Dlaczego Niemcy dominują? Ta lista odpowiada na odwieczne pytanie [IKONA FUTBOLU 2020]

Kloppa, Nagelsmanna, Tuchela i Flicka - czterech z sześciu najlepszych trenerów 2020 roku - łączy znacznie więcej niż narodowość: jeden otwierał drzwi drugiemu, a do sukcesów i tak każdy doszedł własną drogą.

Ikona Futbolu to plebiscyt Sport.pl, w którym wybieramy najlepszych: piłkarza, piłkarkę oraz trenera roku. O szczegółach przeczytasz tutaj >>

Szlaki trenerskie w Niemczech przecinają się bardzo często: pierwszy wiedzie przez Moguncję i Schwarzwald - do wielkiej kariery doszli nim Juergen Klopp, Thomas Tuchel i Joachim Loew. Drugi przebiega przez ośrodek Red Bulla i Hoffenheim - byli tam Hansi Flick, Julian Nagelsmann i Marco Rose. Jeden uczył się od drugiego, podglądali się na stażach, spotykali na kursach trenerskich, kończyli tę samą akademię trenerską w Bonn, wzajemnie inspirowali, aż wreszcie stali się rywalami w najważniejszych rozgrywkach w Europie. W poprzedniej edycji Ligi Mistrzów w półfinałach spotkało się trzech niemieckich trenerów. Tuchel wprowadzał do zawodu Nagelsmanna, a Nagelsmann jeszcze kilka lat temu w Hoffenheim miał nad sobą dyrektora Hansiego Flicka. W 2019 roku Ligę Mistrzów też wygrał Niemiec - Juergen Klopp z Liverpoolem, który lata temu przecierał szlaki młodym trenerom. Gdyby nie wyszło mu w Mainz, po tym jak z dnia na dzień z piłkarza stał się trenerem, być może prezes Harald Strutz zraziłby się do młodziaków i nigdy nie dał szansy Tuchelowi. A jeśli on nie osiągnąłby sukcesów za młodu, pewnie nie byłoby 28-letniego Nagelsmanna w Hoffenheim. Futbol wiele by stracił.

Zobacz wideo Wybieramy Ikonę Futbolu 2020 - plebiscyt Sport.pl

Rok niemieckich trenerów

Wytłumaczeniem ich sukcesów nie jest ta sama narodowość, ale to samo dążenie do zdobywania wiedzy, ciągłe rozwijanie się, przywiązywanie uwagi do szczegółów i nadążanie za trendami. Każdy z tych trenerów odpowiada wzorcowi nowoczesnego lidera, a jednocześnie zachowuje przy tym indywidualne cechy, które nie pozwalają go pomylić z nikim innym. Proponują nam piłkę, którą chcemy oglądać: aktywną, ofensywną, chwilami wręcz spektakularną. Chcą odnosić sukcesy na swój własny sposób. 

Klopp ma niesamowitą osobowość - stąd ten nieznośny skrót myślowy Zbigniewa Bońka, że jedzie na picu. Nie ma tak analitycznego umysłu jak Pep Guardiola, ale żaden trener na świecie nie ma takiej charyzmy jak Klopp. Żaden tak znakomicie nie buduje relacji z zawodnikami, żaden nie jest tak dobrze postrzegany, żaden nie wzbudza takiej sympatii i żadnemu dziennikarze nie spijają z ust w podobny sposób. W dodatku otoczył się doskonałymi asystentami: "Peter Krawietz to moje oczy, a Zeljko Buvac to mój mózg" - mówił kilka lat temu. Z Buvacem już nie pracuje, ale dzisiaj ma w sztabie trenera udoskonalającego wrzuty z autu, co mówi wszystko o jego drobiazgowości. W zeszłym sezonie uzbierał aż 99 punktów w Premier League i zapracował na pierwszy od 30 lat tytuł mistrzowski dla Liverpoolu.

Dla odmiany Tuchel miał opinię taktycznego geniusza-despoty, aż trafił do PSG i okazało się, że potrafi wycisnąć wszystko co najlepsze z Neymara - być może najtrudniejszego piłkarza do prowadzenia. Poznał sztukę kompromisu, nauczył się przymykać oko i tak poprowadził swój zespół do finału Ligi Mistrzów. Od początku kariery trenerskiej wspomagał się opracowaniami pionierów analityki danych, wpadał do księgarni uniwersyteckich i wychodził z torbami książek poświęconych pracy mózgu. I wszystko, co wyczytał próbował przekładać na futbol: skoro powtarzanie pewnych schematów ma sens tylko wtedy, gdy co jakiś czas zostanie przełamane, to kazał wyrysować na boiskach treningowych linie w innych miejscach, by zawodnicy wykonywali ćwiczenia na dużych i małych obszarach. Kiedyś kazał w ogóle zlikwidować linie boczne, by zawodnicy mieli nieograniczoną przestrzeń. Kolejna obserwacja: jego obrońcy zbyt często "miękko" faulowali rywali w okolicach pola karnego. Trenowali więc z piłkami tenisowymi w dłoniach, by nie dało się złapać napastnika za koszulkę. To pasjonat. Jego spotkane z Pepem Guardiolą obrosło legendami, jak to solniczkami i pieprzniczkami tłumaczyli sobie taktyczne zawiłości. 

Nagelsmann jest podobny: wokół boiska treningowego poustawiał kamery, wypuścił drony i z tabletem w ręce czuł się panem sytuacji. Poprosił Hoffenheim i Lipsk o wielkie ekrany przy boisku, by mógł wszystko na bieżąco pokazywać swoim piłkarzom. Uosabia taktyczne szaleństwo, energię i innowacyjność na każdym polu. Mówi, że nie obchodzą go formacje, te wszystkie 4-4-2, 4-3-3, a jego piłkarz - Tony Adams - tak tłumaczył dziennikarzowi, o co chodzi w grze RB Lipsk: "Na boisku mamy tworzyć chaos, w którym pogubi się rywal, ale nad którym my będziemy panować". To już dość powszechne, że jeśli chcesz zobaczyć, jak może wyglądać futbol za kilka lat, włączasz mecze Lipska. 

A Hansi Flick wydaje się skrojony dla Bayernu tu i teraz - dopieścił gwiazdy, wskrzesił Thomasa Muellera i Jerome’a Boatenga, odkurzył Manuela Neuera, rozwinął Alphonso Daviesa, Joshuę Kimmicha i Leona Goretzkę. Z Kingsley’a Comana i Serge’a Gnabrego zrobił myślących skrzydłowych. Lewandowskiemu daje wszystko, czego akurat potrzebuje. Stworzył potwora, który w jednym sezonie wygrał trzy najważniejsze tytuły. Przez ten rok nie podjął choćby jednej złej decyzji i nie mógł osiągnąć więcej.

Otwarta głowa znaczy dziś więcej niż setki rozegranych meczów 

Być może ta lista trenerów nominowanych do tytułu "Ikony Futbolu" jest też odpowiedzią na odwieczne pytanie, który szkoleniowiec jest lepszy: ten z piłkarskim doświadczeniem, czy kujon, który zamiast setek meczów na najwyższym poziomie ma setki przeczytanych książek? W 2020 roku rządzili trenerzy bez wielkich piłkarskich osiągnięć, za to z otwartymi głowami. Tuchel i Nagelsmann nawet nie planowali, że zostaną trenerami. Ale nie planowali też poważnych kontuzji, które nie pozwoliły im zagrać na najwyższym poziomie i przerwały ich kariery już na początku. Klopp występował w drugiej lidze, a Flick, choć w drugiej połowie lat 80. zdobył z Bayernem Monachium cztery mistrzostwa Niemiec, to po zdmuchnięciu 27 świeczek też doznał kontuzji. Poważną trenerską pracę na własny rachunek rozpoczął dopiero dwadzieścia lat po zejściu z boiska. Wcześniej odbył dziesiątki kursów, przeszedł intensywne szkolenie w szkole trenerów w Bonn, asystował Joachimowi Loewowi i Giovanniemu Trappatoniemu, był dyrektorem sportowym w Hoffenheim, pracował w niemieckiej federacji, więc gdy rok temu przejmował Bayern bliżej mu już było do naukowców pokroju Tuchela i Nagelsmanna niż do starych praktyków z jego pokolenia - Lothara Matthaeusa, Stefana Effenberga czy Mario Baslera, którzy wylądowali na ławkach o wiele wcześniej, ale z przestarzałymi metodami i dużo gorszym skutkiem.

- Tegoroczna dominacja niemieckich trenerów na pewno nie jest przypadkowa. To dowód, że nasze szkolenie stoi na bardzo wysokim poziomie - twierdzi Lutz Hangartner, prezes niemieckiej szkoły trenerów. A żeby wytłumaczyć obecne sukcesy cofa się do 2000 roku i fatalnego dla Niemców Euro. Federacja uderzyła się wtedy w pierś, że ze swoimi metodami treningowymi została za innymi krajami. Myśl była prosta: żeby wychować dobrych piłkarzy, najpierw musimy mieć dobrych trenerów. Niemcy zainwestowali wielkie pieniądze w szkolenie. Znaleźli ludzi ze świeżym spojrzeniem, którzy chcieli się dzielić wiedzą z innymi. Młodym trenerom kazali spoglądać na inne kultury piłkarskie, inspirować się różnymi dyscyplinami sportu (później Tuchel odwiedzał w USA trenerów NBA), korzystać z osiągnięć nauki, która z pozoru ze sportem ma niewiele wspólnego. Przestrzegali ich przed powielaniem starych i sprawdzonych rozwiązań. Mieli szukać i sprawdzać nowe metody. Dlatego Nagelsmann porównał się do piekarza: - Mieszam różne składniki, wkładam do pieca i potem sprawdzam, co wyszło.

- Oni nie chcą w piłce poprawności. Według nich wszystko jest dozwolone, o ile wiesz, jak to uargumentować i wprowadzić. Od lat uczymy trenerów sztuki retoryki, żeby potrafili wyjaśnić, o co chodzi w ich futbolu. To jest fundamentalne. Dzisiaj nie można już mówić piłkarzom, że mają gryźć trawę. Świat się zmienił, oczekiwania są inne, piłkarze chcą, żeby kierował nimi profesjonalista - wyjaśniał "The Guardian" Frank Wormuth, nauczyciel Nagelsmanna w szkole trenerów w Kolonii.

Myślenie zmieniły też kluby: wcześniej z reguły trenerem zostawał piłkarz, który sporo osiągnął. Im więcej, tym na początku mógł liczyć na poprowadzenie lepszego zespołu. Dopiero z czasem prezesi przyznali rację Arrigo Sacchiemu, który już wiele lat wcześniej barwnie porównywał, że nie trzeba być koniem, by później zostać dżokejem. Przestali patrzeć, ile ktoś rozegrał meczów, a zwrócili uwagę, jak rozumie na futbol. Szansę zaczęli więc dostawać najzdolniejsi uczniowie z akademii trenerów w Kolonii. Był Klopp, który jednego dnia zmienił piłkarski strój na trenerski dres, później - w 2009 roku - to samo Mainz przejął 36-letni Tuchel i też sprawdził się znakomicie. Jego sukces utorował drogę kolejnym - gdy młody trener dostawał pracę, mówiło się, że to "efekt Tuchela".

Nagelsmann bije rekord za rekordem

Niemcy szkolili na potęgę: do 2013 roku wydali 21 731 licencji B, 5 633 licencji A i 1305 licencji pro. Dla porównania Anglicy wyszkolili odpowiednio: 9548, 1190 i 205 trenerów. Co roku akademia w Bonn szkoli 25 trenerów, by na koniec przyznać im licencję Pro. Kurs UEFA przewiduje 240 godzin praktyk. Kurs niemiecki wymaga 800 godzin, trwa 11 miesięcy. Hansi Flick w tej akademii trenerów był najlepszy w klasie w 2003 roku. Tuchel kończył akademię w 2006 roku i też był najlepszy w klasie, Nagelsmann w roczniku 2016 był gorszy tylko od Domenico Tedesco. Ale to on dwa tygodnie po skończeniu kursu, mając 28 lat, wchodził do szatni Hoffenheim jako pierwszy trener, mimo że kilku zawodników było starszych od niego. I do dzisiaj, gdzie się nie pojawi, tam jest najmłodszym trenerem: w historii Ligi Europy (28 lat), w historii Ligi Mistrzów (31 lat), w historii półfinałów Ligi Mistrzów (33 lata).

A może jest w tym trochę przypadku?

Tak podchodzi do tego sukcesu niemieckich trenerów Juergen Klopp, który stwierdził przed półfinałami Ligi Mistrzów, że okoliczności ewidentnie sprzyjały Flickowi, Nagelsmannowi i Tuchelowi. - W tym całym chaosie z ligowymi terminarzami, ich terminarze pozwalały najlepiej przygotować się do gry w turnieju kończącym Champions Leauge. To, że w półfinałach znalazły się po dwie niemieckie i francuskie drużyny tak naprawdę nie mówi nic ważnego na temat stanu piłki nożnej w tych krajach - powiedział trener Liverpoolu.

Niemców pierwsi wyszli na boiska po przerwie wymuszonej pandemią koronawirusa, przed turniejem w Lizbonie mieli zatem więcej czasu na odpoczynek i odpowiednie przygotowania niż zespoły z Hiszpanii czy Anglii. Francuzi w ogóle nie wznowili rozgrywek, więc w Portugalii mieli zdecydowanie najwięcej sił. Już wcześniej dywagowano, co może okazać się lepsze: ciągłe bycie w meczowym rytmie i treningowym reżimie czy mniejsze zmęczenie. Przebieg turnieju w Lizbonie nie pozostawił złudzeń - wygrywały drużyny bardziej wypoczęte, a w finale zagrał Bayern z PSG, czyli zespoły bez groźniejszej konkurencji w swoich ligach.

- Spokojnie, pamiętam co pisano sezon wcześniej, gdy żaden klub z Bundesligi nie awansował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów: że niemiecka piłka jest w kryzysie, że w zapaści, że świat nam ucieka. A teraz już wszystko jest w porządku? Jesteśmy najlepsi? Nie jest tak, nie powinniśmy żyć od skrajności do skrajności - mówił "Sky Sports Italia" prezes Bayernu Karl-Heinz Rummenigge.

Prawda pewnie leży gdzieś po środku: Niemcy mają znakomitych trenerów, którzy potrafili wykorzystać sprzyjające im okoliczności. Ale raczej nie ma sensu zakładać się, że w przyszłym roku skład nominowanych do "Ikony Futbolu: będzie wyglądał podobnie. A na swojego faworyta w tegorocznej edycji plebiscytu możesz zagłosować w poniższym sondażu.

Więcej o: