Zdzisław Ambroziak: Czekając na Venus

Pula nagród 700 tys. dol., doskonały termin, niespełna miesiąc przed wielkoszlemowym Roland Garros, największe gwiazdy światowego tenisa (na szczęście już bez Anny Kurnikowej) - tak zapowiada się tegoroczny WTA Tour J&S Cup i czegoś podobnego w stolicy, ba, w całej Polsce jeszcze nie było.

Perspektywa ta elektryzuje nie tylko kibiców, toteż w czwartek zajrzałem na korty Warszawianki, by sprawdzić, jak idą przygotowania. Szły kiepsko - jakieś baraki, jacyś ludzie z wiertarkami, sklejka, tektura, zakratowany na amen budyneczek klubowy z sypiącym się kominem, przede wszystkim zaś gruba warstwa śniegu na nowo wybudowanym korcie centralnym, na który padał ulewny deszcz. Wszystko to wyglądało dość przygnębiająco i zacząłem się obawiać, że jak wreszcie przyjedzie do nas długonoga Williams i nie mniej długonoga Hantuchova wraz z koleżankami, to nie będą miały na czym grać.

W tej samej chwili, by odepchnąć koszmar, przypomniałem sobie, że kiedy z górą 20 lat temu jako początkujący komentator TV po raz pierwszy znalazłem się w Paryżu na kortach RG, wrażenie było podobne. W przeddzień turnieju nic, ale to dosłownie nic, nie było gotowe. Patrząc na bezładną krzątaninę jakichś ludzi z wiertarkami pracujących w totalnym bałaganie, też obawiałem się, że wielkoszlemowy turniej po prostu nie dojdzie do skutku. Wydawało mi się nie do pomyślenia, żeby w ciągu doby udało się zbudować coś, co przez następne dwa tygodnie stanie się prawdziwym tenisowym miasteczkiem - z butikami, barami, restauracjami, bankiem, pocztą, centrum prasowym i wszystkim, co niezbędne. Nazajutrz przekonałem się, jak bardzo się myliłem. Wszystko działało jak w zegarku.

Budowanie czegoś, co bez zarzutu funkcjonuje przez dzień, tydzień lub dwa, to jest dziś standard, tak się organizuje prawie wszystko, zarówno w sporcie, jak i w show-biznesie. Tę umiejętność posiedliśmy i pod tym względem, szkoda że tylko organizacyjnym, możemy nie mieć kompleksów. Sądzę, że za dwa tygodnie w Warszawie przy ulicy Merliniego będzie podobnie. Ryszard Fijałkowski już nieraz udowodnił, że jako dyrektor wielkich turniejów tenisowych potrafi stanąć na wysokości zadania, że sponsor, kimkolwiek by był, nie robi błędu, powierzając mu swoje pieniądze. To samo dotyczy obsługi prasowej, gdzie przyjemnie jest spotykać co roku te same kompetentne i wyrozumiałe osoby. To samo dotyczy wreszcie niezliczonych VIP-ów, z których tylko nieliczni, nad czym ubolewam, mają cokolwiek wspólnego z tenisem. Ale to też jest standard obowiązujący na całym świecie, a nie tylko u nas.

Celowo pomijam tu pytanie - kiedy wreszcie podczas tych cudownych tenisowych świąt, jakie i w tym roku nas czekają, będziemy mieli naszych reprezentantów w rolach głównych? To inna sprawa, temat na osobną rozmowę, organizatorzy nie ponoszą za to najmniejszej odpowiedzialności. Codzienne realia są wystarczająco posępne, by nie psuć sobie takimi pytaniami radosnego oczekiwania, kiedy to do Warszawy zawitają najlepsze tenisistki świata.

Ufam więc, że kiedy wreszcie pojawi się u nas ciemnoskóra tenisowa Venus - to się zdziwi. Będzie zaskoczona, że gdzieś w dalekim kraju w środku Europy można zorganizować taki uroczy, doskonale płatny i stojący na najwyższym organizacyjnym poziomie turniej. Chyba że na przełomie kwietnia i maja znowu spadnie śnieg.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.