Igrzyska olimpijskie zakończyły się dla polskich kibiców rozczarowaniem. Nasi reprezentanci przywieźli z tej imprezy 10 medali, z czego tylko jeden z nich był złoty. Zdobyła go Aleksandra Mirosław we wspinaczce sportowej. Po imprezie natychmiast pojawiło się mnóstwo komentarzy, dlaczego polscy sportowcy tak słabo się spisali. Przede wszystkim padły argumenty o niedofinansowaniu związków sportowych bądź ich fatalnym zarządzaniu.
Nieco inaczej na to patrzy Waldemar Legień, polski dwukrotny mistrz olimpijski w judo (1988, 1992) i attache olimpijskiego polskiej ekipy w Paryżu.
- Niemal codziennie słuchałem różnych "życzeń" naszych olimpijczyków. Takie zachowanie mi się nie podobało. Gdy jednak nie zdobyli medalu, to później była cisza i spokój. A przed startem zachowywali się jak królowie świata - stwierdził. Z jego wypowiedzi wynika, że olimpijczycy mieli się skarżyć m.in. na łóżka w pokojach w wiosce olimpijskiej.
- Łóżka kartonowe to były normalne miejsca do spania. Na pewno nie był to hotel. Każda ekipa miała standardowe wyposażenie w pokojach w wiosce. Dużo innych sportowców nie narzekało i wielu z nich zdobyło medale. Gdyby polscy olimpijczycy wywalczyli 20 medali, to nikt by nie miał pretensji - oznajmił.
Polscy kibice mieli nadzieję na więcej medali, ale niestety w kilku przypadkach zabrakło niewiele, albo byliśmy świadkami przykrych niespodzianek. - Wszyscy liczyli na Anitę Włodarczyk, która była czwarta, a wcześniej trzykrotnie wygrywała igrzyska. Maria Andrejczyk wygrała eliminacje rzutu oszczepem na dużym luzie, a gdyby powtórzyła wynik, to w finale byłaby druga. W judo też nam nie wyszło. Stoczyliśmy siedem walk, z czego cztery przegraliśmy - podsumował Legień.
Po igrzyskach został więc tylko żal i wzajemne pretensje. Szczególnie gorąco jest na linii ministerstwo sportu - PKOl. Minister Sławomir Nitras ujawnił w środę, że prezes PKOl Radosław Piesiewicz pobiera wynagrodzenie, co nie zdarzało się wcześniej w przypadku poprzednich prezesów komitetu.