Zdzisław Ambroziak: Porażka

Okruchem, drobnym odpryskiem skandalu korupcyjnego, który wstrząsnął całym krajem, jest sytuacja w polskim tenisie.

Już dawno stało się oczywiste, że Lew Rywin przestanie kierować Polskim Związkiem Tenisa. Podanie się prezesa do dyspozycji zarządu było tyleż logiczne, co nieuchronne. Niezależnie od tego, jakie dalsze, doraźne decyzje ten zarząd podejmie, jest to dotkliwa porażka wszystkich zainteresowanych:

Lwa Rywina, który ma pełną świadomość, że zawiódł oczekiwania. Również własne. Prezes przyznaje, że pragnął, planował i - jak mu się wydawało - miał sposoby, by dla polskiego tenisa zrobić więcej. Pomylił się w rachubach, nietrafnie ocenił własne możliwości, dotarł - jak pisałem przekornie zaraz po nominacji, wierząc, że jestem w błędzie - do granicy własnej niekompetencji.

Dużej części środowiska tenisowego, do którego się zaliczam. Powszechne było przeświadczenie, zarówno wśród kierownictwa polskiego sportu, jak i menedżerów, trenerów, oraz samych tenisistów, że człowiek spoza klubowych koterii i układów, nieuwikłany w nasze tenisowe piekiełko, w plątaninę środowiskowych, regionalnych interesów, niezależny finansowo, cieszący się międzynarodową renomą, będzie w stanie dać naszemu tenisowi mocny, pozytywny impuls, pchnąć na drogę rozwoju. Tak się nie stało. Perspektywa wspaniałego centrum tenisowego, polskiego Roland Garros, struktur i systemu szkolenia na wzór francuski, kontynuacji ożywienia, z jakim niewątpliwie mieliśmy do czynienia, prysła jak bańka mydlana z chwilą, gdy eksplodowała bomba za 17,5 mln dol.

Dalsze snucie katalogu porażek byłoby jedynie płaczem nad rozlanym mlekiem, nieuchronne natomiast jest pytanie - co dalej? Od bezstronnego, rozumnego obserwatora naszego życia sportowego usłyszałem opinię, iż jest całkowicie pozbawione znaczenia, kto zostanie prezesem PZT, ponieważ ten sport, poza komercyjno-towarzyską fasadą, w Polsce nie istnieje. Jest w tym sporo ponurej logiki, lecz nie podzielam tego poglądu. Po prostu nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

Ze zdumieniem i niedowierzaniem przeglądam listę nazwisk dostojników państwowych, ministrów czy posłów, wymienianych jako potencjalnych następców Rywina. Uważam, że politycy mają dosyć własnej roboty i w ogóle zastanawiam się, po co im dodatkowy ornament w postaci prezesury jakiegoś związku sportowego. Pokusa, żeby zadawać szyku, okazuje się jednak zbyt silna, niezależnie od zmieniających się systemów i ustrojów.

Nie mniej szkodliwe byłoby przejęcie steru Polskiego Związku Tenisowego przez któregoś z poprzednich prezesów lub złudzenie, że skuteczny na dłuższą metę mógłby być kandydat na szefa z grona aktualnego zarządu. W tej sprawie nie mam żadnych wątpliwości.

Szansy wyjścia z tenisowej zapaści po fiasku misji Lwa Rywina należy szukać w kimś spoza kręgu dotychczasowych działaczy, których ograniczone możliwości poznaliśmy aż nadto dobrze. Do kierowania PZT konieczny jest człowiek niezależny, wpływowy, pasjonat tenisa, gotów tej grze, tej organizacji, darować jak najwięcej, nie oczekując niczego w zamian, w szczególności nie licząc na żadne materialne korzyści. Takie postacie w naszym tenisie to prawdziwe wyjątki, ale pomimo szoku związanego z losami dotychczasowego prezesa, środowisko tenisowe musi zdobyć się na wysiłek, by takiego kandydata znaleźć. Nie mam oczywiście żadnego gotowego nazwiska, wymieniam jedynie cechy, jakie powinien mieć nowy szef polskiego tenisa. Powrót do zgranych, wytartych nazwisk oznaczać będzie tyle, że nasza wspólna porażka ma charakter trwały, systemowy, a tenisowa rzeczywistość jest w istocie niereformowalna. To zbyt smutne, by było prawdziwe, nie można do tego dopuścić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.