W maju zadzwoniłem do Oli Mirosław. Chciałem przyjechać na jeden dzień jej treningów: na ściance i w siłowni. Chciałem usiąść z nią i jej trenerem (prywatnie mężem) i popytać, jak oni to robią, że po wejściu na szczyt się na nim coraz lepiej urządzają. Usłyszałem „Nie". Bo igrzyska blisko, już za dziesięć tygodni.
Pod koniec lipca znów usłyszałem od Oli „Nie". – Nie, dziękuję, już do igrzysk nie rozmawiam – powiedziała mi po ślubowaniu olimpijczyków w Polskim Komitecie Olimpijskim.
Kolejne „Nie" Mirosław powiedziała nawet grupie dziennikarzy, którzy przyszli na eliminacje dwa dni temu. Po znakomitym występie prostu bez słowa przeszła przez strefę mieszaną.
Myślę, że teraz wszyscy mówimy i krzyczymy „Tak, tak, tak!", dzięki temu, że Mirosław potrafi mówić „Nie".
Oczywiście, przechodząc po eliminacjach przez strefę wywiadów Ola powinna się odezwać. Odmówić kulturalnie, a nie zignorować ludzi, którzy przyjechali opisywać kibicom jej zmagania. Ale generalnie naprawdę dobrze, że Mirosław potrafiła odciąć się od wszystkich bodźców i skoncentrować tylko na wielkim zadaniu.
Wielcy sportowcy często mówią, że naprawdę wielcy stali się wtedy, gdy nauczyli się odmawiać. Po pierwszych sukcesach wielu pociąga i wciąga wielki świat. Przyjmują zaproszenia, bywają tu i tam, błyszczą, konsumują sukces – mają prawo, jasne! Ale prawda jest taka, że najbardziej cenimy tych, którzy żeby nie wiem co nie zbaczają ze swojej drogi. Z drogi mistrza. To oni stają się arcymistrzami.
Możliwe, że teraz Ola Mirosław ze złotem na szyi na chwilę gdzieś z tej drogi zjedzie, coś zobaczy, chwilę pożyje inaczej. Ale – choć rozmawiałem z Olą zaledwie kilka razy w życiu – wiem, że ona wróci na ten odcinek, na którym jest najlepsza. Bo ona to kocha, bo jest ambitna i chce więcej. To jest dla nas, kibiców, świetna wiadomość. A dla niektórych sportowców to drogowskaz. Zwłaszcza dla tych, którzy trzy lata temu świętowali medale w Tokio, a teraz nie zakwalifikowali się na igrzyska.