bardziej obciążają lewą nogę po każdym ataku, smeczu w wyskoku czy serwisie, każdy biomechanik, niekoniecznie profesor fizjologii Jerzy Żołądź, to potwierdzi. Każdy też, kto uprawiał sport, potwierdzi, że naderwane włókna mięśniowe mimo kontuzji zmuszane do pracy i wysiłku sprawiają ból. Silny ból. To znaczy bolą nerwy, nie włókna mięśniowe, ale na jedno wychodzi, grać się nie daje.

Nie było więc zaskoczeniem, że sobotni finał Venus rozpoczęła w szalonym rytmie i szybko objęła prowadzenie. Gdy jednak przy stanie 0:3 broniąca tytułu młodsza siostra Serena zagrała wściekłego skróta z bekhendu, zmuszając kontuzjowaną Venus do szalonego biegu, by następnie minąć ją swobodnie i zdobyć punkt, zrozumiałem, że wiele z siostrzanego współczucia i miłości bliźniego w tym finale nie będzie. Serena wiedziała, że nic w przypadku dotkliwej kontuzji uda nie boli tak jak ostre hamowanie po błyskawicznym sprincie, i tym zagraniem, mimowolnie, nie robiąc przecież niczego złego, a starając się tylko wygrać mecz, dała wszystkim - również siostrze - czytelny sygnał, że w walce o wielkoszlemowy tytuł liczą się tylko punkty i dolary, a siostra jest kolejnym rywalem do pokonania. Rodziną się jest przed i po finale - w trakcie ważne są tylko prawa walki. Nie wiem, czy grając przeciwko własnemu bratu, potrafiłbym zagrać taką akcję jak Serena przeciwko Venus, i jestem szczęśliwy, że nigdy nie musiałem się o tym przekonywać. To musi być trudna próba, ale obie siostry są przyzwyczajone do takich sytuacji.

Do czasu przerwania spotkania, kiedy kontuzja Venus się pogłębiła i trzeba było interwencji terapeutki, mecz momentami był olśniewający. Obie udowodniły, niezależnie od mistycznej roli, jaką przypisuje się w tej niesamowitej rodzinie papie Richardowi, że lata świetlne dzielą je od całej reszty światowego tenisa. Przystanek Paryż - Wimbledon to udowodnił - był jedynie chwilą roztargnienia, prawdziwe, niedoścignione mistrzynie znów zmierzyły się ze sobą. Niektóre wymiany były takie, że każda rywalka, nawet świetne Belgijki, byłaby pokonana wielokrotnie. Nie wierzę tym razem w żadną reżyserię, tak jak nie wierzę w to, że na zawołanie można trafić w taśmę siatki lub w linię kortu. Zresztą gesty i czyny Sereny, niezłomna wola zwycięstwa, były aż nadto autentyczne.

Po tym jak Venus powróciła na kort, mecz stał się widowiskiem fatalnym. Kontuzjowana, już właściwie pokonana przez Serenę i kontuzję, starsza z sióstr Williams wiedziała, że nie może biegać, nie może normalnie grać, a nie chciała schodzić z kortu. Toteż każdą akcję starała się kończyć jednym uderzeniem, licząc na cud, mając też pewność, że agonia nie będzie trwała zbyt długo. Trafiała rzadziej, częściej popełniała błędy i tak było już do końca - musiała przegrać. Zwyciężyła ta zdrowsza, mocniejsza, bardziej zdeterminowana i bardziej bezwzględna na korcie, choć przecież nie mniej kochająca z dwóch sióstr. Zresztą - cóż my możemy o tym wiedzieć...

Najbardziej zdumiewająca była reakcja po ostatniej piłce - nie było ani szalonej radości zwyciężczyni, ani rozpaczy pokonanej. Po prostu uściskały się i przestały grać, jakby pogodzone ze swoim losem. Nie ma dwóch zdań - one wiedzą o sobie to wszystko, co obserwatorzy, kibice, komentatorzy mogą jedynie podejrzewać.

Wśród panów mniej było mistycyzmu i tajemnic, natomiast wiele wspaniałego tenisa, niestety krótkiego i też z kontuzją w tle. Gigant Mark Philipousis całe lata zmagał się z przeklętym wielokrotnie operowanym kolanem, by wreszcie pokonać własną słabość i po raz drugi w karierze dotrzeć do wielkoszlemowego finału. Niestety - i tym razem trafił na lepszego od siebie.

Został nim Roger Federer i to jest pierwszorzędna wiadomość dla wszystkich, którzy kochają piękny tenis. Szwajcar nie jest supermanem, nie serwuje tak szybko jak Rusedski czy choćby Philipousis, ale jest cudownie wszechstronny, utalentowany, umie właściwie wszystko. Wielki talent - dopiero u progu wielkiej kariery - idzie śladami swoich idoli Beckera i Edberga, po tym jak zdobył Wimbledon jako junior. Ze swoimi warunkami fizycznymi, prawie identycznymi jak Pete Sampras (185 cm, 80 kg), musi dodać otuchy wszystkim, którzy już zaczęli opłakiwać odejście wielkiego Pete'a, a konfrontacja w Nowym Jorku, gdzie będzie i Agassi, i Roddick, i Ferrero, i Philipousis, zapowiada się tym bardziej pasjonująco.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.