Sport w Ameryce. "Tebowmania" i "Linsanity" to przeszłość. Gdzie są bohaterowie sprzed roku?

Tim Tebow i Jeremy Lin rok temu byli w USA sportowymi półbogami. Ale cuda się skończyły - kluby, dla których grali, ich nie chciały, pojawili się nowi bohaterowie. "Tebowmania" i "Linsanity" to przeszłość.

Relacje na żywo w twoim smartfonie. Ściągnij aplikację Sport.pl LIVE ?

Kiedy na początku stycznia 2012 roku Denver Broncos, po kolejnym niesamowitym zagraniu Tebowa, awansowali do drugiej rundy play-off futbolowej NFL, Ameryka oszalała. Zwycięska akcja w dogrywce wywołała rekordowe 9420 wpisów na Twitterze na sekundę, mówiono, że to Bóg pokonał szatana po dogrywce, a charakterystyczne przyklęknięcie Tebowa z głową opartą na pięści naśladowali wszyscy i wszędzie. "Tebołowanie" oficjalnie uznano za słowo.

Historia żarliwego chrześcijanina, gracza, który z pomijanego rezerwowego nagle zmienił się w lidera wygrywającego mecze w końcówkach, porwała wszystkich. Autobiografię Tebowa okrzyknięto sportową książką roku, sondaż "USA Today" i Gallupa wykazał, że w 2011 roku Tebow był 11. najbardziej podziwianą osobą w Ameryce, wyprzedził m.in. Dalajlamę.

Trenerzy ogólnonarodowego entuzjazmu jednak nie podzielili. Chętnych na Tebowa, któremu fachowcy wytykali braki nawet wtedy, kiedy wygrywał mecze, nie było. Broncos woleli wracającego po kontuzji zwolnionego przez Indianapolis Colts Peytona Manninga. Tebowem zainteresowani byli tylko New York Jets i Jacksonville Jaguars. Zawodnik trafił do Nowego Jorku.

Futbol nie jest najważniejszy

W Denver decyzji nikt nie żałuje - Broncos mają trzeci z najlepszych bilansów w lidze, 36-letni Manning jest kandydatem do MVP sezonu. A Tebow? W Jets, którzy stracili już szanse na awans do play-off, jest rezerwowym quarterbackiem, ma problemy z kontuzjami. Kiedy kilkanaście dni temu pojawił się na chwilę na boisku, decyzję trenera określono jako niezrozumiałą.

Po "Tebowmanii" nie ma śladu, z relacjonowania każdego kroku zawodnika w Nowym Jorku zrezygnowała nawet krytykowana za sztuczne podtrzymywanie zainteresowania stacja ESPN, która 14 sierpnia, przed sezonem, zrobiła wielogodzinny show z okazji urodzin zawodnika. Prezenterzy mieli kolorowe czapeczki, rozwijane trąbki i konfetti.

Teraz fetować nie ma czego, przyszłość Tebowa stoi pod znakiem zapytania. Jets nie widzą w nim gracza, który poprowadzi ich ku lepszym wynikom, możliwe, że po sezonie będą chcieli dokonać transferu z jego udziałem. Tylko kto się skusi? Chętnych na razie nie widać.

- Kocham futbol, uwielbiam grać, ale to tylko gra. Życie się na tym nie kończy, sukces nie zależy od tego, co dzieje się na boisku - mówi Tebow. - Jeśli twoja samoocena zależy od liczby przyłożeń lub tytułów mistrzowskich, to w razie niepowodzenia czy kontuzji oceniasz siebie niżej. A tak być nie powinno, bo liczy się to, jakim jesteś człowiekiem - tłumaczy 25-letni zawodnik.

Z okładki na ławkę

Kiedy Tebow w marcu przeprowadzał się do Nowego Jorku, nowym królem miasta był o rok młodszy Jeremy Lin. Potomek tajwańskich emigrantów, absolwent Harvardu, odrzucony przez dwa kluby NBA, zaczepił się w Knicks i czekał na szansę. Spał na kanapie u brata, w słynnej hali Madison Square Garden nikt go nie poznawał, w czasie meczów Lin siedział na końcu ławki.

Do czasu. Kontuzje w zespole sprawiły, że Lin musiał z niej wstać. I już nie usiadł. W pierwszym meczu, w którym zagrał ponad 30 minut, rzucił 25 punktów. W następnych pięciu nie zszedł poniżej 20 - wielkim Los Angeles Lakers rzucił 38 pkt, w Toronto trafił w ostatniej sekundzie, wygrywając z Raptors. Lekceważeni Knicks nagle zaczęli zwyciężać, kilka tygodni po "Tebowmanii" w USA wybuchło "Linsanity".

Koszulka Lina była najlepiej sprzedawaną przez NBA w lutym i w marcu. Lin jako trzeci koszykarz - po Michaelu Jordanie i Dirku Nowitzkim - pojawił się dwa razy z rzędu na okładce "Sports Illustrated". Po zakończeniu kariery przez Yao Minga nowy impuls do oglądania NBA dostała Azja - wskaźniki oglądalności wystrzeliły o 39 proc.

Ale Knicks, podobnie jak Broncos w przypadku Tebowa, nie wierzyli, że Lin doprowadzi ich na szczyt NBA. Zespół już miał gwiazdy - kontuzjowanych w czasie eksplozji Lina Carmelo Anthony'ego i Amare Stoudemire'a. A że zarabiający ledwie 762 tys. dol. za sezon Lin oczekiwał podwyżki, to Knicks oferty dla niego z Houston Rockets (25 mln za trzy lata) nie wyrównali. Ale nie żałują, bo ze składem wzmocnionym weteranami są obecnie drugim z najlepszych zespołów ligi.

Przyszedł człowiek z brodą

W Houston, gdzie przez całą karierę grał Yao, Lin miał być liderem, twarzą zespołu. Ale tuż przed sezonem Rockets nieoczekiwanie sprowadzili z Oklahoma City Thunder inną młodą gwiazdę - Jamesa Hardena. Ten w pierwszym meczu rzucił 37 punktów, w drugim 45... Wybuchła "Beardmania" [beard to po angielsku broda], bo Harden ma największą brodę w NBA.

Lin gra w jego cieniu, o swoich występach mówi, że są okropne. 20 punktów przekracza rzadko - 38 rzucił z San Antonio Spurs, ale wtedy nie grał Harden. W poniedziałek, w ważnym dla siebie spotkaniu w Nowym Jorku, zdobył 22 pkt, a Rockets zwyciężyli 109:96 - to było ich drugie zwycięstwo z Knicks w tym sezonie.

Lin znów triumfował w Nowym Jorku, ale czy chwila radości będzie trwała dłużej? Część ekspertów uważa, że nie może grać obok Hardena, że powinien być rezerwowym. Są już tacy, którzy zaczynają mówić o transferze. Ale kto chciałby Lina u siebie, skoro jego zarobki przewyższają w tej chwili poziom, który zawodnik prezentuje na boisku?

Tim Tebow i Jeremy Lin są przeszłością. Ameryka ma już nowych bohaterów.

Johnny Manziel ? większy niż Teksas

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.