NBA. Złoto z Golden State

Andre Iguodala przeszkadzał LeBronowi Jamesowi, Stephen Curry kierował grą, a trener Steve Kerr graczy wspaniałych uczynił lepszymi. Golden State Warriors zdobyli mistrzostwo NBA.

We wtorek Warriors wygrali w Cleveland 105:97 i zakończyli finał wynikiem 4-2. To ich pierwszy tytuł od 1975 r., większość z minionych czterech dekad koszykarze z Oakland spędzili na dnie ligi. Teraz triumfowali zasłużenie - w rundzie zasadniczej wygrali 67 spotkań, najwięcej w lidze, w finale z osłabionymi kontuzjami podstawowych graczy Cavaliers przegrywali 1-2, ale odważne posunięcie taktyczne odmieniło przebieg rywalizacji. Osamotniony gwiazdor rywali LeBron James grał znakomicie (średnie: 35,8 pkt, 13,3 zbiórek i 8,6 asyst to wyniki w finale NBA niespotykane), ale Warriors byli lepsi.

Bohaterem, nieoczekiwanym, został Andre Iguodala. 31-letni skrzydłowy dostał nagrodę MVP dla najbardziej wartościowego koszykarza finału. Dekadę temu był liderem najwyżej przeciętnych Philadelphia 76ers, od dwóch lat jest ważnym, ale - wydawało się - drugoplanowym graczem Warriors. Przed tym sezonem Steve Kerr, trener debiutant, wymyślił, że wszechstronny Iguodala będzie u niego rezerwowym, później poświęcenie weterana wielokrotnie określał jako klucz do dobrej gry zespołu. Iguodala w rundzie zasadniczej ani razu nie wyszedł w pierwszej piątce, średnio rzucał po 7,8 pkt na mecz. Ale dawał impuls wraz z całą solidną grupą rezerwowych.

Jednak w finale, gdy Warriors przegrywali 1-2, Kerr wstawił go do pierwszej piątki kosztem środkowego Andrew Boguta. Iguodala miał przyspieszyć grę, utrudnić obronę wysokim graczom Cavaliersi, skutecznie ograniczać Jamesa już od początku meczu. Ze swojej roli wywiązał się znakomicie, w ostatnich trzech, zwycięskich dla Warriors meczach rzucał średnio po 20,3 pkt.

MVP został jednak ze względu nie na atak (średnia z finału 16,3 na mecz to trzecia najniższa w historii nagrodzonych), ale na obronę. Tak jak rok temu Kawhi Leonard z mistrzowskich San Antonio Spurs, tak teraz Iguodala został doceniony za utrudnianie gry Jamesowi. Naciskał, skakał do bloków, przeciskał się między rywalami, odbierał swobodę gry. Eksperci jego poświęcenie i mądrość ocenili wyżej niż punkty i rozgrywanie Curry'ego lub wybitne występy pokonanego Jamesa.

Sukcesu Warriors nie byłoby jednak bez Curry'ego. Ba, być może w ogóle nie byłoby tej drużyny w obecnym kształcie. W ostatnich dekadach Warriors co rusz byli przebudowywani i dopiero gdy w 2009 r. klub z Kalifornii wybrał Curry'ego w drafcie, rozpoczął się nowy rozdział. Błyskotliwy rozgrywający, syn Della Curry'ego, byłego gracza wielu klubów NBA, dojrzewał powoli. Wokół niego zmieniali się koledzy, trenerzy, menedżerowie i właściciele, a nawet logo Warriors, a on się rozwijał. - Ten tytuł jest jeszcze bardziej wyjątkowy, gdy pomyślę o tych dołujących sezonach, kontuzjach, zmianach - mówił po finale.

Curry miał w nim chwilę słabości, w przegranym meczu nr 2 trafił tylko pięć z 23 rzutów. Ale w kolejnych meczach zagrał tak, jak na MVP rundy zasadniczej przystało - nie tylko bombardował Cavaliers rzutami z dystansu, co jest jego znakiem firmowym, ale też mądrze rozgrywał, unikał pułapek, sprytnymi podaniami tworzył przewagi. W sześciu meczach zdobywał średnio po 26 pkt, miał 6,8 asysty.

Mistrzowskich Warriors wymyślił i poprowadził 49-letni Kerr, który na przełomie wieków zdobywał mistrzostwa, grając u Phila Jacksona w Chicago Bulls i Gregga Popovicha w San Antonio Spurs. Ci wybitni szkoleniowcy mawiali, że 90 proc. pracy trenera to stworzenie odpowiedniej atmosfery, a 10 proc. to taktyka, Kerr idzie ich śladem. - Jesteście wspaniali. A teraz postaram się was uczynić jeszcze lepszymi - powiedział na dzień dobry po tym, jak olśnił władze klubu, przedstawiając na rozmowie kwalifikacyjnej szczegółowy plan przygotowania i budowy drużyny. Wcześniej odrzucił ofertę prowadzenia New York Knicks, którą złożył mu Jackson.

Kerr stworzył doskonale zrównoważoną drużynę. - Mieliśmy najlepszą obronę w lidze, zdobywaliśmy najwięcej punktów. Prowadziliśmy w asystach, ale też w ograniczaniu skuteczności rywali - zauważał po finale, negując powierzchowne opinie, że jego Warriors nastawieni byli tylko na rzuty z dystansu. Owszem, trafili ich najwięcej w historii, ale nie to dało im tytuł.

Co dalej z mistrzami? - Zadanie jest proste: nie schrzanić - powiedział asystent menedżera Travis Schlenk. Poza skrzydłowym Draymondem Greenem, który i tak najpewniej przedłuży kontrakt, wszyscy gracze mają ważne umowy na przyszły sezon. Ale w perspektywie dłuższej i pozaboiskowej Warriors czekają poważne zmiany - w 2018 r. klub przeniesie się na drugą stronę zatoki, do San Francisco, gdzie zresztą grał w latach 60. Tam będzie grał w nowiutkiej, przepięknie położonej nad Pacyfikiem hali.

Co czeka pokonanych Cavaliers? Teoretycznie na własne życzenie odejść mogą już tego lata James, Kevin Love i J.R. Smith, umowy kończą się też Tristanowi Thompsonowi, Imanowi Shumpertowi i Matthhew Dellavedovie. Ale jak długo będzie grał tam James, tak długo Cavaliers będą kandydatem do tytułu. A ten nie wracał rok temu z Miami do Cleveland, by znów odejść z łatką pokonanego, który nie dał swojemu miastu wyczekiwanego od 1964 r. mistrzostwa.

Na ten triumf czekali 40 lat! Golden State Warriors mistrzami NBA [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.