Od lat nasza reprezentacja olimpijska mogła liczyć na kajakarzy. Ci do tej pory zdobyli 18 medali w historii igrzysk. Z Paryża kajakarska drużyna nie przywiozła niestety żadnego krążka, bo srebro Klaudii Zwolińskiej w kajakarstwie górskim należy do osobnej konkurencji.
Rozmawiamy z Martą Walczykiewicz, srebrną medalistką igrzysk w Rio 2016 w konkurencji K-1 200 m, która wielokrotnie stawała na podium mistrzostw świata i mistrzostw Europy. Dlaczego polski kajak zatonął w Paryżu? Czy dojdzie do zmian? Jak interpretować słowa zawodniczek, a jak trenera kadry sprzed trzech lat?
Marta Walczykiewicz: To dla mnie zupełnie niecodzienna sytuacja. Też wracałam dwa razy z igrzysk bez medalu, ale zawsze ten honor kajaków był broniony przez "dwójki". 16 lat należałam do kadry i tym bardziej jestem w szoku. Od kiedy trener Tomek [Tomasz Kryk - red.] objął kadrę olimpijską w 2008 r. nie zdarzyła się taka sytuacja, by nagle cała reprezentacja pływała poniżej optymalnej formy. Rozumiem, że można nie trafić z życiową dyspozycją, bo to też jest sztuka, ale tym razem często brakowało sporo w przypadku poszczególnych reprezentantów. Finały pozostawały absolutnie w ich zasięgu, ale nie udało się ich osiągnąć w przypadku dwóch dwójek [chodzi o w konkurencję K-2 500 m i osady: Martyna Klatt oraz Helena Wiśniewska i Karolina Naja oraz Anna Puławska - red.].
Cała kadra solidarnie popłynęła słabiej, czwórka też. Dziewczyny zajęły czwarte miejsce, które wydarły, bo na półmetku były szóste. Siłą woli i wytrwałości osiągnęły i tak najlepszy wynik, jaki chyba był możliwy. Wydaje się, że coś poszło nie tak w przygotowaniach. Pytanie tylko, czy ta forma przyszła za wcześnie, czy za późno? Z wypowiedzi trenera oraz dziewczyn tak naprawdę nie jesteśmy w stanie niczego się dowiedzieć. Przy każdym kolejnym wywiadzie trener Tomek podawał nowy aspekt, który miał wpływ na ten wynik: najpierw warunki, potem fale, kajak, na końcu informacja, że jedna z dziewczyn w słabszej formie. Chyba nawet oni wewnętrznie nie są w stanie tego jeszcze wyjaśnić.
Najbardziej żal czwórki kobiecej, którą wymieniano w gronie pretendentek do upragnionego złotego medalu. Dobrze, że chociaż osiągnęły pozycje dające stypendia, czego nie udało się w przypadku dwójek dziewczyn. Martyna i Helena zostaną bez stypendium.
Wierzę, że sobie poradzą, a i związek zaopiekuje się nimi. Bardziej martwię się o odbiór mentalny tego wyniku. Nie wiemy do końca, jaka jest atmosfera w zespole, w poszczególnych dwójkach, czwórce, między trenerem a zawodnikami. Dla kobiecej reprezentacji obecna sytuacja to dobry sprawdzian, jak silną grupą naprawdę jesteśmy. Nie sztuką pozostawać silną grupą, gdy pojawiają się dobre wyniki, zdobywamy medale. Wtedy jest łatwo, każdy jest zadowolony. A tu nagle nadeszły gorsze rezultaty. Nie można zrzucać całej winy na dziewczyny, bo to jest drużyna, a częścią drużyny są również trener, prezes, fizjoterapeuta a nawet doktor. Czasu nie ma dużo, a kolejny sezon rusza już jesienią, dla kadrowiczek pewnie najpóźniej w listopadzie. To ważny sprawdzian, czy dziewczyny wrócą silniejsze, czy to się posypie.
Nie, pieniędzy raczej nigdy nie brakowało. Zawsze był dostęp do sprzętu, odzieży. Czasami może jakościowo nam to nie pasowało, ale szukałyśmy po prostu idealnych rozwiązań i wolałyśmy niekiedy dorzucić nieco z własnych pieniędzy. Inwestowałyśmy w siebie, ale nie byłyśmy pozostawione same sobie.
Chodzi o taktykę pływania i sposób rozgrywania całego wyścigu. Od początku współpracy z trenerem Tomkiem dystans dzieliłyśmy na trzy etapy. Najpierw start, zwykle bardzo mocne 100 metrów. Następnie zawsze schodziłyśmy z tempa wiosłowania, gdy inni nie zwalniali. Z kolei pod koniec - gdy rywalki odpadały z sił, bo nie da się wytrzymać całego dystansu w najwyższym tempie - dawałyśmy z siebie wszystko. Zazwyczaj wtedy przesuwałyśmy się na końcowych metrach do przodu. Z upływem lat doprowadzone to zostało do perfekcji. Pamiętam mistrzostwa świata w Kanadzie [2022 - red.], gdy na ostatnich 150 metrach dziewczyny odpłynęły rywalkom na 1,5 łódki.
Ta taktyka się sprawdzała, ale nawet zwykły Kowalski obserwuje, że pływamy tak od 15 lat. Świat widział, że dominujemy w kajakach. Obserwowała nas Nowa Zelandia, Niemcy, Węgrzy. Szukali sposobu, który pomoże im z nami wygrać.
Rywale w końcu nas rozgryźli. Wszyscy się dziwią, że inni pływają nagle 500 m jak 200 m, w tak szalonym tempie. Pamiętam osady nowozelandzkie czy niemieckie, które ruszały bardzo mocno i zazwyczaj 100 m przed końcem brakowało im sił - to wtedy je doganiałyśmy. Ale wyścig po wyścigu przeciwnicy zaczęli czynić postępy, a my to przegapiliśmy. Zaczęli na tym mocnym tempie pływać coraz dłużej w ramach całego dystansu i dziś nie jesteśmy już w stanie ich dogonić, nawet przy świetnym finiszu. Po prostu ich przewaga w trakcie wyścigu robi się zbyt duża. A my dalej pływamy tym samym sposobem - wychodzimy dobrze ze startu, tam gdzie wszyscy uciekają odpuszczamy i nastawiamy się na finisz.
Z wywiadu z Adą wywnioskowałam, że pojawił się pomysł zmiany sposobu pływania. Skoro ten temat wyszedł od razu to wydaje się, że o tym mogły rozmawiać. Ale to też jest trudne, by zmieniać wyćwiczony przez tyle lat styl akurat podczas igrzysk, zaryzykować w takim momencie. Nigdy nie wiadomo, co to przyniesie.
Trudno mi przyjąć wyjaśnienie, że pogoda była zła czy tor zaskoczył, bo trenera Tomka nic nigdy nie zaskoczyło. Grupa była wcześniej w Paryżu obejrzeć tor. Czy to mogła być wina sprzętu? Są różne modele kajaków, a my mamy dostęp do każdego. Dziewczyny mają swoje sprawdzone kajaki, są też na tyle doświadczone i wiedzą jak pływać w różnych warunkach. To jest bardzo istotne w walce o medale. Na pewno na igrzyska mogły zabrać kilka łódek, czy tak zrobiły to nie wiem.
Jak najbardziej. "Szacun" dla niej, że w ogóle wydarły z Sylwią Szczerbińską to piąte miejsce w dwójce. Bardzo fajnie płynęły, była nawet szansa na medal. Sylwia mocno pociągnęła osadę. Dorota musiała wyjeżdżać, by bronić się przed instytucjami, to musiało być męczące, chociaż fizycznie sportowcy są w stanie znieść wiele. Gorzej na tle mentalnym, myślę, że stres odegrał główną rolę. Nie udźwignęła tego zamieszania, hejtu który ją spotkał, wiecznych pytań, wywiadów, oskarżeń. Sam sport jest obciążeniem dla układu nerwowego, a taka historia tym bardziej. Przecież Dorota na wcześniejszych zawodach udowadniała, że wraca do formy, potrafi się ścigać.
Uważam, że niekoniecznie. Oczywiście zdecydowana większość zawodników ma w kajakach dwójkę z przodu. Jednak chociażby Lisa Carrington [Nowozelandka, trzy medale w Paryżu - red.] to rocznik 1989, a nie wygląda na taką, która miałaby sobie w Los Angeles nie poradzić. Karolina jest od niej o rok młodsza. Wiek to tylko cyferki. Znam Karolinę nie od wczoraj i wiem, że fizycznie sobie poradzi.
Więcej zależy od kwestii mentalnych, musi odpocząć, bo układ psychiczny sportowca potrafi się totalnie przegrzać. Przed igrzyskami w Paryżu oglądałam dwuodcinkowy serial o gimnastyczce Simone Biles. Uważam, że każdy sportowiec wybierający się na igrzyska powinien to obejrzeć. W serialu dobrze jest pokazane, jak człowiek z wytrenowania w końcu o wszystkim zapomina i musi wrócić do punktu początkowego, jak emocje rządzą naszą rywalizacją. Tego często sportowcy nie potrafią wytłumaczyć, a kibic mówi z zewnątrz: „O, zapomniała jak się pływa". To tak nie działa. W przypadku Karoliny wiek nie ma znaczenia. Bardziej martwiłabym się o młodsze dziewczyny, bo Karolina niejedną porażkę już dźwigała na swoich barkach.
Myślę, że trener Tomek jest na tyle specyficzną osobą, że możemy się spodziewać wszystkiego. Jestem w ciężkim szoku, że nie padły publicznie żadne konkretne wytłumaczenia tego, co się wydarzyło, dlatego można przypuszczać, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Tym bardziej podejrzewam, że być może ten plan treningowy trochę nie zadziałał. Trener wziął po części winę na siebie za te wyniki.
Oczywiście. Odpowiedzialność rozkłada się także na działaczy i zawodników. Trener Tomek od zawsze brał na swoje barki więcej niż powinien. Robił to co prawda z własnej woli, ale lubił mieć każdy szczegół logistyczny dopracowany do perfekcji. O igrzyskach myślał na trzy lata wcześniej. Zajmował się również tematami, które nie należały do roli trenera jak m.in. transport, sprzęt czy kwestie medyczne. Można dźwigać dużo na swoich barkach, ale do czasu. Może właśnie w Paryżu nastąpiło to przeciążenie? Ale to tylko moje przypuszczenia, bo nie mam obecnie kontaktu z trenerem Tomkiem, z dziewczynami jedynie na zasadzie wysłania gratulacji i jakiś prywatnych spraw. Słucham jednak wypowiedzi dziewczyn, trenera, żyję i będę żyła zawsze kajakami. Stąd moje obserwacje.
Tak jak wskazywałam - nigdy nam ze strony związku niczego nie brakowało. Natomiast często, jak czegoś potrzebowaliśmy, staraliśmy się organizować sobie sami. To z wygody, bo wiemy, że na drodze formalnej mogliśmy długo czekać na pewne rzeczy, np. w zakresie ubrań. Trener sam to załatwiał, by przyspieszyć sprawę, nie chcieliśmy też się prosić. I w ten sposób kupowaliśmy sami krzesełka czy basen do chłodzenia. Przyzwyczailiśmy może związek, że sami sobie wiele załatwiamy. Może w końcu trener uznał, że oczekuje jednak, iż to się zmieni? Chciał wszystko od razu, bo w sporcie nie ma czasu na czekanie. Może chciał w ministerstwie jeszcze jednej grupy, która zaangażuje się w sprawy sportowców? Tak to próbuję interpretować.
Tamte słowa nabierają dziś dodatkowego znaczenia. Trener mówił o finałach B albo piątych-szóstych miejscach w finałach A i dziś właśnie to przeżywamy w kajakach. Miejmy nadzieję, że z obecnej sytuacji zostaną wyciągnięte odpowiednie wnioski.